U nas, w Kanadzie utarło się zwyczajowo, że koniec lata przychodzi ze świętem pracy Labour Day. Jest to ostatni długi weekend lata i ostatni wolny poniedziałek. We wtorek rozpoczyna się szkoła, i ruch drogowy z wakacyjnego wraca do normy, czyli do większych i dłuższych korków w rannych i wieczornych godzinach szczytu. Właśnie w taki ostatni weekend lata gościłam na wsi takiego jednego, co ani dobrych chwilek, ani szczegółów nie potrafił dostrzec i docenić.

– Dzięń dobry, jak ci się spało? – pytam grzecznościowo z rana. A ten jak mi się nie zacznie spowiadać ze swoich nocnych dolegliwości i potów, bez zatrzymanki, wstydu i umiaru w szczegółach.

– A z rana to ledwo się zwlokłem z łóżka – kończy i wyczekująco patrzy na mnie. Już nie wiem, czy mam się tłumaczyć, że niewygodny materac, czy pytać o więcej szczegółów, czy współczuć? Ale nic, ignoruję i przystępuję do przygotowania śniadania a la moja wieś, czyli omletu z pieczarkami. A ten mnie podgląda jak się do tego wszystkiego zabieram (czego nie znoszę, bo nie lubię jak mi się do garów zagląda) i mi zasuwa, że on najbardziej lubi na śniadanie jajecznicę z cebulą smażoną i na kiełbasie. Próbuję zmilczeć, choć mnie język świerzbi, bo co mu będę tłumaczyć, że najbliższy sklep jest odległy o 25 kilometrów? A kiełbaski są na wieczór na ognisko, dla większej ilości gości, i że osobiście nie znoszę zapachu smażonej cebuli, który potem zalega długo w zacienionym domku letnim, w którym ja pracuję piórem. To w końcu mój dom, więc kontynuuję z tym moim śniadaniem. Ale już mi ten facet humor zepsuł. A ja myślałam, że go wciągnę w swój zaczarowany wiejski świat – ale widocznie nie da się – za oporny. Omlet wyszedł wyśmienicie, pulchniutki, lekko zarumieniony i lekko chrupiący.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Jemy. A ten mi o tej kiełbasce znów wali. Ki czort? – myślę. Jak nic buszował w nocy w lodówce, i wie, że tam jest pachnąca podwójnie wędzona kiełbasa jałowcowa na wieczór na kiełbaski przy ognisku. Ale stoję twardo na swoim, i chwalę – a to pieczarki, a to omlecik złoty, a to pomidorki mięsiste z ogródka, a to kawę, melanż specjalność tego domu. Ale chyba nic mu nie dogodziło. Niczym się nie delektował, ani nie zachwycał.

Żuł jakby dyktę do zjedzenie dostał, a nie królewskie polsko kanadyjskie, złoto późno letnie śniadanko. Po śniadaniu, jakoś tak każde z osobna w złym humorze. Poszłam sama na spacer z psinką. Chciałam ukoić nerwy absolutną ciszą, której w mieście nie ma, i naładować akumulatory życiowe dobrą energią wiejskiej piaszczystej drogi.

Po powrocie, dowiedziałam się, że nie mam telewizji (no fakt, nie mam, i o tym wiem), i że na werandzie gryzą komary (ale to przecież nie moja wina!). Pod wieczór przyjechali znajomi, ale moja kiełbasa jałowcowa zniknęła z lodówki. Gość powiedział, że widać pies zjadł. Na całe szczęście moi znajomi, przywieźli kiełbaski śląskie – z gałązką jałowca w ognisku pachniało jak w tej piosence o cygańskiej balladzie. Mieliśmy wspaniały wieczór przy niesamowicie wygwieżdżonym późno sierpniowym niebie. A ja podejrzewam, że tę jałowcową kiełbasę to mi mój gość pożarł i zwalił na psa. No coż, nigdy już go nie zaproszę i nie usmażę wspaniałego zrumienionego omletu z pieczarkami, bo był nie doceniony. Nie tylko zresztą omlet.                                                            Michalinka