Wpadał czasami do miasta po jakieś narzędzia, czy materiały, woził je furmanką do siebie i pracował od wczesnego świtu do późnej nocy. Obrabiał też jak mógł pozostawiony inwentarz, kozy doił, sery warzył, świniom żreć dawał i zapobiegliwy był bardzo.

        Szybko się dowiedziano, że nazywa się Stefan Kul i pochodzi gdzieś aż z Zachodu, ale skąd dokładnie, nie wiedziano.

        Wtedy też okazało się bardzo wyraźnie jak krótkie nogi ma plotka, bo przecież Krista nie tylko żyła, ale wróciła z nowym chłopem. Nie tylko nie została „zaciukana” przez Ludwika i rzucona świniom, ale dodatkowo wróciła z tym Stefanem, który co by nie powiedzieć, spodobał się wielu.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

         Głupie plotki.

        Ci którzy je wtedy puszczali wypierali się ich teraz, zaklinając, że nic takiego nie mówili, że oni nic nie wiedzą i nic nie widzieli.

        Ktoś potem poddał w wątpliwość, czy Ludwika rzeczywiście widziano w rzeszowskim UB i wtedy nikt już nie wiedział co było prawdą, a co nie.

        Wreszcie w całą sprawę wmieszał się nawet proboszcz Noga, który na zebraniu rady parafialnej powiedział surowo, że wielu parafian zajmuje się niesprawdzonymi plotkami i on, proboszcz, przestrzega wszystkich, którzy obmawiają i oczerniają, że słowa mogą człowieka bardziej zranić niż czyny.

        -Bóg nas tylko sądzić może – mówił z naciskiem – a my powstrzymajmy  się od wszelkich ocen i posądzeń, bo wyrządzona krzywda, może zostać z człowiekiem do końca jego życia.

        Słuchano go ze skupieniem i szacunkiem, ale trzeba powiedzieć, że na tym się tylko skończyło, bo plotka ma to do siebie, że rzadko umiera. W każdym razie nie można jej zakazać, bo wszelki zakaz jest dla niej najlepszym paliwem.

        W połowie 1949-go Krista urodziła chłopca i jak to się czasem przy tym zdarza – „wzięła i umarła”.

        Do porodu przyszła Wikta Pawlina, która tak w miasteczku jak i w okolicznych wsiach przyjęła chyba „milion” porodów, zawsze pomagała i każda kobieta, która była w ciąży szukała z nią kontaktu, bo nikt nie umiał poradzić tak dobrze jak ona. Zresztą praktykę miała ogromną i nikt nigdy nie zawiódł się na jej umiejętnościach.

        Przyszła więc też i do Kristy.

        Akurat wyłączono już prąd i światło zgasło, bo Stawicki, który zarządzał generatorem, pracował tylko do wpół do dziesiątej. Tak było codziennie za wyjątkiem wtorku, kiedy w miasteczku był targ, zjeżdżało wielu ludzi, transakcje kupna i sprzedaży zwierząt szły do późna, a opijano je do północy, a czasem nawet później.

        Tak więc, gdy rodził się mały synek Kristy późno już było, światło wyłączono i poród odbywał się przy „żydówkach” to znaczy przy lampach naftowych, które w każdym domu wisiały na ścianie, gdzieś przy drzwiach. Po zapaleniu rzucały cienie na ścianach i sprawiały, że małe nawet przedmioty wyglądały inaczej i jakoś tajemniczo.

        W domu były dwie takie lampy, więc Wikta wzięła jedną i postawiła tuż w nogach łóżka, którego wezgłowie tonęło w ciemności. Półmrok w izbie panował, ale z kuchni, przez żelazne drzwiczki migotał ogień i dawał trochę swiatła.

        Drugą „żydówkę” Stefan postawił na kredensie, ale jakoś to chyba było za wysoko więc przeniósł ją do łóżka, bliżej Kristy, której twarz była zmieniona, nabrzmiała wysiłkiem i zlana potem.

        Wikta nagrzała wody na kuchni, przygotowała czyste ręczniki, włożyła „żeglarza” do lufki, zapaliła i czekała, ale oczekiwanie przedłużało się, bóle narastały i Wikta dość szybko zorientowała się, że coś jest nie tak. Widziała, że Krista walczy, że sił już prawie nie ma i omdlewa z wysiłku, ale na razie niewiele jej mogła pomóc. Naciskała brzuch, ale starała się to robić delikatnie, bo nie ulegało dla niej kwestii, że jest problem, który w czasie porodu może się okazać śmiertelny. Czuła bowiem, że dziecko ułożone jest tyłem i wiedziała co to znaczy.

        Kazała więc Stefanowi przynieść więcej węgla i grzać więcej wody, a sama, nie wypuszczając „żeglarza” z ust, starała się pomóc zmienić pozycję dziecka.

        Nagle, zupełnie bezwiednie, przypomniała sobie przyjmowanie porodów w obozie w Ravensbrück, w którym spędziła prawie dwa lata i w Buchenwaldzie dokąd przewieźli ją później, a przypomniała dlatego, że Krista jęczała coś po niemiecku, potem klęła, potem znowu jęczała, krzyczała i widać było że bardzo cierpi.

Tam, w obozach, też było sporo Niemek, które albo aresztowano już w ciąży, albo zachodziły potem i też, w czasie rodzenia krzyczały, wyklinały i skarżyły się po niemiecku.  Teraz, te niemieckie jęki i przekleństwa Kristy przypomniały jej tamte, obozowe porody, których przyjęła chyba z kopę, a może i więcej i wielu kobietom pomogła.

        O tym, że Krista zległa wiedziano w miasteczku i byli tacy, którzy trochę się na to krzywili  i sarkali, że nie potrzeba, żeby niemiecka zdzira, kapo z obozu, rodziła tu jakieś bachory, ale te przekleństwa prędko ucichły, bo słysząc je Wikta wydarła się gdzieś wśród kobiet, że każde dziecko święte jest i nieważne kto je rodzi, byle się urodziło i jak się komuś nie podoba to ona – znaczy Wikta – może go tak urządzić, że miasteczko będzie dla niego za ciasne.

        Takie słowa, szczególnie w ustach Wikty, miały wtedy swoją wagę i znaczenie, bo mając na uwadze lata okupacji i to co było po niej, wiedziano do czego ludzie potrafią być zdolni. Wolano więc nie ryzykować, Wikty nie drażnić i przestać gadać głupoty. Zwłaszcza, że Wikty mąż to był człowiek, którego nikt nie chciałby mieć za wroga.

        Komu zresztą miałby niby zagrozić nowonarodzony chłopczyk, nawet jeśli jego matką była hamburska prostytutka i obozowa Blockführerin w jednej osobie?

        Jasne, że nikomu, ale tak już było, że w tych stronach jakoś nie lubiano obcych.

        Może raczej nie tyle nie lubiano, co jakby się ich nieco bano, a przez to traktowano z góry.

        Tak właśnie było z  Żydami, którzy chociaż od niepamiętnych czasów stanowili zasiedziałą część społeczności, to i tak nigdy nie zdobyli sobie pełnego zaufania. Byli obcy. I chociaż mieszkano z nimi ściana w ścianę, okno w okno, robiono interesy i właściwie nie można się było bez nich obyć, to i tak zawsze mówiono „te Żydki”.

        Inna rzecz, że sami Żydzi niewiele sobie z tego robili, bo tak się jakoś przyzwyczajono i tak było.

        Może mniej obcy byli Ukraińcy, których dwie rodziny mieszkały niedaleko tartaku, ale ci to już byli wymieszani z Polakami, bo Anka Koncyszyn wyszła za Tadka Szubę i nikt by już o niej nie powiedział, że jest „z czarnym podniebieniem”. Nie to żeby zapomniano kim jest jej ojciec, ale ją traktowano już jak swoją.

        Później przyszła wojna i wszystko zmieniła, bo w pierwszych jej tygodniach oddział Einsatzgruppen obesturmbannführera Heinricha Steina rozstrzelał w miasteczku kilkuset Żydów, a innych wywiózł gdzieś na zatracenie i żaden z nich już nigdy nie wrócił. Ich domy, mieszkania i warsztaty stały puste.

        Ta żydowska tragedia była straszna, ale może straszniejsze było to, jak szybko o nich zapomniano. Tak jakby ich nigdy nie było. A przecież to byli swoi Żydzi, dorniewskie „Żydki”, z którymi mieszkano od przynajmniej trzystu lat. Została po nich bóżnica z powybijanymi oknami, zdewastowany cmentarz i porozbijane  macewy.

        I to wszystko! Pamięć po nich uleciała jak dmuchawiec na wietrze, jak jesienne babie-lato, jak sen, którego treść zapomina się wraz z przebudzeniem.

        To było o tyle dziwne, że to zapomnienie nastąpiło tak strasznie szybko…

        Trzeba przy tym zaznaczyć, że wojna w tych podkarpackich stronach inna była od  tej wielkiej, krwawej, bombardującej i wszechwyniszczającej jaka panoszyła się w wielu regionach napadniętego Kraju.

        Wojna na Podkarpaciu to była wojna pełzająca, która tliła się i żarzyła, czasem wybuchała ogniem, a czasem tylko dymiła, ale trzeba powiedzieć, że mimo tej pozornej łagodności, w  swoim okrucieństwie nie ustępowała tamtej.

        Wojna na Podkarpaciu rządziła się swoimi prawami.

        Jakiś czas po rozstrzelaniu Żydów, z miasteczka wywieziono kilkudziesięciu Polaków.

        To już było na wiosnę 40-go.

        Razem z nimi, nie wiedzieć czemu, wywieziono wtedy Wiktę, która dzięki swojej położniczej wiedzy i umiejętnościom przetrwała obozową gehennę i nawet wyszła z niej obronną ręką, bo prawie zawsze miała co jeść i wiele podopiecznych umiało być wdzięczne za okazaną pomoc.

        W zimie 45-go, wracała rzemiennym dyszlem na swoje Podkarpacie, ale ciężko jej było i może by nawet zmarła gdzieś po drodze, ale szczęśliwym trafem wracając do domu, już koło Krakowa, spotkała na drodze swojaka – Kubę Pawlinę, ze wsi Zagielnik, niedaleko jej rodzinnego Dorniewa, który  wracał jak panisko, zdobycznym studebackerem wyładowanym wszelkim trofiejnym dobrem.

        Dał jej wtedy kawał chleba, słoniny i wódki i tak dojechali do miasteczka. A potem zostali już razem, a nawet ksiądz Noga pożenił ich w kościele, chociaż tak po prawdzie to nie bardzo było wiadomo jak to tam z przedwojenną żoną Kuby Pawliny było…

        Wszystko to przypominało się jej teraz, gdy cały czas z „żeglarzem” w ustach klęczała pomiędzy rozłożonymi nogami Kristy i próbowała pomóc dziecku przekręcić się i ułatwić wyjście na świat.

        Tymczasem Stefan naniósł węgla i drzewa i grzał wodę w kotle, w którym zwykle Krista gotowała pranie, a potem podszedł do niej i coś tam próbował poprawiać, ale wiele nie mógł, więc tylko czekał co mu Wikta karze. A dla Wikty stawało się coraz pewniejsze, że jedno może umrzeć, bo Krista była coraz słabsza, a dziecko nie zdołało się przekręcić i cały czas szło tyłem.

        Tuż przed północą wydostała wreszcie małego, prawie sinego z wysiłku chłopczyka, umyła go i owinęła w czyste pieluchy, ale Krista już tego nie widziała, bo leżała sobie cicho i nieruchomo, nie klęła już i nie jęczała.

        Już jej było dobrze i spokojnie, bo dobry Bóg przyjmował ją właśnie do swojego Królestwa, a tylko On znał o niej całą prawdę, która różna była od tej ludzkiej. On też, w miłosierdziu swoim, wspomniał na jej niedolę i dał życie jej synkowi.

        Stefan klęczał na podłodze i chociaż chłop był jak tur, to jakoś słabo mu było i blady był jak papier, aż się Wikta zlękła czy czasem nie będzie miała dwóch nieboszczyków, więc szybko zakrzątnęła się po kuchni, znalazła litr wódki, nalała do kubków i dała mu pić.

        Pili w milczeniu, ale po jakimś czasie Wikta zaczęła mówić, że trzeba będzie piorunem mleka dla dziecka, a może nawet uda się gdzieś wynaleźć mamkę, bo widać było, że chłopczyk słaby jest bardzo i tylko cichutko kwili i nie ma nawet siły zapłakać pełnym głosem.

        Stefan kiwnął głową, wypił podany kubek, a potem wsiadł na motor i pojechał do miasta szukać ratunku w aptece u pana magistra Freya, który wszystkich znał, umiał poradzić i ludzie czasami woleli przyjść do niego niż do lekarza.

        Wikta została w chałupie z kwilącym noworodkiem i zimną już Kristą, przy której postawiła zapaloną świecę. Gromnicy nie było, więc ta zwykła świeca musiała ją zastąpić.

        Noc była gorąca i parna. Wikta wzięła dziecko na ręce i rozpuściwszy w wodzie trochę cukru próbowała wlać mu parę kropel do buzi.

        Sierpień 1949 roku był dla Stefana Kula czasem radości i żałoby. Narodzin i pogrzebu. Był też czasem próby i decyzji, bo od samego początku nie było pewne, jak to będzie z nowo narodzonym dzieckiem i czy z nim zostanie, bo co niby takie chłopisko mogło by z niemowlęciem robić.

        Zaraz też przyjechali z Rady Narodowej zobaczyć jak tam jest, ale nic nie wskórali, bo Stefan wysłał ich do wszystkich diabłów, zaparł się i oświadczył, że dziecka nikomu nie da i żeby się z obejścia zabierali, bo psa na nich poszczuje, a tego to akurat nikt nie chciał. Ostra jak brzytwa Aza czując obcych, rzucała się w kojcu jak szalona i skakała na ogrodzenie, aż przybyli wycofali się chyłkiem żeby tylko nie poczuć jej zębów.

        Zresztą Wikta była razem ze Stefanem i oświadczyła urzędnikom, że na razie pomoże przy dziecku, więc nie ma zmartwienia. I tak zostało.

        Ci z Rady Narodowej pytali też o Kristę, ale Stefan znowu wysłał ich do diabła, więc dali spokój.

        Ktoś tam podobno wybrał się do proboszcza Nogi z pytaniem czy pozwoli pochować Kristę na miejscowym cmentarzu, ale ten odpowiedział, że nikt z rodziny nie przychodził z tym do niego, a poza tym z tego co wie, to Krista nie była katoliczką.

        Wszystko to działo się szybko, dosłownie w biegu, bo dziecko było naprawdę słabe i czas pilił. Pan magister Frey naraił Józkę Kowalczuk, która akurat karmiła. Najpierw Józka nie chciała nawet gadać o karmieniu obcego bachora, ale pan magister coś jej tam wytłumaczył i było dobrze.

        Na drugi dzień po porodzie przyjechał nagle samochód z województwa z Ludwikiem Świetlicynem, funkcjonariuszem Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Rzeszowie. W mieście przywitał go komendant posterunku milicji sierżant Szczuka.

        Wszyscy poznali dawnego Ludwika „tego z obozu”, ale nikt już teraz słówka nie pisnął, bo dwie literki UB zamykało wszystkie usta, jeżyły włosy na głowie i sprawiały, że człowiek kulił się jakby w sobie, żeby tylko być mniej widzianym. Nawet sierżant Szczuka starał się być jakiś przymilny i zaraz po przywitaniu zapraszał na śniadanko i kusił dobrą wódką, ale Ludwik odmówił.

        -Przyjechałem prywatnie. Niedługo wyjeżdżam. A co tam u was? Żniwa, co?

        -A żniwa towarzyszu naczelniku!

        -Dajcie spokój z tym „naczelnikiem” Szczuka. Co to – nie poznajecie mnie?

        -Ta poznaję, ale Ludwik to teraz władza, to nie chciałem obrazić.

        -Jaka tam władza! Dostałem robotę w województwie, to i wszystko! Krewniak tam pracuje, był tu u mnie i widział, że sam jestem, to mi tam pracę zaproponował. Wziąłem, bo co tu miałem sam z kozami siedzieć?

        -Wiecie, że Krista wróciła, dziecko urodziła i zmarło się jej przy rodzeniu? – trochę nieśmiało zapytał Szczuka.

        -Ta wiem, właśnie dlatego przyjechałem.

I tyle było z przywitania. Zaraz potem Ludwik wsiadł z powrotem do wozu i ruszył do chałupy pod lasem.

        -Kto by pomyślał – zastanawiał się Szczuka patrząc na odjeżdżający samochód – ciekawe kto mu tak szybko o wszystkim doniósł? Pewnie ci z Rady Narodowej zatelefonowali, bo kto by inny. Ciekawe co on z tym Stefanem ma? A może wcale się nie znają, tylko przyjechał, bo to dziecko Kristy?

        -Popatrz, popatrz – myślał – jeszcze niedawno sery na targu sprzedawał i kozie skóry do skupu nosił, a teraz autem się rozbija!

I zmełł jakieś przekleństwo na języku.

        Tymczasem Ludwik  jechał w kierunku chałupy Stefana, która w rzeczy samej kiedyś była jego, znaczy Ludwikową, chałupą.

        Jechał dokończyć stare sprawy.