Zaraz po przyjeździe do Tarifa wpadliśmy w taką piaskową wichurę. Nawet ulice były zawiane malutkimi wydmami piasku, w którym zakopywało się nasze auto.

Z Tarify prowadziła kamienna grobla do Isla de Las Palomas – ostatniego przyczółka Europy. Po jednej stronie Morze Śródziemne, a po drugiej Atlantyk!

Po plaży biegał jakiś skołtuniony przez wiatr pies. Podbiegał do wody, odskakiwał, znowu podbiegał oddalając się dalej i dalej. Trochę bliżej młody chłopak przygotowywał deskę do pływania. A poza tym było pusto.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Skojarzenie z Iles de la Madeleine udzieliło się też mojej żonie więc usiedliśmy na piasku żeby popatrzeć na fale.

-Pamiętasz tamte plaże? Prawie tak jak tu, tylko chłodniej.

Jasne, że pamiętałem. Takie miejsca skłaniają do rekolekcji. Do głębokiego zastanowienia się nad sobą.

-Byłeś tu? Wtedy jak podróżowałeś z plecakiem?

-Nie. Tu nie byłem. Z La Linea zawróciłem na północ do Cordoby.

-Dobrze się czułeś samemu?

I na to pytanie było mi ogromnie trudno odpowiedzieć.

Moją podróż 1973 roku odbywałem zanim się poznaliśmy. Wtedy jeszcze chciałem jeździć samotnie. Nie chciałem ani nie potrzebowałem towarzystwa. Odrzucałem propozycje wspólnego podróżowania. A po drodze miałem ich sporo. Na autostopie znajomości zawiera się szybko. Odmawiałem, bo bałem się jakiegokolwiek skrępowania i ograniczenia wolności w podejmowaniu decyzji.

Teraz nie mógłbym sobie nawet wyobrazić samotnej podróży. W tej życiowej książce, którą od przeszło czterdziestu lat razem piszemy słowo “ja” zawsze znaczy “my”!

Samotna podróż bez możliwości podzielenia się z kimś wrażeniami byłaby pusta i niepotrzebna. Radość podróżowania bierze się stąd, że możemy się tą radością dzielić z kimś bliskim.

Ruszyliśmy z powrotem do Madrytu.

Jechałem prawie dokładnie tą samą drogą co wtedy. Pamiętam – w Cordobie zatrzymałem ciężarówkę, w której siedziało kilku mężczyzn wybierających się do Francji do pracy. Kroili chleb i słoninę i popijali wino z wielkiej butli z uchem. Chyba wyglądałem na takiego co nie jadł śniadania bo dali mi jeść i częstowali winem. Piłem więc wraz z nimi. Potem śpiewali popularne, hiszpańskie piosenki – Y viva Espana, Granada i inne, których nie znałem. Próbowałem śpiewać razem z nimi, ale daleko mi do nich było. Mordercza podróż trwała prawie cały dzień, ale do Madrytu dojechałem w jednym kawałku i co najważniejsze za darmo – a to się wtedy liczyło najbardziej.

Teraz jechaliśmy wygodnym autem przez ten wspaniały kraj! Horyzont wydawał się ogromny. Nigdzie w Polsce nie widywałem takiej panoramy. Naokoło było tak pusto, że zacząłem się zastanawiać do kogo należą te niezmierzone połacie ziemi. Chyba jednak nie były bezpańskie bo na szczytach wzgórz widać było wolno obracające się wielkie wiatraki a bliżej drogi od czasu do czasu pokazywały się czarne sylwetki byków świadczących o hodowlach.

Z Madrytu zadzwoniliśmy do “Jodły”. Na szczęście mama przywykała do nowych warunków i stresy pierwszych dni minęły. Poszliśmy zatem coś zjeść i wypić i nie musieliśmy daleko szukać , bo tuż obok był wielki targ żywności – Mercado San Miguel – z dziesiątkami stoisk ze wszystkim co sobie do jedzenia można wyobrazić!

Madryt żegnał nas stosami tapas i dwoma czy trzema butelkami wina! Z trudem bo z trudem, ale około północy dotarliśmy jakoś do hotelu!

Noc była gorąca, ale otworzyliśmy okno żeby słyszeć gwar hiszpańskiej ulicy.

Następnego dnia mieliśmy samolot do Kanady.



Część II

„Pracuj tak długo jak tylko możesz, bo jak przestaniesz to już po tobie!”

Słyszałem to chyba milion razy. Moja decyzja o przejściu na emeryturę spotykała się z bardzo różnymi reakcjami. To było jeszcze przed naszymi wizytami w Polsce. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy o Domu Opieki „Jodła”, nie musieliśmy podejmować krwawiących serce decyzji, a przede wszystkim nie mogliśmy wiedzieć co się stanie.

Wcześniej wielokrotnie myślałem o emeryturze, ale nigdy poważnie. Lubiłem swoją pracę, ruch, pieniądze i ludzi, których spotykałem. Ten ruch był ze mną od niepamiętnych czasów, ale o to właśnie chodziło. Najgorszą karą była dla mnie bezczynność. Prawdę mówiąc, nigdy sobie tego nie uświadamiałem. Dopiero wtedy – w czasie trudnych chwil, gdy niebo waliło mi się na głowę i nie mogłem nic robić a tylko czekać – uświadomiłem sobie jak mnie to boli. Nie miałem pojęcia, że aż tak. Bezproduktywne czekanie było dla mnie niemal nie do zniesienia. Ale to było kiedyś, w zamierzchłych czasach, a pamięć – z biegiem lat – wygładza to co było złe i sprawia, że wspomnienia są łagodne a czasem nawet przyjemne.

Potem zawsze już byłem w ruchu. Moja praca dostarczała mi tego aż nadto, bo praca zawodowego kierowcy to są – jak to się mówi – długie dni! A ja z tych długich dni zrobiłem jeszcze dłuższe.

Na całe szczęście miałem koło siebie wyrozumiałą Kobietę, której spokojny stosunek do życia sprawiał, że nie miałem wyrzutów sumienia.

“A man’s got to do what man’s got to do!”

Wielu kierowców powtarzało to do znudzenia. Niektórzy z nich starali się rozgrzeszyć takim powiedzeniem, bo przecież nie wszyscy musieli być daleko od domu. Nie wszyscy musieli być tygodniami na drodze, ale może – z jakichś powodów – chcieli, więc uspokajali swoje sumienia tym, że muszą, bo „mężczyzna musi zrobić to co do niego należy!”

Najwyraźniej i chyba najokrutniej przedstawił to handlarz narkotyków w telewizyjnym serialu „Breaking Bad”. Mówił tak:

“A man provides. And he does it even when he’s not appreciated, or respected, or even loved. He simply bears up and he does it. Because he’s a man.”

„Mężczyzna utrzymuje swoją rodzinę. I robi to nawet wtedy, gdy jest niedoceniany, nieszanowany a nawet niekochany. Po prostu robi to co do niego należy. Bo jest mężczyzną!”

I to poczucie obowiązku utrzymania rodziny wciąga. Czasem – o ironio – kosztem bliskich.

Co do mnie to miałem wyrozumiałą Kobietę.

Na całe szczęście!

Moja decyzja o przejściu na emeryturę przyszła dość nieoczekiwanie chociaż z drugiej strony co może być „nieoczekiwane” jak się ma 68 lat? A jednak tak było.

Jeszcze na trzy miesiące przed nią wykrzykiwałem, że nie pójdę, że co ja będę robił, że muszę ciągnąć „do przodu”, że jeszcze parę lat, a może nawet do śmierci, do samego końca, aż do walnięcia głową w kierownicę tak jak to się dzieje na filmach gdy ktoś dostaje kulą w kark, uderza czołem w kierownicę i rozlega się długi, długi klakson…

Jeszcze trzy miesiące wcześniej planowałem malowanie mojego trucka, kupno jakichś fikuśnych akcesoriów i w ogóle przymierzałem się do kolejnych lat na drodze, ale to wszystko zmieniło się w ciągu paru tygodni.

Wielu z moich znajomych było już na emeryturze. Jedni mieli się lepiej inni gorzej, a byli też tacy, którzy z tej wymarzonej emerytury wracali do roboty. Niektórzy po paru latach, tak zwanego, siedzenia w domu szli na jakieś kursy, uczyli się czegoś nowego i zaczynali od początku.

Co do mnie, to któregoś dnia uświadomiłem sobie, że wystarczy, że dość i czas na zmianę. I tak zrobiłem. Od momentu podjęcia tej trochę nieoczekiwanej /nawet dla mnie!/ decyzji nigdy nie miałem wątpliwości, że robię dobrze. Nigdy, nawet przez mgnienie oka nie wątpiłem w jej słuszność.

Żegnałem się z zawodowym etapem życia bez żalu. Bez cienia żalu.

Nagle – chyba zaraz na drugi dzień po podjęciu tej przełomowej decyzji i po zakomunikowaniu jej mojemu szefowi – poczułem się strasznie zmęczony. Postanowiłem, że skończę za sześć tygodni, ale te sześć tygodni jawiło mi się jak wieczność.

„Jak ja wytrzymam?!” – myślałem – „jak ja wytrzymam?!”

Tak jakby uszło ze mnie powietrze. Zacząłem liczyć i obliczać i wyszło mi na to, że mój przepracowany czas wystarczyłby na półtora etatu! Lekuchno! Dwanaście, czternaście godzin dziennie, razy tyle a tyle dni, tygodni, miesięcy, lat… Boże mój – wyglądało na to, że Niagara czasu przelewała się w mojej pracy! Lała się bez końca, bez pamięci, bez liczenia… Uświadomiłem to sobie prawie ze zgrozą.

Na całe szczęście miałem wyrozumiałą Kobietę!

Czterdzieści pięć lat pracy! Jej początki pamiętam tak dobrze jak wczorajszy wieczór.

Rok 1972 zastał mnie niezdecydowanym i w rzeczy samej nie wiedzącym co dalej. Po długich mękach skończyłem wreszcie tak zwane szkoły. Miałem to za sobą i byłem szczęśliwy. Nie cierpiałem tego całego anachronicznego systemu szkolnictwa, który w mojej opinii polegał na ciągłym sprawdzaniu mojej wiedzy. Najpierw klasówki i kartkówki, potem kolokwia i egzaminy. To wszystko było zmorą, która spędzała mi sen i zakłócała spokój.

Nie wiem dlaczego, ale od samego początku – już od szkoły podstawowej – tę ciągłą kontrolę uważałem za osobistą obrazę! Tak, przyjmowałem to bardzo serio i brałem sobie głęboko do serca.

„Jak to jest – buntowałem się – przecież uczę się dla siebie i tylko ja będę z tego korzystał. Albo nie będę! Co szkołę czy uczelnię obchodzi stan mojej wiedzy? Owszem, gdybym na przykład chciał pracować na uczelni to to jest zupełnie inna rzecz, ale jeśli idę gdzieś indziej to jakie dla profesorów ma znaczenie co ja umiem? To moja i tylko moja rzecz!”

Taki mniej więcej był tok mojego rozumowania. Lubiłem się uczyć, ale tego co mnie naprawdę interesowało!

Te moje pasje zmieniały się co jakiś czas i pochłaniały sporo czasu, który powinienem był poświęcić na wymaganą naukę, ale nie żałowałem. Nie żałowałem!

W swoim czasie z zapałem studiowałem w Uniwersyteckiej Bibliotece stenogramy z wielkich procesów radzieckich w latach trzydziestych. Były takie materiały – oj były. Wypożyczano do czytania tylko na miejscu, ale były!

Fascynowały mnie relacje z procesów Bucharina, Kamieniewa, Zinowiewa. Pasjonowały krwiożercze mowy prokuratora Wyszyńskiego oraz teksty wiernopoddańczych mów oskarżonych.

Potem przerzuciłem się na nasz polski Październik 56 i czytałem wszystkie stare gazety i periodyki, które mogłem znaleźć. Zadziwiające było ile tych materiałów można było znaleźć w uczelnianych bibliotekach, w centralnej bibliotece na Koszykowej a nawet w Wojskowej Bibliotece w Alei I Armii WP. Pozycje, o których mówiło się po cichu, że są na indeksie, że są nie do dostania – były w tamtym czasie dostępne. Pewnie, że nie do zabierania do domu, tylko na miejscu, ale były!



Jeszcze później zacząłem szukać czegoś innego i znowu kosztem regularnej nauki.

Mniejsza z tym – w ostatecznym rozrachunku złożyłem końcowe egzaminy, obroniłem pracę i byłem wolny.

Wyrwałem się w końcu z tego chocholego tańca obowiązkowej nauki, która w większości przypadków do niczego mi się w życiu nie przydała! Do niczego!

Czy kiedykolwiek w całym moim zawodowym życiu kiedykolwiek zastosowałem cotangens albo całkę? Czy kiedykowiek skorzystałem z wiedzy o budowie pantofelka? Czy w jakimkolwiek momencie życia przydała mi się informacja o tym co to jest kwas siarkawy i czym się różni od siarkowego?

Tak, wiem – są tacy, którym to było potrzebne – ale z całą pewnością nie mnie!

A zatem w czerwcu 1972 byłem niezdecydowany a nawet zagubiony. Ogarnęła mnie jakaś chandra – coś tak jak po przepiciu. Czułem – prawie fizycznie, że kończy się etap wolności, który pomimo wszystkich wad i zmartwień był lekki, swobodny i wesoły. Pełen szaleństwa hormonów, emocji, uczuć podlanych gigantyczną ilością alkoholu i zmęczenia nieprzespanych nocy.[yop_poll id=”1″]