Jedno z moich ulubionych miast. Ulubione do życia codziennego. Fajnie było studiować w Krakowie, miło było dorastać na bardzo bogatym Górnym Śląsku w otoczeniu ciągle lekceważonej górnośląskiej kultury, a szczególnie uczyć się od Ślązaków. Mieszkałam na styku. Nowo przyjezdnych ze wschodu – mówiło się zza Buga, zasiedlających tych, którzy wyjechali na zachód – mówiło się za Odrę. I jedni i drudzy byli przesiedlani, ani jedni, ani drudzy nie chcieli. I jedni i drudzy przeszli przez koszmar dostosowywania się na nowo. Może potem, po latach było mi łatwiej zagnieździć się w Kanadzie? Zagnieżdżanie łatwe nie było, ale o tym się nie mówiło. A życie przeszłe, z innego terenu wyrosło samo z siebie na piękną bajkę, pieczołowicie kultywowaną. O niewyobrażalnych zbrodniach, które ich wypędziły z domów też się nie mówiło. Dopiero ich dzieci odważyły się zajrzeć do dobrze zabetonowanego bunkra masakry wojennej pamięci, czy też raczej niepamięci. Na styku tych wypędzonych, byli także wracający do kraju z Francji, potem ci z Rosji. Ta mozaika, zanim jeszcze słowo wielokulturowość (multiculture) powstało kształtowała mnie. W polskim domu ojciec Francuz, matka pół-Niemka, pierwszy język to język zabawy – czyli język śląski. W domu (ani w szkole) nie wolno było w nim mówić. Niektóre dzieci na przerwach mówiły po niemiecku, niektóre po rosyjsku, niektóre po polsku, a ci najważniejsi po śląsku. To wszystko wplecione w piękne miasto Bytom. To nic, że biednie, czarno i traumatycznie (ciągłe wypadki na kopalniach i hutach) jakoś dawaliśmy radę. To było moje miasto, choć byłam w nim ‘nie stąd’.
Potem był Kraków. Doświadczenia podobne, tylko trudniej było się zasymilować z krakusami. Oni zawsze byli lepsi. Potem jeszcze kilka miast.
Aż w końcu dojechałam do Toronto.
Kiedy wprowadziłam się do Toronto, to było całkiem inne miasto niż teraz.
Wprowadziłam się to szumnie powiedziane. Przyjechałam z dwiema torbami z Polski i z dwuletnim brzdącem pod pachą. Jedna z toreb była zapchana rzeczami małej, łącznie z nocnikiem. Nocnik był konieczny, bo małe dziecko coraz chciało siusiu, a czasem coś więcej bez względu na wszystko. W drugiej torbie przywiozłam jakiś przepaśny rudy kożuch z Nowego Targu, do którego wzięcia zmusili mnie znajomi za to że mnie podwieźli na lotnisko Okęcie w Warszawie.
Drugą część ‘mojej’ torby zajmowała pierzynka z puchu przesłana ‘przy okazji mojego wyjazdu’ od innych znajomych, dla chorego. Jak mogłam odmówić? No cóż na moje rzeczy niewiele zostało miejsca. Ale, ale – do Kanady przecież jadę, wszystko sobie nowiuśkie kupię. O ponboczku zlituj się nad moją naiwnością! W tych rzeczach które były na mnie, to musiałam obtyrać prawie dwa lata, bo mąż do którego przyjechałam zawsze podejrzliwie pytał ‘czy mi (albo nawet dziecku) jest to konieczne?’, kiedy chciałam coś kupić w najtańszym z najtańszych sklepie. Bi Way się wtedy ta sieć nazywała. Do kupowania w sklepach ze starzyzną jakoś nie mogłam się zmusić. Ale miałam taką sprytną sąsiadkę, która mi znosiła różne rzeczy. Po latach dopiero dowiedziałam się, że pod osłoną nocy wczołgiwała się do kontenerów na rzeczy dla biednych. Jakoś przetrwałam pierwsze lata dzięki pomocy boskiej i intuicji, która podpowiedziała mi, że koniecznie muszę się nauczyć angielskiego. No i oczywiście dzięki tej koleżance, która mnie zaopatrywała nie tylko w ubrania, ale i w meble – nazywała to ‘z wystawki’. Dopiero po latach dowiedziałam się, że ‘z wystawki’ to znaczy z tego co inni, ci bogatsi wystawiają do wyrzucenia przed wywozem śmieci. Dla mnie to wszystko było i tak lepsze niż to co miałam w Polsce. Nawet mieszkanie w taniutkim apartamentowcu przy Stonegate Plaza było luksusowe w porównaniu do mojego M3 z wielkiej płyty w Bytomiu. A mój mąż? Taki jak był, to i taki został. Zaabsorbowany swoimi sprawami emocjonalnymi i z wyraźnymi objawami depresji, o której w tamtych czasach się nie mówiło. Jego przyjaciel, z którym mój mąż mieszkał do czasu mojego przyjazdu do Kanady, przestał się do mnie odzywać. Zachodziłam w głowę, dlaczego? Wtedy nie wiedziałam, że obojętnie co bym nie zrobiła, to i tak by była moja wina. Zajęło mi to następnych kilkanaście lat, żeby zrozumieć depresję męża po moim przyjeździe do Kanady, i nienawiść do mnie jego kumpla. Znaliśmy się wszyscy jeszcze z Polski z uniwersytetu. Ten kumpel wszędzie jeździł z (i za) moim mężem. Do Austrii też pojechał za moim mężem. Potem razem przyjechali do Kanady, razem zamieszkali. Do czasu kiedy ja się nie zjawiłam. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę z tego, dlaczego spotkało mnie takie lodowate przyjęcie.
No cóż, człowiek losu sobie nie wybiera, a musi w nim żyć. I to jak żyje ze swoim losem zależy, przynajmniej po części, od niego. Nauczona trudami życia w miastach poprzednich. Zakasałam rękawy.
Moje nowe miasto Toronto było bezpieczne, zasobne i przyjacielskie. Ze znawstwem wykorzystywałam to czego nauczyły mnie moje wcześniejsze miasta. A to że nie było tak architektonicznie piękne jak Kraków, Bytom, czy London? No cóż, nie można mieć wszystkiego. Najdłużej mieszkam w Toronto. I choć bardzo kocham moje miasto, to w końcu poddaję się – macie rację to już jest inne miasto, niż to do którego przyjechałam. Inne nie tylko nieubłaganie kroczącym duchem czasu, ale i jakością życia. Czarę mojej goryczy przepełniło ponad 100 tysięcy nieuzasadnionych kar, za to, że właściciele nie wypełnili i wysłali w terminie potwierdzenia stanu zamieszkania w swoim domu! Toż to absurd! Ktoś kto to wymyślił i wprowadził ten absurd w życie powinien być pociągnięty do odpowiedzialności. Ile to będzie kosztować, aby to wszystko odkręcić? I nic to, że burmistrz miasta Oliwia Chow, deklaruje, że odkręci i przeprasza. Nic nie mówi na temat kosztów tego odkręcania. Do już ustalonego 10 procentowego wzrostu podatków miejskich, dojdzie kilka procent. Do tego dochodzi ogólna inflacyjna drożyzna. Centrum miasta, którym do niedawna się szczyciliśmy, bo takie było czyste i bezpieczne przestało takim być. Na każdym rogu zalegają bezdomne rzesze azylowiczów, dla których nie ma miejsca w schroniskach. W każdym parku są za to parki namiotów dla bezdomnych Kanadyjczyków. I pociecha, dla każdego utrapionego: na każdym rogu sklep z zalegalizowaną marihuaną. Brak mieszkań, za to puste biura – szacuje się, że sięgające już prawie 20% ogólnej powierzchni rentowej, przy ‘normalnym’ stanie około 2%. A także, coraz głupsze rozporządzenia, które zamiast cokolwiek rozwiązywać, nakazują odebrania tym co mają trochę więcej na rzecz tych, co nie mają już nic. Coraz więcej moich znajomych wyjeżdża z Kanady – nie tylko do Polski. Ja uciekałam przed komuną w postaci tajniaków, czerwonych dynastii i innych szarogęszących się w moim kraju. Nie udało mi się. Polonia była takimi też nafaszerowana. Teraz wrócili znów w Polsce do władzy – wszakże nigdy nie odeszli, tylko się lekko nakryli. I to jest to czego uczę się od nowa, Jak z tym żyć, a przede wszystkim jak się nie dać. Za pytaniem Jonathana Glazera, który dostał nagrodę Oscara za najlepszy film zagraniczny ‘Sfera interesu’ (Zone of Interest) o komendancie obozu Auschwitz Rudolfie Hessie, który mieszkał tuż za płotem w willi ze swoją rodziną. Glazer dedykował swoje oscarowe przemówienie Polce Aleksandrze Bystroń-Kołodziejczyk, która ryzykując życiem dowoziła co miała rowerem do obozu. Co odpowiemy na pytanie Glazera ‘How do we resist’/Jak się przeciwstawiamy?

Alicja Farmus
Toronto, 6 kwietnia, 2024

PS. Wiele przekazów oscarowej mowy Glazera jest ucięta. To właśnie koniec jego oscarowego wystąpienia jest o pomagającej Żydom w Auschwitz Polsce. Ale akurat ten fragment o Polsce pomagającej Żydom w Auschwitz jest notorycznie obcinany. Zdaje się, że inni wiedzą jak się przeciwstawić prawdzie. Dobrze, że nie wszyscy. Dziękujemy panie Glazer.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU