Północno-zachodni kraniec Polski do niedawna był dla mnie białą plamą na mapie. Województwem zachodniopomorskim zainteresowaliśmy się dopiero jakis czas temu ze względu na trasy rowerowe. Mając parę wolnych dni w marcu stwierdziliśmy, że to dobry czas na mały rekonesans.

Ze względu na odległość wiadomo było, że jedziemy pociągiem. I to sypialnym, żeby zyskać dzień na zwiedzanie i przy okazji pokazać dzieciom inne oblicze PKP.

Po przespanej nocy w pociągu, w czwartek rano wysiedliśmy na stacji Świnoujście. I tu od razu pierwsza atrakcja – do miasta, położonego w większej części na wyspie Uznam, trzeba jeszcze dopłynąć promem. Prom kursuje na trasie Świnoujście Centrum-Warszów co 20 minut, zabiera pieszych, rowerzystów i samochody, ale tylko miejscowe. Dla pojazdów pozamiejscowych jest drugi prom, kilka kilometrów dalej na południe.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Poza sezonem, o 8 rano w dzień powszedni miasto jest raczej wyludnione. Sklepy dopiero się otwierają, a my mamy nadzieję, że uda nam się gdzieś zjeść śniadanie. Idziemy w kierunku morza. Zwykła miejska zabudowa zaczyna ustępowac miejsca ośrodkom sanatoryjnym, apartamentowcom i nowoczesnym hotelom. Latem musi tu być niezły tłum. W końcu docieramy do niewielkiej kawiarni śniadaniowej, której klientami jesteśmy tylko my i czworo Niemców. W ogóle w dzielnicy nadmorskiej język niemiecki słychać równie często co polski.

Po posiłku wychodzimy na plażę. Skręcamy w prawo, w kierunku wejścia do portu. Na horyzoncie już majaczy pierwszy prom ze Szwecji. Chcemy przyjrzeć mu się z bliska. Morze jest spokojne, a plaża szeroka, usłana muszelkami, które wcale nie są połamane. Ania i Jacek od razu rzucają się do zbierania. Dochodzimy do Stawy “Młyny”, charakterystycznego znakuu nawigacyjnego w formie wiatraka, który stał się symbolem Świnoujścia. Między 10:00 a 11:00 w porcie jest spory ruch, mijają nas statki towarowe i promy, na których starannie poustawiano ciężarówki jedna za drugą.

Potem robimy w tył zwrot i częściowo plażą, częściowo nadmorskim deptakiem idziemy w stronę granicy. Ale stamtąd już tylko rzut kamieniem do pierwszej miejscowości Allbeck, więc czemu by nie pójść dajej, zwłaszcza że tak przyjemnie pusto, a w oddali widać długie molo…

Z powrotem do Polski wracamy już nie plażą, tylko ścieżką rowerową biegnącą równolegle do morza przez las. Infrastruktura pierwsza klasa. Robimy sobie jeszcze zdjęcie przy słupkach granicznych, idziemy na rybę, a wieczorem do wynajętego mieszkania na siódmym piętrze z widokiem na port. Kto by pomyślał, że nad morzem jednego dnia można przejść 20 kilometrów!

Na piątek mamy zaplanowaną wycieczkę do Międzyzdrojów. Ale wcześniej chcemy jeszcze rzucić okiem na Świnoujście z góry, więc idziemy na wieżę kościoła św. Marcina Lutra, zniszczonego podczas drugiej wojny światowej i potem częściowo rozebranego. Teraz na dole znajduje się kawiarnia, a na samej górze – taras widokowy. Można stąd dostrzec latarnię morską, obok niej portowe dźwigi i wielkie zbiorniki na gaz ziemny w terminalu LNG.

Po zejściu z wieży wracamy do portu, przepływamy promem przez Świnę i wsiadamy do pociągu, który zawozi nas do Międzyzdrojów. Tu oczywiście, zaliczając po drodze cukiernię, idziemy na słynne molo. Wchodzi się na nie przez pawilon handlowy z pamiątkami i wszystkim, co niezbędne i zbędne nad morzem. Drażnią mnie takie budy, ale tym razem cieszę się, że nie są zamknięte, bo zabawki do piachu, które wzięliśmy ze sobą z domu, zostały niestety w Świnoująciu… Kupujemy więc dwie łopatki. Z molo patrzymy na morze. Słońce pięknie świeci, widać piaszczyste dno, na którym fale wyżłobiły pasy. Dno opada bardzo powoli. Rozpoznajemy różne gatunki mew, a na wodzie dostrzegamy nawet kaczkę lodówkę.

Po zejściu z molo nowe łopatki idą w ruch. Udaje nam się też znaleźć kilka bursztynków. Kierujemy się w stronę Wolińskiego Parku Narodowego. Mijamy tradycyjne falochrony z pali i dwie łodzie rybackie wyciągnięte na brzeg. Potem po drewnianych schodach wchodzimy na wydmę. Słońce chyli się ku zachodowi, a morze jest gładkie jak stół.

Sobota wita nas chmurami. Ale tego dnia chmury nam nie straszne, bo wybieramy się do Podziemnego Miasta na Wyspie Wolin. To zespół niemieckich schronów bojowych z czasów drugiej wojny światowej, potem połączonych jeszcze podziemnymi korytarzami. Miejsce jest strategiczne, tutejsze działa miały bronić portu. Po wojnie, po uwzględnieniu ówczesnych zimnowojennych realiów, obiekt przekształcono w stanowisko dowódcze i utajniono. Zwiedzanie trwa nieco ponad godzinę i jest prowadzone w stylu ćwiczeń wojskowych. Dzieciom się podoba. Dla mnie niesamowite jest, że przez tyle czasu istnienie tych bunkrów utrzymywano w tajemnicy. Dopiero w 2014 roku zostały udostępnione zwiedzającym. Wcześniej pilnowało ich wojsko, potem agencje ochroniarskie, ale nikt nie wiedział, czego pilnuje, tłumaczy nam przewodnik. Na koniec pokazuje mapę przedstawiającą działania na “Zachodnim Teatrze Wojennym” w 18 dniu planowanej trzeciej wojny światowej. Na naszym Pruszkowie, tak jak na wielu innych miastach, widnieje atomowy grzyb.

Po zwiedzaniu wychodzimy na plażę, idziemy na zachód, w stronę Świnoujścia i wejścia do portu. Strasznie wieje, ale to nie przeszkadza dwóm kite surferom, którzy dzielnie walczą z falami. W końcu opuszczamy plażę, mijamy gazoport i docieramy do latarni morskiej. To najwyższa latarnia w Polsce (i najwyższa na świecie zbudowana z cegły), ma 67,7 metrów, a na wierzchołek wchodzi się po 308 schodach (numery schodów są podpisane na ścianie, więc wiadomo, ile jeszcze zostało do pokonania). Dobrze, że latarnia ma dodatkowy balkon w połowie, bo w międzyczasie nadciągnęły gęste chmury i widoki na widok z samej góry robią się marne. Jest tak biało, że z balkonu na wierzchołku ledwo widać ogromny prom, który przepływa tuż przy latarni.

Następnego dnia pogoda się poprawia, ale dla nas to już dzień powrotu. Przed pójściem na dworzec żegnamy się jeszcze w morzem. W Świnoujściu nie sposób się nudzić, nawet przez tydzień. Szkoda tylko, że to tak daleko.

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak