-Proszę bardzo.

Paczka leżała na samym spodzie przykryta moimi brudnymi rzeczami. Celnik grzebał w nich przez chwilę a potem odsunął plecak z pewnym obrzydzeniem i powiedział:

-Przydałoby się jakieś pranie…

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Wyszedłem na ulicę mokry od potu. Byłem tak osłabiony, że musiałem usiąść na murku, który okalał skwerek. Wtedy też zobaczyłem zbliżającego się Petera.

-Witaj w Polsce! To co – postawiłeś na swoim i… zdałeś egazamin! Jak myślisz – warto było?

A ja zaschniętymi ustami odpowiedziałem:

-Warto.

Petera Nikulina nie zobaczyłem już nigdy, ale w marcu 1977 roku jego nazwisko wypłynęło przy okazji masakry katolickich misjonarzy w Lupane w Rodezji. Jaką tam spełniał rolę, co robił i czy rzeczywiście zginął pozostanie dla mnie tajemnicą na zawsze. Wiem tylko, że dwa dni spędzone z nim na promie Gryf w październiku 1974 w drodze z Helsinek przez Turku do Gdańska było dla mnie przeżyciem, które pamiętam do dziś. I które wiele mnie nauczyło!

A mój egzamin nie był skończony, bo czekało mnie jeszcze doręczenie paczki pod warszawski adres, który według słów Gośki był już pod jakąś obserwacją.

O tym czy tak faktycznie było miałem się przekonać już niedługo.

Pierwszy dzień w pracy był dla mnie miłą odmianą po miesięcznej włóczędze i życiu z dnia na dzień. Powrót do domu! Zawsze miły! Tak było wcześniej i tak jest do dzisiaj. Lubię wyjeżdżać, lubię planowanie, mapy, przygotowywanie i pakowanie, ale powroty też mają ogromnie dużo uroku. Przede wszystkim – w przeciwieństwie do wyjazdów – są spokojniejsze a przede wszystkim wygodne! Wraca się do codzienności, rutyny i to jest dobre! Tak dobre jak zakładanie starego, ulubionego swetra, który jest miły, przytulny i ciepły.

Zazwyczaj przedurlopowe problemy nie znikają, ale po powrocie nie doskwierają tak bardzo, a czasem nawet czujemy jakbyśmy się za nimi troszkę stęsknili.

Zaraz po przyjściu rano do pracy otoczyły mnie różne pytania i retoryczne wykrzykniki w stylu :

„O, jesteś z powrotem! Jak tam było? To co – nie wybrałeś wolności? Gdzie się tym razem podróżowało? A co tam w szerokim świecie?”.

Trochę odpowiadałem, trochę się uśmiechałem, trochę robiłem głupkowate miny, że niby o tych „wspaniałościach, które widziałem” nie da się opowiedzieć a poza tym wszystko było po staremu i po paru chwilach sensacyjność mojego powrotu z urlopu minęła i wszystko wróciło do normy.

Siedziałem jednak jak na szpilkach i brakowało mi koncentracji, bo nie mogłem się doczekać wieczoru. Paczka od Gośki czekała. Postanowiłem, że nie pójdę z nią zaraz po pracy ale poczekam wieczoru. Adres był na Anielewicza na Muranowie. Pracowałem w Śródmieściu na Czackiego, więc mając sporo czasu postanowiłem pójść na piechotę zwłaszcza, że było ciepło i sucho. Zupełnie nie tak jak powinno być w październiku.

Wyszedłem koło piątej. Spacer przez Ogród Saski był balsamem na moje zmęczenie i kłopoty. Mimo wszystko nie mogłem jeszcze dojść do siebie. I może nie tyle z powodu tej głupiej paczki ile raczej z powodu dwudniowej sesji na promie. Co by nie powiedzieć to było dobre! Pod każdym względem. Wyczerpujące, ale dobre! Idąc szeroką aleją Ogrodu analizowałem każde zdanie i każdą kwestię poruszaną przez niego. Dziwna rzecz, że bardziej mnie to absorbowało niż jakikolwiek strach przed tym co zastanę na Anielewicza.



Poszedłem jeszcze na kawę, zatrzymałem się przy paru wystawach i koło siódmej dotarłem na miejsce. Blok, drugie piętro.

„A co będzie jeśli dom rzeczywiście jest pod obserwacją – przemknęło mi przez myśl – co wtedy robić, co powiedzieć jak mnie ktoś zatrzyma, wylegitymuje i zażąda pokazania paczki? Co wtedy? Chyba będę musiał ją pokazać! Jaki mam wybór? Przecież oni nie potrzebują żadnego nakazu rewizji! Mogą mnie zgarnąć do radiowozu, zawieźć na Mostosowskich, wlepić mi 48 i zrobić co będą chcieli! Mogą dołożyć mi parę kopów, albo wygrzmocić milicyjną pałką i nikt im nic złego za to nie zrobi! Jeśli jeszcze do tego – myślałem dalej – znajdą u mnie jakieś nielegalne materiały to prokurator bez zmrużenia oka da mi trzymiesięczną sankcję, którą „bez nikakich” będzie mógł przedłużyć o następne trzy miesiące i nawet dłużej!”

Mój przyjaciel Antek, który w na przełomie 68 i 69 roku przesiedział przeszło rok zapuszkowany jak śledź w kryminale nie raz opowiadał mi o takich zwyczajach.

Jakiś „człowiek pod celą” opowiadał mu, że ktoś tam we Wrocławiu siedział dwa lata bez widzenia się z prokuratorem! A że to było nielegalne? To co? Kto kiedy – po wyjściu z puszki – skarżył ludowy wymiar sprawiedliwości??? Niech by spróbował! Władza ludowa ściga wrogów ludu i ona decyduje kto tym wrogiem jest!

Myślałem o tym aż do bólu, ale bez specjalnego strachu. Oczywiście byłem podniecony i niespokojny, ale to nie był strach! Czułem, że intensywny trening Petera Nikulina działa i pewien mechanizm myślenia oraz reagowania, którego mnie nauczył zaczyna się we mnie zakorzeniać.

Nie bałem się. To pamiętam bardzo dobrze i to było coś nowego i przyjemnego, bo dobrze wiedziałem, że nigdy nie należałem do zbyt odważnych.

W późniejszych latach wiele razy żałowałem, że nie mogę powtórzyć tych dwóch dni spędzonych na promie z Helsinek. Że nie mogę powtórzyć tamtych rozmów, analiz, intelektualnych łamigłówek i i w ogóle wszystkiego co składało się na ten unikalny trening. To była przeszłość, która odeszła i nigdy już nie wróciła, ale nie to było ważne. Ważne było to, że nauczyłem się wtedy pewnych sposobów postępowania, które przydały mi się na całe życie. Ważne też było to, że odnalazłem w sobie jakby drugie dno, o którym nie wiedziałem. Czułem je, ale nie umiałem zmusić do pracy.

Nie raz i nie dwa zastanawiałem się czy nie powtórzyć takiego treningu. Ostatecznie okazji nie brakowało, bo tak w Polsce jak i w Kanadzie roiło się od różnych szkół, kursów, warsztatów, motywacyjnych sesji i tak dalej i temu podobne. Wraz z internetem wybór tego typu usług rozrósł się jeszcze bardziej, ale nigdy nie zdecydowałem się na skorzystanie z nich.

Prawdę mówiąc nie było po temu potrzeby, ale niezależnie od tego byłem pewien, że nawet gdybym się na jakiś z tych treninigów zdecydował to już nie byłoby to!

Moje dwudniowe spotkanie z Peterem zdarzyło się w najbardziej sprzyjającym momencie. Byłem młody, chłonny i w chwili przygnębienia. Potrzebowałem pomocy, rady i zrozumienia. Peter Nikulin spotkał mnie akurat wtedy kiedy tego najbardziej potrzebowałem, a że na dodatek miał ogromną charyzmę popartą praktyką więc doszło do jedynego w swoim rodzaju seansu, który w każdej innej sytuacji byłby nie do powtórzenia.

Wszedłem w bramę. Trochę się rozglądałem czy nie jestem obserwowany, ale robiłem to ukradkiem, tak mniej więcej jak to zapamiętałem z kryminalnych filmów.



Drzwi, dzwonek. Nawet nie czekałem. Otworzyła młoda dziewczyna – całkiem niebrzydka.

-Taaak?

-Dzień dobry… ja mam tutaj paczkę – od Gośki z Finlandii…

-Marcin?!?!?! Aż mnie zatkało!

-Wchodź szybko, Gosia dzwoniła, że będziesz! Całe szczęście, że od razu przyjechałeś!!! Przywiozłeś katalogi?

-Katalogi???

-No tak – katalogi od Gośki… Słuchaj, napijesz się herbaty?

-Herbaty? No tak – napiję się…

-Dobra. Siadaj, zaraz przyniosę szklanki. Ale czekaj – dawaj te katalogi, bo umieram z ciekawości! Moja krawcowa siedzi jak na szpilkach, bo czasu mało.

-Przepraszam bardzo – czy to jest jakaś pomyłka? Ja tu mam paczkę od Gosi i miałem ją dostarczyć na ten adres, ale nie wiem co jest w środku. Naprawdę!

-A coś ty taki wystraszony? Co ci jest? Zwykłe katalogi ze ślubnymi sukniami! W grudniu wychodzę za mąż!!!

Usiadłem ciężko i przetarłem czoło. -Katalogi z sukniami? Ślubnymi?

-No jasne… Ej, a co ci Gośka naopowiadała? Pewnie coś ci naplotła! Ona tak zawsze! Jak wypije to zawsze robi sobie jakieś jaja! Ale, ale – słuchaj – jak jej tam idzie, bo po ślubie myślimy żeby tam pojechać – wiesz – zarobiło by się… Przecież nie będziemy mieszkać u starych. Chcielibyśmy kupić jakieś mieszkanie…

Wyszedłem jak kiedyś z bani u Wojtka Korpielów. Byłem słaby jak świerszcz.

Katalogi???

Wróciłem do siebie. Czułem się tak czysty i niewinny jakbym dopiero co wyszedł z łona matki. „Nic mi nie grozi! Nikt mnie nie złapie i nie zamknie! Jestem niewinny!!!”

Zacząłem się rozbierać żeby wziąć prysznic i jednocześnie pomyślałem, że dobrze by było pójść na wódkę do Ambasadora, gdy w tym momencie ktoś zadzwonił do drzwi.

To byli moi dwaj koledzy ze studiów, którzy dowiedzieli się, że wróciłem i przyszli z ciekawą propozycją.

Tak jak wielokrotnie mówiłem był rok 1974 a dokładnie ostatni jego kwartał.

Akurat mijały dwa lata od rozpoczęcia przez nas tak zwanego życia zawodowego. Dwa lata od złożenia ostatnich egazminów. Prawie wszyscy znaleźli już jakieś miejsca, w których próbowali się zakotwiczyć i budować karierę. Różnorodność tych miejsc była imponująca, bo absolwenci SGPiS-u nadawali się do wszystkiego i do niczego.



To była uczelnia – jak mówiono „czerwona uczelnia” – po której równie dobrze można było zostać gryzipiórkiem jak i politycznym działaczem, dyrektorem przedsiębiorstwa lub prywatnym rzemieślnikiem. Można też było próbować robić tak zwaną karierę naukową i kilkoro zdolniejszych koleżanek i kolegów rzeczywiście wybrało tę drogę.

Dwaj koledzy, którzy zadzwonili do drzwi, po moim powrocie z Anielewicza i zamknięciu tragifarsy z paczką, przyszli z taką właśnie propozycją.

Otóż według ich relacji w Ministerstwie Przemysłu Maszynowego została zorganizowana „stajnia młodych naukowców”, uczestnicy której winni w ciągu trzech lat zrobić doktorat, w ciągu następnych dwóch habilitację a potem zostać w resorcie maszynowym i pracować dla niego – na tak zwanych „eksponowanych stanowiskach”. Tyle w ekspresowym skrócie!

Ten program miał być unikalny w skali krajowej. Uczestnicy dostawali regularne pensje, ale zamiast pracy musieli robić doktorat. Trzy lata na napisanie dysertacji doktorskiej to nie jest za dużo, ale program zapewniał maksymalnie dobre warunki, żeby to było możliwe.

Przede wszystkim nie trzeba było robić niczego innego. Doktorat był jedynym zadaniem. Można było korzystać z wszelkich możliwych wykładów, seminariów i ćwiczeń na dowolnie wybranych uczelniach. Można było całymi miesiącami w ogóle nie pokazywać się w biurze. Zarząd Programu organizował wyjazdy, seminaria i warsztaty tak krajowe i zagraniczne, zabezpieczał lektoraty z języków obcych i wszelką inną pomoc. Uczestnik mógł sobie wybierać promotora z dowolnej uczelni czy instytutu. Gdyby miał z tym trudności Zarząd pomagał mu w znalezieniu właściwego naukowca. Jednym słowem – koszty nie grały roli, bo jedynym celem była obrona rozprawy doktorskiej w ciągu trzech lat!

Ówczesny minister Tadeusz Wrzaszczyk był tej koncepcji żarliwym promotorem, a skoro tak potężny funkcjonariusz jak on popierał jakieś przedsięwzięcie to można było być pewnym, że pieniędzy nie zabraknie.

Zresztą to było jego „dziecko”. On sam przywiózł tę ideę ze Stanów. Widział, że program zdaje tam egzamin i doszedł do wniosku, że jeśli pomysł służy Ameryce, to dlaczego nie byłby dobry dla prężnie rozwijającego się młodego państwa socjalistycznego!