Mimo pozornego spokoju i pogodzenia się z sytuacją nie było dobrze. Tereska daleka był od tamtej, dawnej, wesołej i zadziornej dziewczyny, która potrafiła dać w kark, powybijać okna czy nawet dźgnąć nożem. To wszystko należało do innego życia. Obecne natomiast wypełnione było smutkiem, żalem i płynącymi od czasu do czasu łzami, które wycierała dłonią.

        Śmierć dziecka, obawa o zdrowie drugiego, więzienie i wszystkie perypetie męża nadszarpnęły jej żelazną do tej pory naturę. Jeszcze w Polsce, w czasie gdy była u matki w Dorniewie i pracowała nad zorganizowaniem pomocy dla Tadka, jakoś się trzymała. Miała cel. Chodziła do pana magistra Freya, dzwoniła z jego aptecznego telefonu do Mili Reinhardt, a teraz po ślubie Blüthner, asystowała przy telefonicznych rozmowach pana Freya z jego bratem w Belgii i wreszcie rozmawiała z Bogdanem Sorskim, kiedyś kapitanem, a teraz już majorem z wywiadu MSW.

        Miała wewnętrzne przekonanie, że kto jak kto, ale właśnie Bogdan może pomóc najszybciej. I nie ze względu na tę ich dawną historię. Co to to nie! Może raczej dlatego, że uważała, że Tadek ciągle jeszcze mógł być dla wywiadu interesujący. To prawda, że poprzednie kontakty – via Henio Stein – nie były  zbyt owocne, ale krzepiła się nadzieją, że Tadek ciągle jeszcze może być dla wywiadu atrakcyjny.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Potem, gdy ku ogromnemu zaskoczeniu i radości Tadek został przekazany Niemcom, a ona z dzieckiem mogła wyjechać z Dorniewa i wrócić do domu w Kolonii, wszystko z niej opadło. Oklapła  jak ktoś, kto po długim biegu, opada na kolana, ciężko oddycha, a twarz pokrywa mu pot.

        Jedynym jej motorem działania i ostatnią deską ratunku przed zupełną utratą zmysłów, był mały Stefek.

        Wtedy też nastąpiły te długie, ciche dni z Tadkiem, jeszcze później awantury, wzajemne oskarżenia, posądzenia, tłumaczenia, wypominania i cała lawina słów, które raniły, bolały, ale niczego nie załatwiały, niczemu nie służyły.

        W końcu nastał spokój, ale w rzeczywistości ten spokój nie był żadnym spokojem tylko bolesną rezygnacją.

        I nagle coś się zmieniło. Być może miał na to wpływ wspaniały majowy czas, kwitnące drzewa i lśniące słońcem wody Renu, być może widok cieszącego się wiosną, prawie czteroletniego Stefka, a może jeszcze coś innego,  dość na tym, że  któregoś wieczoru powiedziała do Tadka:

        — Chciałabym mieć dziecko.

        Od tamtych, zamierzchłych czasów gdy radośni, pełni nadziei i planów przygotowywali wyjazd do Polski na chrzest bliźniąt, nie kochali się. Tadek próbował, starał się i parę razy byli już nawet dość blisko, ale za każdym razem, w ostatniej chwili Tereska odmawiała, odwracała się i zalegała cisza.

        Jej oświadczenie, że chciałaby mieć dziecko uderzyło Tadka jak grom, ale po małej chwili uśmiechnął się i powiedział:

        — Z największą przyjemnością, tylko nie wiem czy jeszcze pamiętam jak to się robi!

        — Przypomnisz sobie!

        I przypomniał.

        O ile wcześniej sprawy były w głębokim uśpieniu, o tyle teraz wybuchły jak nuklearna bomba i powoli czuli, że coś z nich spływa, że może jest jeszcze dla nich jakaś nadzieja i wizja wspólnego szczęścia.

        A jednak mimo częstych prób i prawdziwego zaangażowania, ciąża nie nadchodziła. Tereska miała wrażenie, że coś ją blokuje, że jest jakaś tama, która wstrzymuje obudzenie się w niej nowego życia. Próbowali więc często i wytrwale, ale pod koniec każdego miesiąca Tereska zaczynała być nerwowo oczekująca i gdy okres zjawiał się z drażniącą punktualnością, wtedy wpadała w parodniowe  przygnębienie.

        Potem zaczynali znowu.

        Mniej więcej w tym czasie, a było to już pod koniec lata, przyszedł do Tadka list z kombatanckiej organizacji „Stille Hilfe”.

        To właśnie tę organizację reprezentowali dwaj starsi mężczyźni, którzy zaraz po pogrzebie Stefana odwiedzili Tadków i oferowali im daleko idącą pomoc. Potem, po jego przyjeździe do Kolonii z rzeszowskiego więzienia, było też parę telefonów z tej organizacji, ale Tadek był tak wymęczony, zmaltretowany i niewierzący w to co się stało, że telefony odbierała Tereska, która nie wszystko rozumiała.

        — Coś tam od ciebie chcą – przekazywała Tadkowi – ale chyba nic ważnego. Zdaje się, że witają cię i gratulują, ale tak dokładnie to nie wiem o co im chodzi…

        Tadek nie chciał o tym ani wiedzieć, ani słyszeć. Jego ówczesna sytuacja przytłaczała go. Żal i poczucie winy odbierało chęć życia i tylko widok żony i małego Stefka, a także to że nie jest już w więziennych kazamatach, utrzymywało go w jakiej takiej równowadze.

        Teraz, po dwóch latach od tamtych dni, było już inaczej. Ich usiłowania doczekania się dziecka zbliżyły ich i jakby zabliźniły przeżytą tragedię.

        Mówią, że czas jest najlepszym lekarzem, ale są przypadki, których nawet ten lekarz nie jest w stanie wyleczyć. Tak było z Tereską.

        Czy można się było dziwić?! Czy matka może zapomnieć utratę dziecka? Czy może zapomnieć uśmiechniętą buzię małego synka? Czy może zapomnieć???!

        I może to sprawiało, że mimo usiłowań ciąża nie nadchodziła.

        No więc po koniec lata 1977 roku przyszedł do Tadka list z organizacji „Stille Hilfe”. W pierwszym odruchu chciał go wyrzucić do kosza, ale Tereska zamachała ręką.

        — Zobacz co tam  jest – powiedziała – oni wydzwaniali do ciebie po twoim powrocie z Polski, zdaje się że się witali i coś tam mówili – pamiętasz?

        W otrzymanym liście było zaproszenie na uroczystość z okazji publikacji książki napisanej przez niejakiego Franza Blüthnera.

        Tadek trzymał w ręku zaproszenie i nagle przypomniało mu się, że tak właśnie nazywa się pochodzący z Hamburga mąż ich sąsiadki Mili.

        Mila z mężem cały czas mieszkali w sąsiedztwie. Zajmowali połowę domu jej matki, która cały czas na wózku, nie mogła się sama poruszać.

        Mila wpadała do nich od czasu do czasu i chociaż Tereska ciągle jeszcze nie mogła się pozbyć swojej głupkowatej zazdrości, to z biegiem czasu powoli wytłumaczyła sobie jej nonsensowność. W każdym razie starała się być miła.

        Teraz, gdy była w ferworze starania się o ciążę, pogaduszki z Milą były jej nawet bardzo potrzebne, bo wiadomo, że  „kobieta kobietę zrozumie, kochana!”.

         — Tereska – powiedział Tadek – patrz się – takie samo nazwisko jak ma Mili mąż! Może to jakiś jego pociotek, co? Trzeba ich zapytać!

Przyszli wieczorem na małe piwo. Okazało się, że autor książki  to ni mniej ni więcej tylko ojciec Hansa – męża Mili. Naturalnie też dostali  zaproszenie i od słowa do słowa umówili się, że pójdą we czwórkę.

        Było już po dwóch czy trzech kuflach gdy mąż Mili palnął wesoło:

        — Bardzo dobrze, że się zdecydowaliście. Wielu się o was pyta. Wiedzą co was spotkało więc nikt się nie chciał narzucać. Będziecie mile widziani!

        Tadek zaniemówił, Tereska zrobiła trochę zdziwioną minę, a Mila zorientowała się, że Hans wyrwał się niepotrzebnie, więc zaraz wybuchnęła perlistym śmiechem i zmieniła temat rozmowy.

        — A kto ma ochotę na wędzoną gęsinę? – zawołała wesoło i wyciągnęła z przyniesionej torby ładnie opakowane plastry mięsa.

        — Kupiłam u Christiansena na rogu! On zawsze ma najlepsze wędliny! Chodź Tereska – zrobimy kanapki!

        I wtedy gdy dziewczyny poszły do kuchni, Hans opowiedział Tadkowi o „Stille Hilfe”.

        Oboje przeszli badania, lekarz upewniał ich, że wszystko jest dobrze i nic nie wskazuje na to, że nie mogą mieć dzieci.

        — Spokojnie, bez pośpiechu, ciąża przyjdzie – uspokajał.

        Ale mimo starań, nie przychodziła. Po pewnym czasie zdecydowali się na adopcję i po półrocznym oczekiwaniu malutka, jasnowłosa Krista leżała już łóżeczku w ich domu.

        Jak to się czasem zdarza, małe, adoptowane dzieciątko „odblokowało” Tereskę i dosłownie miesiąc potem oświadczyła Tadkowi, że jest w ciąży. Najpierw było „prawie na pewno”, a potem już na sto procent! Tereska szalała ze szczęścia. Trójka dzieci! Świat zmienił się wokół nich i prawdziwe słońce radości zawitało do ich domu.

        Tylko wieczorami, gdy dzieci spały, a Tadek pochrapywał obok, przychodziły do Tereski dawne wspomnienia. Leżała z otwartymi oczami i znowu, po raz niewiadomo który, słyszała oszałamiający huk przewracającego się samochodu i rozdzierający płacz dzieci! Nawet wielka radość z ciąży i obecności dwojga starszych dzieci, nie mogła wymazać pamięci o tamtym. Łagodziła, ale nie wymazywała.

        Z Dorniewa przyszła smutna wiadomość o śmierci ojca Tereski. Owdowiała Józka „przytuliła się” do rodziny swojej drugiej córki Jagody, piastowała jej dzieci i była częstym gościem w domu pod lasem, w którym Edek Koza zawzięcie gospodarował, przerabiał zabudowania, uprawiał ogród i zasiewał dwie morgi pola. Głównie rzepakiem.

        Po strasznej tragedii Tadków pozostały wspomnienia, które jak zmory wracały do Pawlinów, a także sędziwego już pana magistra Freya, który dożywał lat swoich chodząc wolnym krokiem na spacery.

        Była już druga połowa 1979 roku gdy Tadkowie doczekali się malutkiego Ludwika i trzeba było kupić podwójny wózek. Wioząc dwójkę bobasów Tereska czuła się na spacerach dumna jak paw. Stefek chodził już do przedszkola.

        Tadek pracował nad habilitacją, ale w niemieckim systemie to była obłędnie długa droga i nawet przy wytężonej pracy i bardzo sprzyjających warunkach cały proces mógł trwać do dziesięciu lat. Tymczasem prowadził zajęcia ze studentami i pisał na tyle dobre ekonomiczne artykuły, że w grudniu 79-go roku dostał zaproszenie na organizowane w Polsce międzynarodowe sympozjum ekonomiczne.

        Najpierw wzbraniał się i chciał odmówić, bo podróż do Polski przyprawiała go o drżenie serca, ale Tereska była zdania, że jednak powinien.

        — Nie możesz teraz odmawiać – mówiła – to jest twoja praca, a wiesz przecież, że masz jechać z polecenia rady twojego wydziału. —Nie masz się czego bać. Karę odbyłeś, masz już niemieckie obywatelstwo i paszport…Tamto minęło.

        — A poza tym musisz pojechać do Dorniewa i przywieźć naszego chłopca!

        Przetransportowanie zwłok malutkiego synka było jej obsesją. Wtedy, po wypadku, pochowano go do dorniewskim cmentarzu. Przy wyjeździe była półprzytomna, ale obiecywała sobie solennie, że wróci, weźmie dziecko i pochowa je blisko siebie. Po przyjeździe do Kolonii wykupiła nawet miejsce na cmentarzu Melaten, zamówiła mały pomnik z wyrytym imieniem i tam chodziła żeby zapalać lampkę.

Jaka była procedura ekshumacji i przewiezienia małej trumienki z Polski do Niemiec, nie wiedziała, ale była pewna, że Tadek musi to załatwić.

        Pojechał więc, ale już na lotnisku, miał moment, że chciał zrezygnować i wrócić do domu. Wiedział jednak, że nie może tego Teresce zrobić więc wziął się w garść i wsiadł do samolotu.