Siedzę wpatrzony w ekran. Nie przyznam, jak kto i w co. W życiu. Jak “Stokrotka” w oficera prowadzącego?

Do diabła z nią i z nim. Do diabła z całym tym popapraństwem, jego tryumfem nad rozsądkiem, a prymatem w relacjach z normalnością. W słuchawkach rozpala się Jarre. Jean Michel. Ten z czasów “Oxygene”. W szczycie: 87 decybeli. Wiem, bo sprawdziłem. Szanowna Właścicielka przed momentem ucho przyłożyła do mojego, teraz zaś, skrzywiona bardziej niż po kropli kapsaicyny (tak powiedzmy, uwielbiam to nazwanie), puka palcem we własne czoło. Dobrze, że nie w moje i nie pięścią. Bywa, że zasłużę.
– Ty słyszysz swoje myli? – pytanie odczytuję z ruchu jej warg. Nie odpowiadam na głos: “A czemu nastawiam tak głośno, uważasz? Żeby je słyszeć?”.

***

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Powiem tak: sprawa wygląda poważnie. Na tyle poważnie, że trudno mi zacząć. Było nie było, trzeci raz zaczynam. Jak zacząć należałoby, też niespecjalnie sobie wyobrażam. Łatwo powiedzieć “od początku”. Co do frazy: “Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię” w dalszym ciągu kawałek mam do pewności, zaś: “W pierwszych słowach mego listu” dźwięczy znajomo (powiem: uroczo, co tam), acz w tym miejscu jakby nazbyt frywolnie.
Proszę? Żebym zaczął od siebie? W paru prostych słowach? Symbolicznie? Symbolicznie oraz w paru słowach poszłoby to tak: tlenowiec. Zwierzę. Wielokomórkowy tkankowiec. Kręgowiec wewnętrznie kostnoszkieletowy. Stałocieplny ssak łożyskowy, niespecjalnie mięsożerny. Za to rybożerny do przesady. Podobno tylko niektóre lwy tak mają. Aha: bywam rozumny. Nie, żeby zaraz na stałe. No skąd.

Co wyżej widać, sklecić o sobie kilka zdań niełatwo. Zawsze zostanie coś do dodania. W klocowatym garbie pamięci tak mroczną pulę reminiscencji zmagazynowałem, że gdy spoglądam w lustro, dostrzegam wielbłąda. Tyle lat dziarsko pałęta się pod czaszką, jak one się tam mieszczą? Może więc tak: w życiu prenatalnym pasjami ssałem kciuk. Urodziłem się, gdy słońce penetrowało znak Lwa (mówią mi, że stąd ta moja rybożerność). Nie wiem, ale w astrologię nie wierzę. Bez przesady.

Urodziłem się trzeciego sierpnia 1961 roku. Zmarznięty i głodny. O ile dobrze pamiętam. Za to przekonany, iż mariaż genów z okolic Wilna i Lwowa musi dać efekt w sumie pozytywny. W sumie też nie zawiodłem się. Atoli, gdy oberwałem po pupie, dotarło, że lekko nie będzie. No raczej. Szybko pojąłem też, jak niewiele rozumiem, gdy pochyliła się nade mną położna. “Ta czego chce?” – pomyślałem. “Piękny nosek? Uszko? Oba uszka? Cały bobasek śliczny, śliczny bardzo?” – rozważałem kilka możliwości.

– Zdarzyło ci się życie, więc nie wierzgaj, nie marudź o nosku i uszkach. Słuchaj. Słuchaj i zapamiętaj – przemówiła. – Każdy potrzebuje w życiu zwycięstw i każdy od czasu do czasu zdobywa to, o czym marzy. Z tym, że niektórym zdarza się to częściej niż innym. Bo życie to jeden wielki żart. Gra, w którą gra każdy i wszyscy, chcą czy nie. Wystarczy się urodzić. Co prawda twoja indywidualna rola nie została jeszcze ustalona, twoja przyszłość nie jest obowiązkowa, jednakowoż skoro doszedłeś tak daleko, nie daj się zabić – wygarnęła, po czym łyknęła powietrza.

– Będziesz pytał, po co przyszedłeś na świat – kontynuowała. – Zrozumiesz, gdy natkniesz się na reżysera Andrzeja Tarkowskiego. Zrozumiesz i wytkniesz mu błąd: na świat przychodzimy nie po to, jak on uważał, by dowiedzieć się, po co przyszliśmy na świat, ale w tym celu, żeby się dowiadywać. Pamiętaj, że możesz przejść przez życie jedną z wielu dróg, lecz zwalcz pokusę wdzierania na każdą z możliwych. To fantasmagoria, wysiłek, który zmasakruje cię i powiedzie w czeluść. Jedynie pojedyncza latarnia wskazuje drogę, moc świateł oślepia… – tu kobieta sapnęła, jak mi się zdawało dość zgryźliwie. – I koniecznie naucz się odróżniać ludzi przyjaznych od tych, którzy będą chcieli cię oszukać. Od tych drugich bądź skuteczniejszy.

W wieku dwóch, góra trzech minut, charakteryzowało mnie totalne bezguście, lecz muszę przyznać, oczy tej kobiety mnie oszołomiły. Diabła tam oszołomiły, urzekły. Zachodziłem w głowę, kiedy bliżej poznam coś więcej niż same oczy: prawe, ze złotą iskierką na dnie. Lewe, puste i czarne, jak wąskie ucho igielne, jak wylot bezdennej studni wszelakich ciemności i cieni. – Teraz radź sobie sam – położna ciągnęła swoje. – Nie daj się zabić, przetrwaj ile się da, a gdy nadejdzie czas i będziesz musiał przegrać, zrób to jak należy. Nie trzaskaj drzwiami. Życie to tylko chwila, synuś, i nie bierz jej za bardzo na serio. Nienajgorzej się zapowiadasz – kończąc, przytuliła usta do mego policzka.

***

“Synuś? Do bani z takim powitaniem” – skrzywiłem się. Trafiłem na położną – filozofa. Albo położną – czarownicę. Albo czarownicę – filozofa. W każdym razie na babsko z poczuciem humoru. Nie daj się zabić? Cóż za dedykacja.
Wszelako jej orzeczeniem o predyspozycjach również nazbyt się przejąłem, bo tak mi zostało: całe życie nieźle się zapowiadam. Najpewniej przeszło mi to w nawyk. Ewentualnie w wiodącą cechę charakteru. Ale o przymiotach charakteru wspomnę przy innej okazji. Tak czy siak, najpierw należało się urodzić – tyle zaś mam już za sobą z całą pewnością.

Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl