Budzik nastawiony na 7:30 rano. Za piętnaście dziewiąta będzie tu Pan Damian. Zaoferował podwózkę do Pyrzowic. To duży komfort, gdy nasza walizka ma prawie 26 kg.
Udaje się nam upchnąć po kątach mieszkania różne przedmioty, aby nasz lokator miał wystarczającą przestrzeń życiową. Cały worek prania, pozostanie na bezterminową przyszłość.

Na lotnisko jedziemy okrężnie, przez Siemianowice, bo miasto Katowice robi remonty w kilku newralgicznych punktach komunikacyjnych naraz i ryzyko ugrzęźnięcia w korku jest duże, szczególnie o tej porze.
Wchodzimy na terminal i zauważam smsa od Wizzair – 2 godz 10 min opóźnienia.
Przeglądamy on-line wizzairowe przepisy odnośnie opóźnień i tam pisze jak byk, że należy nam się voucher jedzeniowy.
Idziemy do biura. Pan i pani zgodnym chórem obwieszczają, że nic się nam nie należy, bo to dopiero po trzech godzinach. Nalegamy, że Internet Wizzaira wydaje się to bardzo jasno określać. Wychodzimy z niczym, ale po kilku minutach ma miejsce mały cud; czas opóźnienia magicznie zmienia się na 1-ną godzinę i 55 minut. Dopiero po chwili zaczynamy kojarzyć fakty. Może ktoś kogoś opieprzył na wyżynach administracji i szybko obniżono czas opóźnienia. Trudno coś udowodnić choć samolot i tak odkołuje po 2-ch godzinach i dziesięciu minutach.

***

Dojazd do Salou to dwie godziny w autobusie Plana. Jednak główny problem to nasza lodówka, która jest pusta. Bez opóźnienia samolotu mielibyśmy wystarczająco czasu, aby zrobić wieczorem zakupy, teraz, w najlepszym wypadku, będziemy mieli pół godziny na skok do Lidla, który jest 10-15 minut od nas. Ale wkrótce okaże się, że nawet to nie będzie nam dane. W środku Salou pakuje się przed autobus jakaś furgonetka i jest stłuczka. Niczego nie widzę na karoserii, ale kierowcy skaczą sobie do oczu i w końcu ten nasz załącza migacze i dzwoni po policję. Nie ma na co czekać, zabieramy bagaż i idziemy. Tyle, że zamiast niecałego kilometra mamy teraz ponad dwa. Pani Basia popycha walizkę na kółkach, a ja taszczę nasze torby. Dobrze, że chociaż jest chłodno. Zakupy w Lidlu szlag trafił i Pani Basia wyrokuje, że pójdziemy coś zjeść, bo ona musi leki wziąć z posiłkiem.
W końcu docieramy, ale też uchodzi z nasz resztka powietrza. Nie mamy energii na wyjście na jakiś obiad.
W szafkach w kuchni jest trochę makaronu i kostki bulionowe. Przywieźliśmy jedno „fois gras” i zawsze wspaniałe węgierskie salami. Odkrywam też w szafie kilka butelek piwa.
Jest więc rosołek z makaronem a na drugie Pani Basia zajmuje się „fois gras” a ja salami i piwem.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

***

A na Florydzie już po huraganie „Milton”. No i propaganda nie do zatrzymania. Przeciętny człowiek nie jest się w stanie temu przeciwstawić. Zakładam, że faktem jest, że ostatnich kilka huraganów było gorszych.
Cała istniejąca nauka, służy jednak dopasowywaniu informacji do obowiązującej mantry. Zwolennicy jedynej właściwej religii, czyli globalnego ocieplenia, jadą równo po DeSantisie, bo w ich mniemaniu mają dowody na efekt globalnego ocieplenia a on nie kupuje tego szajsu. Potem może przyjść Trump i znowu będą mieć pod górkę.
To wszystko nic w porównaniu z potencjalnymi zabiegami chemiczno-technicznymi, jak np. sztuczne mgły, których nikt temu łajdactwu nie jest w stanie udowodnić.
Pani Magda pisze w mailu;
– „Po huraganie, na szybach mam jakiś tłuszcz a na podjeździe zamiast, jak zawsze, czarnego piasku, jakaś brązowa substancja, której nigdy wcześniej nie widziałam i którą ciężko jest zmyć”.
Do tego dochodzą dyskusje o patencie Gates’a na wzmacnianie i osłabianie huraganów.
Globalne ocieplenie to może i fakt, tyle że nie od krów. Już dawno pisałem o braku patentu na taki np. „Tłumik CO2” do zakładania pozostałym przy życiu krowom, ale żaden Bill się jeszcze tym nie zajął.
Przeczytajcie, jeśli macie czas, ostatni felieton Cejrowskiego w „Do Rzeczy”. Tam stoi czarno na białym jak BlackRock używa wojny na Ukrainie, aby wykupić całą tamtejszą ziemię. Za kilka lat to oni będą decydować co jemy. I jak na razie żadna siła tego nie może zatrzymać! Nie wiem tylko co to będzie, oprócz koników polnych (Wg „National Post” z listopada 2024, fabryka Aspire Food Group pod London, Ontario, na którą Justin wydał prawie 9 milionów cienko przędzie). Może tamtego zboża w ogóle nie będzie dla nas, tylko dla ichniejszych elit? Może niczego nie będą sadzić? Kilkadziesiąt lat temu Stalin wziął tamtejszą Ukrainę głodem.

***

Dane ze strony Klubu Inteligencji Polskiej:
– Polska nie posiada już własnego systemu bankowego (ewenement na skalę światową). Za ok. 2 mld $ sprzedano 85% banków polskich łącznie z ponad 60 mld $ kapitału będącego własnością Polaków. Bez własnego systemu bankowego nie kontrolujemy już polskiego pieniądza i nie możemy sterować własną gospodarką.
– Ziemia jest wykupywana przez obcych (głównie Niemców na tzw. Ziemiach Odzyskanych). Sprzedaż polskiej ziemi znacznie przekracza zafałszowane szacunki. Ocenia się, że ok. 30% tamtego terytorium Polski jest już w posiadaniu niemieckim („Wyprzedaż polskiej ziemi” – P. Krzemień i Wł. Achmatowicz).

Dane porażające, trzymane pod przysłowiowym dywanem. Cytowana publikacja, nie najnowsza, bo z 97 – go roku jest dostępna w formie książkowej. Jeśli to prawda, to następny krok niemiecki jest przewidywalny, określa to jedno słowo – „plebiscyt”. Metoda prosta, jak budowa cepa i wypróbowana. Trzeba tylko dojść do masy krytycznej a potem znaleźć właściwy moment do zapłonu. O ile nasze MSWiA nie wie, albo woli nie wiedzieć, albo nie chce abyśmy my wiedzieli, jestem pewien, że stosowne ośrodki niemieckie trzymają rękę na pulsie. Póki co mamy harcowników pokroju Kohuta, którzy świadomie albo nie, sprawdzają jak się idea przyłączenia do „vaderlandu” sprzedaje.

***

15 października, Rafał Trzaskowski, prezydent Warszawy, wydał zakaz organizacji Marszu Niepodległości!
Niezmienniki kontra szum. Wszystkie działania pokroju LGBT, nawet do pewnego stopnia ochrona życia nienarodzonego nawet Marsz to szum. Niezmienniki to pieniądz, terytorium, konstytucja, prawo, armia, język, naród, itp. I te są po cichu unicestwiane podczas gdy reszta to zasłona dymna na której się koncentrujemy, gdy oni za tą zasłoną załatwiają najważniejsze rzeczy, które godzą w podstawy istnienia tego Państwa. Czyli kłócimy się o sklepy otwarte w niedzielę, o pojemniki z alkoholem, które są podobne do czegoś tam co dzieci dostają na drugie śniadanie. Na tej samej zasadzie Pan Bartoszewicz „obnaża” Pana Mentzena i Konfederację, co oznacza ni mniej, ni więcej, że prawica wytłucze się sama i pozostanie jedynie pewny kandydat na Prezydenta, czyli np. pan Trzaskowski, o ile nie wyprzedzi go w ostatniej chwili pan Tusk, ale to i tak pozostanie przecież w rodzinie.

***

Zdrowie nas jednak nie rozpieszcza. Pani Basia spędza cały następny dzień w łóżku. Dzień później lądujemy u doktora, potem obydwoje kaszlemy i pocimy się przez tydzień, zamiast siedzieć na plaży, albo jeździć rowerem. Jedyny pozytywny akcent to ubezpieczenie AXA, które pokrywa bezpośrednio całe koszty i ogranicza wszelkie formalności do minimum.
Wizyta u fryzjera też nie pomaga, choć wszystko idzie tu dobrze. Pełne strzyżenie z myciem głowy, broda obcięta na 3 mm, szef zakładu macha przyjaźnie ręką stałemu klientowi; może dwa razy do roku, ale systematycznie! Mam jednak pewną, niechlubną tradycję. Jakieś siedem lat temu po fryzjerze w hiszpańskich ciepłych krajach skończyło się na sporym przeziębieniu. Teraz nie jest lepiej.

***

Czuję się pokrzywdzony i oszukany! Ponoć „Newsweek” uchylił rąbka tajemnicy na temat przyszłej, obowiązkowej Edukacji Zdrowotnej, która wkrótce wchodzi do polskich szkół (piszę „ponoć”, bo mój budżet nie pozwala mi na czytanie tej gazety i wykpiwam się wiadomościami z Internetu). Otóż ponoć siódma klasa będzie uczona m.in. bezpiecznego nakładania prezerwatyw!
Czuję się pokrzywdzony i oszukany, bo my musieliśmy się jedynie zadowolić czytaniem Wisłockiej pod ławką na lekcji geografii czy historii. Do dziś nie wiem czy panie nauczycielki nie wiedziały, czy po prostu przymykały oko na nasze niecne praktyki. Ponoć ten nowy program wyprodukowano za „nieuregulowaną” Odrą.

***

Niedzielne msze jak zwykle o 10:30 w Santa Maria del Mar a potem niezmiennie ploty w tej samej kawiarence przy deptaku Passeig de Miramar. Ulicą przesuwają się wypasione samochody turystów i te zwykłe. Rowery powodujące skręt głowy, aby przeczytać co napisane jest na ramie, elegancko ubrani wczasowicze a zaraz za pasem jezdni i szerokiego deptaka i piasku szumi morze. Wszystko oświetlone słońcem południa. Zapewne jedna z wersji raju na nasze czasy.
Na dodatek jest koniec września i tutaj jest akurat czas na rydze. Sprzedawane w koszyczkach w sklepach warzywnych idą na masełko z solą. Do tego białe wino.

***

Zbliża się czas wylotu do Toronto. Pani Basia ciągle pokaszluje, bez specjalnych zmian. Nie pomagają spokojne spacery bulwarem wzdłuż morza. Nawet nie zamoczyliśmy w wodzie stopy. Rower wisiał przez ponad dwa tygodnie na wieszaku na ścianie, ale przy wszystkich kłopotach zdrowotnych nie było na to ani czasu, ani entuzjazmu.
W noc przed wylotem Pani Basia kaszle do drugiej nad ranem. Co będzie na lotnisku i w samolocie? Czy jacyś zagorzali strażnicy higieniczni po prostu nie wyproszą nas z kabiny?
Pan Janusz podwozi nas w niedzielę rano do Barcelony na El Prat. To w naszej sytuacji wielka pomoc. Zaraz przy wejściu na terminal jest apteka. Kupujemy jakieś pastylki, które mają zahamować ataki kaszlu. Pani Basia zakłada maskę, aby nikogo nie drażnić. Wylatujemy. Tabletki, woda, guma do żucia i czas jakoś mija.
Odprawa w Toronto, o dziwo błyskawiczna choć długo czekamy na bagaż. Nikt nie zaczepia nas o długą przecież nieobecność.
Odbiera nas Jam, dziewczyna Sebastiana i w niecałą godzinę później, globtroterzy lądują we własnym domu, który stoi w tym samym miejscu. W środku wydaje się wszystko działać. Przecież mieszkał tu ponad rok Sebastian i wiele się nie zmieniło. Jedynie w szafkach w kuchni i w lodówce jakieś inne pudełka i potrawy.
Będzie jednak czas na dojście do siebie.

Leszek Dacko