Nikt już chyba w Polsce nie ma złudzeń, że polski system polityczny przestał być funkcjonalny i jest chory, wręcz bardzo chory.

        Symptomy choroby są jasne i widoczne na każdym kroku.

        Wyprzedaż przemysłu, banków, ubezpieczalni i mediów, utrzymywanie setek tysięcy zbędnych urzędników, nie mających nic do roboty prócz utrudniania obywatelom życia, sądy krzywdzące masowo obywateli i bezkarnie łamiące prawo, emigracja milionów Polek i Polaków w ostatnich latach przy jednoczesnej masowej imigracji obcych obywateli do Polski – to tylko niektóre przykłady symptomów choroby polskiego systemu politycznego.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Ta choroba prowadzi do zagarnięcia państwa przez aparaty partyjne i niebywałej patologii w polskim życiu publicznym.

        Reakcją na te zjawiska jest powoływanie do życia  organizacji i ruchów obywatelskich, a nawet partii politycznych, które protestują, kreują własne wizje i programy, a więc próbują uzdrowić Polskie Państwo. Te ugrupowania nazywają same siebie bardzo chętnie wolnościowymi lub pozaparlamentarnymi (zwał jak zwał). Chcąc zaistnieć na polskiej scenie politycznej, nowo powstające podmioty polityczno-społeczne koncentrują się niestety tylko na wybranych symptomach polskiej choroby. Smutne jest też, że z reguły mało kto zadaje sobie trud, aby prawidłowo zdiagnozować tą chorobę, a tymczasem diagnoza w swojej istocie jest w tym wypadku wręcz banalna.

        Nowe ruchy obywatelskie, patriotyczne ugrupowania i partie wybierają swoich liderów, tworzą misje, programy i strony internetowe, na których z kolei “nadają” o 5G, szczepionkach, inflacji, zasobach własnych itp. Do tego dochodzi jeszcze parę patriotycznych haseł i spirala się kręci. Tzw. nakręcanie się nawzajem nie ma końca. Hasłowość programów powtarza się aż do znudzenia: walczymy przeciwko obowiązkowi szczepień, żądamy oddania Narodowi polskich zasobów naturalnych, rząd powinien zlikwidować inflację, jesteśmy przeciwko kolejkom do lekarza itp.

        Dość popularne jest przy tym powoływanie się na zagranicznych “ekspertów”, szczególnie amerykańskich. Ten powiedział to, tamten napisał owo, a ten trzeci udowodnił szkodliwość noszenia masek … i tak w kółko.

        Oczywiście, żadnego symptomu w żadnej chorobie nie wolno lekceważyć, ale też nie wolno pomijać innych symptomów. Poza tym symptom ma to do siebie, że … pozostaje symptomem, a więc oznaką choroby, niekoniecznie ujawniającą jej źródło.

        Mamy więc klasyczny protest przeciwko wybranym symptomom przewlekłej choroby polskiego systemu politycznego z całym jej mnóstwem tzw. chorób współistniejących. Diagnoza, jak napisałem wyżej, jest konsekwentnie pomijana albo lekceważona. Zawsze jednak pojawia się to samo rozwiązanie problemu czyli pomysł na uzdrowienie polskiej choroby, a jest nim “parcie na Sejm”, a więc zakładanie na szybko komitetów wyborczych, po to, aby w następnych wyborach wprowadzić “swoich ludzi” do tego najwyższego organu RP.

        Oczywiście, obietnica składana społeczeństwu jest tu jasna, która brzmi mniej więcej podobnie we wszystkich tych pozaparlamentarnych ugrupowaniach: “jak wejdziemy do Sejmu, zmienimy wszystko, Polska będzie krajem mlekiem i miodem płynącym i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie”. To brzmi trochę tak, jakby powiedzieć: nie grałem dotąd w totolotka, ale teraz zagram i wygram milion.

        Jesteśmy więc świadkami hałaśliwej i dość powierzchownej walki z wybranymi symptomami polskiej choroby, braku diagnozy i dość problematycznego pomysłu na uzdrowienie trzydziestoletnich dolegliwości tego, co nazywamy powszechnie systemem politycznym. Z reguły mamy tu na myśli politykę rządu i decyzje podejmowanego w niższej izbie polskiego parlamentu, a więc w Sejmie.

        Tymczasem sytuacja staje się w Polsce coraz bardziej dramatyczna i ta choroba osiągnęła aktualnie, nie bójmy się tego powiedzieć, stan przedagonalny.

        Zwróćmy jednak uwagę na drugą stronę medalu czyli na aktualny system polityczny w Polsce i jego (dys)funkcjonalność.

        Ten system się toczy, popełniając jeden błąd za drugim, traktując polskie społeczeństwo marginalnie i instrumentalnie i spychając obywateli do przysłowiowego kąta…ale się toczy.

        On się toczy jak słynna lokomotywa w niemniej słynnej bajce Juliana Tuwima:

“Już ledwo sapie, już ledwo zipie,

A jeszcze palacz węgiel w nią sypie.

Wagony do niej podoczepiali

Wielkie i ciężkie, z żelaza, stali,

I pełno ludzi w każdym wagonie,

A w jednym krowy, a w drugim konie,

A w trzecim siedzą same grubasy,

Siedzą i jedzą tłuste kiełbasy”.

        Komunistyczny system polityczny udowodnił, że państwo może się rozwijać poprzez kryzysy. I tak dzieje się również w obecnym elitarno-parlamentarnym Państwie Polskim. Niemniej jednak, rozwój państwa od kryzysu do kryzysu ma to do siebie, że długofalowo ta koncepcja staje się utopią. Ten utopijny charakter owej koncepcji udowodniły również systemy komunistyczne. Tu wnioski w kontekście aktualnej sytuacji w Polsce nasuwają się same.

        Ciekawe jest jednak, jak aktualna semidemokratyczna machina polskiego systemu politycznego reaguje na nowo rodzące się ruchy i ugrupowania wolnościowe, protestujące przeciwko 5G, szczepieniom, inflacji, wybranym ustawom itp.?

        Otóż, nie reaguje w ogóle, a przyczyna tego jest bardzo prosta. Te ugrupowania łechcą swoimi żądaniami jedynie koniuszek nosa wieloryba, a to nawet nie spędza snu z powiek tej wielkiej ryby. Ich żądania stwarzają dla tzw. systemu  bardzo korzystną sytuację. Problem pojawiłby się dopiero wtedy, gdyby owe podmioty polityczne postawiły rzeczywistą diagnozę polskiej choroby i zażądały radykalnej terapii ustrojowej w Polsce. Tak się jednak nie dzieje, konsekwentnie tego nie robią. I tu aż się prosi pytanie, dlaczego tego nie robią? Nie chcą, nie potrafią czy może mają klapki na oczach, a między tymi klapkami widzą tylko jeden cel: stołki w Sejmie i na tych stołkach siebie samych?

        Poprzez swoje zawężone misje i programy, omawiane podmioty polityczne stają się pro systemowe. To specyficzny paradoks, ale niestety tak jest.

        Swoją nieudolnością do postawienia prawdziwej diagnozy i braku umiejętności sformowania programu uzdrowienia Polskiego Państwa, nie będą nigdy traktowane poważnie przez sapiącą i ledwo zipiącą elitarno-partyjną lokomotywę. Wręcz przeciwnie, dla tzw. systemu taki “przeciwnik” jest mile widziany, bowiem nie stanowi dla niego rzeczywistego zagrożenia.

        Ten przeciwnik ma swoje zabawki w piaskownicy (szczepienia, aborcja, zasoby własne, brak żywności na rynku i parę innych), a ta piaskownica jest już dawno zlokalizowana i kontrolowana przez wszechmocną i wszechobecną władzę. Zaś bawiące się w niej ugrupowania wolnościowe “nakręcają się” nawzajem, podając na swoich stronach internetowych informacje o nowych symptomach polskiej choroby, używając niewybrednej retoryki i koncentrując się na nośnych i popularnych/populistycznych tematach. W ten sposób nie zagrażają elitarno-decyzyjnej lokomotywie w Polsce i pośrednio stają się poniekąd pro systemowe.

        Ta pro systemowość objawia się jeszcze wyraźniej w biernym popieraniu aktualnej ordynacji wyborczej. Bo przecież skoro pcham się do Sejmu, to automatycznie akceptuję sposób wyborów do tego organu. A co zrobić z faktem, że ta ordynacja wyborcza jest bełkotem demokracji? Najlepiej przemilczeć…

        No ale jak to jest z tą diagnozą opisywanej polskiej przewlekłej choroby? Bo o przewlekłości, po ponad 30 latach, możemy śmiało mówić. I tą diagnozę trzeba postawić, a najlepiej stawiać ją często i wszędzie, gdzie się tylko da.

        Pierwszym problemem polskiej choroby jest niedemokratyczna i bezprawna ordynacja wyborcza, w ramach której obywatel nie może indywidualnie kandydować do Sejmu, bowiem ustawa – Kodeks Wyborczy – wyklucza taką możliwość. W ten sposób niezrzeszony obywatel jest pozbawiony biernego prawa wyborczego, a tym samym odebrana zostaje mu możliwość współuczestniczenia w procesie decyzyjnym. Kodeks Wyborczy oraz ustawa o finansowaniu partii z budżetu zawierają wiele innych przywilejów dla wielkich partii leninowsko-wodzowskich kosztem obywateli, co stanowi złamanie konstytucyjnych zasad równości.

        Drugim problemem jest postkomunistyczna Konstytucja, która jest sprzeczna, niekonsekwentna i nieadekwatna do dzisiejszych czasów. Konstytucja powinna być ustawą ponad ustawami, a tymczasem stała się nic nie znaczącym tekstem wobec wszechobecnych ustaw, które de facto stanowią prawo w Polsce.

        Ostatni problem dotyczy zupełnego braku współudziału obywateli w procesie polityczno-decyzyjnym w Polsce. Chodzi konkretnie o rozwój aktywnego społeczeństwa obywatelskiego, które powinno współdecydować w ważnych sprawach, szczególnie na szczeblu lokalnym/samorządowym. Nie muszę dodawać, że ten problem jest symbiotycznie powiązany z dwoma wymienionymi wyżej kwestiami,

        Dlaczego powstające aktualnie ugrupowania i partie wolnościowe / pozaparlamentarne nie podejmują tych problemów i nie stawiają wyżej podanej diagnozy, która jest przecież jednoznaczna? Podobnie jednoznaczna jest potrzeba radykalnej terapii systemu politycznego w Polsce, której podstawowym elementem winna być nowelizacja Konstytucji i ordynacji wyborczej oraz umożliwienie Polkom i Polakom udziału w procesie decyzyjnym na każdym szczeblu polityczno-administracyjnym. To powinny być działania oddolne, ponad podziałowe i poprzedzone referendum, w którym społeczeństwo zostałoby zapytane czy popiera tego typu zmiany.

        I już mamy plan terapii, która jest mozolna i niepopularna, ale….jedyna, wróżąca szanse na odzyskanie pełni zdrowia przez Polskie Państwo.

        Dlaczego więc obserwujemy walkę z wiatrakami albo z wierzchołkiem góry lodowej, podczas gdy jej podstawa jest nieruszana i wręcz akceptowana?

        Ja mam na to tylko jedną odpowiedź. Debata dotycząca nowelizacji Konstytucji to długie, żmudne i mało atrakcyjne przedsięwzięcie, wymagające udziału szerokiej rzeszy środowisk społeczno-politycznych. A więc niepopularna praca od podstaw.

        Co się tyczy zmiany ordynacji wyborczej…. No cóż, jak ma się dążyć do jej zmiany, skoro się aktualny system wyborczy samemu czynnie akceptuje?

        Pozostaje jeszcze kwestia bezpośrednio-demokratycznego współrządzenia gminą i państwem. To już bardziej chwytliwe hasło, chętnie wykorzystywane przez pozaparlamentarne ugrupowania i określane przez nie z reguły mianem “wprowadzania demokracji bezpośredniej”. Niemniej jednak, aby “wprowadzić demokrację bezpośrednią” trzeba mieć do tego podstawy prawno-konstytucyjne i demokratycznie wybrany parlament.

        A tymczasem jest jak jest: po jednej stronie ciężka lokomotywa, a po drugiej stronie piaskownica.

        Ta lokomotywa kiedyś stanie, jednak nikt nie wie kiedy, ale piaskownica jej na pewno nie zatrzyma:

“ Bo para te tłoki wciąż tłoczy i tłoczy,

I koła turkocą, i puka, i stuka to:

Tak to to, tak to to, tak to to, tak to to!”.

Mirosław Matyjapolitolog, ekonomista i historyk, jest  badaczem systemów demokratycznych na świecie i zagorzałym  zwolennikiem bezpośrednio-demokratycznego modelu funkcjonowania ponowoczesnych państw.

        Mirosław Matyja jest profesorem akademickim na następujących uniwersytetach:

• Selinus University, Bolonia, Włochy

• Logos International University, Miami, USA

• Indian Management School and Research Centre,

Mumbaj, Indie

• Uniwersytet Biznesu i Prawa we Lwowie, Ukraina

• STIAMI Institute of Social and Management Sciences, Mandala, Indonezja.

        Pracował również jako profesor na Polskim Uniwersytecie na  Obczyźnie PUNO w Londynie oraz na University of Guadalajara w Meksyku.

Mirosław Matyja jest założycielem i dyrektorem Miroslaw-Matyja-Academia for Democracy w Indonezji: https://www.mmafd.or.id/.

Autor ponad 20 publikacji książkowych i ponad 400 artykułów naukowych i popularno-naukowych. Jest żonaty, ma dwóch dorosłych synów bliźniaków, mieszka i pracuje w Szwajcarii