Stefan Kramarski w domu rodzinnym przy ul. Senatorskiej 27 w Krakówie, około r. 1935. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

Brat Stefan Kramarski, o 6 lat młodszy ode mnie,
na te same rzeczy patrzy innymi oczami:

Paka z naszego podwórka

część V

Boże Narodzenie

Oprócz tego przygotowywano wiele innych smakołyków, bo przecież święta i trzeba wyżywić dużą rodzinę, a jeszcze czasem przychodzili goście. Sama wieczerza wigilijna była bardzo uroczysta. Gdy zabłysła pierwsza gwiazdka, cała rodzina zasiadała odświętnie (obowiązkowo) ubrana przy dużym stole przykrytym śnieżnobiałym obrusem. Pod serwetę dawało się trochę siana, a na stole dla nastroju stały płonące świece. Matka zaczynała krótką modlitwą, po czym ojciec rozpoczynał ceremoniał dzielenia się opłatkiem. Składaliśmy sobie nawzajem życzenia, a potem zaczynało się jeść. Zwykle było kilka potraw. Tradycyjnie co roku zupa rybna z płateczkami albo grzybowa lub barszcz czerwony czysty z uszkami z grzybów, karp (głowy i ogony w słodkim piernikowym sosie z migdałami i rodzynkami, przysmak ojca), karp smażony z ziemniakami i czerwoną kapustą, kluski z makiem lub kutia, kompot mieszany z surowych owoców, a ponadto rozmaite ciasta, torty domowego wypieku. Po spożyciu tych specyjałów, zaczynaliśmy przy oświetlonym rzęsiście drzewku, ale to wszyscy, rozmaitymi głosami, kolędować. Po wyśpiewaniu całej gamy kolęd i kantyczek, które znało się na pamięć, przygotowywaliśmy się do pójścia na pasterkę. Często przy śpiewaniu kolęd akompaniowały nam na zmianę na pianinie obie siostry. Na pasterkę szliśmy albo do kościoła Norbertanek albo do pobliskiej kaplicy SS Serafitek mieszczącej się w tak zwanej ochronce przy ul. Senatorskiej, gdzie obecnie mieści się państwowe przedszkole. W tejże kaplicy zawsze co roku niezmiennie Mszę Pasterską odprawiał lokator naszego domu ksiądz katecheta M., o którym już wspominałem.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Pierwszy dzień Świąt zawsze spędzaliśmy w gronie rodziny, obżerając się karpiem na zimno (co za rozkosz), dopiero w drugi dzień albo myśmy szli do kogoś z wizytą świąteczną albo ktoś przychodził do nas. Byli to przeważnie członkowie naszej dużej familii. Często też przychodził ktoś obcy, koledzy brata lub koleżanki sióstr. Było bowiem ich czym przyjąć, i to jak. Zaznaczę, że tak w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia jak i Wielkiej Nocy nie kursowały tramwaje, dorożek konnych czyli fiakrów było bardzo mało, taksówek prawie wcale, więc wszędzie trzeba było udawać się „per pedes”. A zimy były śnieżne i mroźne. W okresie Świąt o zmierzchu do każdego niemal mieszkania pukali kolędnicy czy to z szopką czy z gwiazdą. Przeważnie młodzież zamieszkująca Zwierzyniec. Poprzebierani za rozmaite postacie z jasełek i szopki np. diabeł, anioł, osioł, król Herod, trzej królowie oraz ogólnie lubiany „turoń”. Był to chłopiec z narzuconym na siebie kocem, spod którego nad jego głową wystawał gruby drążek zakończony wykonaną z drewna głową jakiegoś nieokreślonego zwierzęcia z ruchomymi trzaskającymi szczękami. Wywoływało to najwięcej przestrachu, zwłaszcza u dziewcząt, kiedy chłopiec turoń pociągał za ukryty sznurek powodując kłapanie paszczy turonia. Kolędnicy ci wyśpiewywali często fałszywie, rozmaite kolędy. Najczęściej znaną „A przy łące, przy zielonej, przy niskiej dolinie” lub kantyczkę „Przyjechali rybacy do morza ułowili węgorza” lub „Trawka rośnie pawiki ją jedzą”, dostawali parę groszy i udawali się dalej. W okresie „Trzech Króli” nieco starsi chłopcy lub całkiem dorośli murarze przychodzili z gwiazdą. Pięknie wykonaną z bibuły i kolorowych papierów, osadzoną na długim drążku, oświetloną świeczkami lub latarką na baterię. Zostawała ona przy śpiewie kolędy „Mędrcy świata monarchowie” lub „Gore gwiazda” wprowadzana w ruch obrotowy. Dostawała od zewnątrz budynku nawet do okna pierwszego piętra i w wieczornej scenerii naprawdę wywoływała duże wrażenie.

Na sankach ulicą spod Kopca Kościuszki
pod klasztor Sióstr Norbertanek

W czasie zimowych ferii świątecznych największą dla nas uciechę stanowiła jazda na sankach i łyżwach. Narty wtedy jeszcze były mniej popularne. Na saneczkach zjeżdżało się najchętniej ulicą spod samego Kopca Kościuszki aż pod sam klasztor. Jazda więc była niezła. Długa trasa, dobry spad, więc niesamowity pęd. Zwykle jechało się we dwóch lub trzech, zależnie od wielkości saneczek. Pierwszy z nas miał na nodze przypiętą łyżwę, którą hamował i nadawał kierunek jazdy. Ponieważ było wielu amatorów tej imprezy, ulica była już tak wyślizgana, że jazda stawała się niebezpieczna, a dla osób idących pod górę w kierunku Kopca, niemożliwa do przebycia. Dlatego z czasem policjanci zaczęli nas przepędzać i zabraniać zjeżdżania, musieliśmy przenieść się na pobliskie zbocza i zjeżdżać na pola w kierunku ulic Księcia Józefa i Królowej Jadwigi. Ale ta jazda nie miała porównania ze ślizgiem spod samego Kopca aż pod tramwaj.

Na ślizgawce

Po południu lub wieczorem używaliśmy jazdy na łyżwach na dwóch istniejących w pobliżu ślizgawkach (dziś „lodowiskach”) na Sokole i Cracovii. Oprócz tych były jeszcze inne, na Groblach, Makkabi i Olszy, ale na te chodziliśmy rzadziej. Na ową ślizgawkę szło się zawsze w mieszanym towarzystwie albo się umawiało i trzymając się grzecznie za rączkę jeździło się z jakąś miłą koleżanką wkoło kilkadziesiąt razy w takt melodii z płyt gramofonowych, które puszczało kierownictwo dla umilenia czasu ślizgającym się. Czasem ktoś komuś podjechał niechcący lub naumyślnie i wtedy upadało się na lód, po czym trzeba było z przyjemnością podnosić partnerkę. Inni robili węża, jeszcze inni popisywali się holendrując lub wykonując pistoleta czy piruety. Było bardzo wesoło, gwarno, a przede wszystkim zdrowo. Gdy po kilku godzinach wracaliśmy do domu zmęczeni i zmrożeni spaliśmy jak susły. Do takich, co nie bardzo umieli jeździć na łyżwach i ciągle się przewracali, mówiliśmy: Jak jeździsz, bajoku! typowe zwierzynieckie określenie.

Święta Zmartwychwstania Pańskiego

W okresie Świąt Zmartwychwstania Pańskiego, już w Wielki Czwartek i Piątek, zaczynało się u nas przygotowywanie do nadchodzących Świąt. Nie mówiąc o gruntownym generalnym sprzątaniu, które urządzano nieco wcześniej. Zaczynało się pieczenie ciast, babek, gotowanie szynki, olbrzymiej, czasem ośmiokilowej, w ogromnym cebrzyku oraz przyrządzanie innych smakołyków. Przyjemne zapachy tych pyszności rozchodziły się po całym domu, drażniąc powonienie, ale wcześniej niczego nie można było skosztować, obowiązywał post, a w Wielki Piątek ścisły post.

Jako mały chłopiec goniłem co chwilkę do sklepu pana Złamala, bo to brakło cukru, to jajka, to rodzynek, więc musiałem to uzupełnić. Zresztą, jak wcześniej wspomniałem, nie było z tym żadnego problemu. W domu nie robiono dlatego żadnych większych zapasów, bo wszystko można było kupić w każdej ilości i jakości o każdej porze dnia i to „pod nosem”.

W Wielką Sobotę gotowano jajka do święcenia oraz na „pisanki”, a od południa szykowano stół do święcenia, jako że ksiądz M. na życzenie przychodził do naszego mieszkania (zresztą nie tylko do naszego) przed wieczorem, przed „rezurekcją” poświęcić potrawy. Duży stół na dwanaście osób uginał się w całym tego słowa znaczeniu pod ciężarem jadła. Czego tam nie było. Aż się włos na głowie jeży, ile by to teraz kosztowało i jak długo trzeba by stać w kolejkach, aby to kupić, a połowa z tych rzeczy byłaby nieosiągalna. Proszę więc nie czytać, ominąć.

Zastawę stołu stanowiły: pachnąca, wielgachna gotowana szynka, wędzony baleron, polędwica, boczek, pieczony schab i cielęcina babki, mazurki, pół kopy jaj na twardo (nie mówiąc o pisankach pięknie malowanych), duże okrągłe chleby, tarty chrzan, ćwikła, ogórki kiszone itd., wszystko to ładnie ubrane zielonym bukszpanem. To na dwa dni Świąt. Niczego nie można było skubnąć, dopiero po rezurekcji.

Rezurekcja odbywała się bardzo uroczyście, z wielką procesją na zewnątrz wokół kościoła. Zawsze zresztą, do dziś dnia, w sobotę wieczorem. Dopiero rano w niedzielę po Mszy Św. zasiadaliśmy uroczyście do świątecznego śniadania, gdzie po tradycyjnym dzieleniu się święconym jajkiem składaliśmy sobie życzenia, a potem każdy brał ze stołu, co chciał i konsumował do woli. Później w ciągu dnia też się coś podjadło, więc kiedy mama w porze obiadu wniosła na stół prawdziwy świąteczny obiad (przeważnie pieczonego indyka) nikt go już nie tknął, bo wszyscy byli nasyceni. I nieraz się dziwiłem, po co w Święta mama zadaje sobie trud przygotowywania obiadu, kiedy i tak jest tyle tego wszystkiego do jedzenia, no ale tak widocznie być musiało i nigdy mama nie odstąpiła od tego rytuału.

Po południu bawiliśmy się w gronie najbliższej rodziny lub maszerowaliśmy do wujostwa Florczyków, a na drugi dzień „Emaus”. Nie będę już powtarzał jak to było nastrojowo. Chciałbym, żeby to jeszcze wróciło, ale przeminęło jak sen bezpowrotnie.

Boże Ciało

W mojej rodzinnej parafii obchodzono też bardzo uroczyście Święto Bożego Ciała. Piękna i wzruszająca była procesja z Najświętszym Sakramentem wyruszająca do czterech ołtarzy, które były rozlokowane wzdłuż trasy procesji. Przy ul. Gontyna, Anczyca w kościele Najświętszego Salwatora i w kościele Norbertanek lub na dziedzińcu klasztoru. Procesję prowadził ówczesny proboszcz ks. Stanisław Pilchowski, a w następnych latach jego następca ks. dr F. Machay w asyście wikariuszy i zaproszonych księży. Procesji towarzyszyły tłumy wiernych. Ołtarze były ślicznie urządzone, śpiewał chór parafialny oraz dzieci szkolnych, niesiono dużo feretronów i chorągwi kościelnych oraz brackich. Wzdłuż trasy procesji we wszystkich oknach wystawione były obrazy święte przytwierdzone do dywanów i udrapowanych płócien, wśród zieleni i kwiatów.

Lajkonik

W oktawie Bożego Ciała, a więc w najbliższy czwartek po święcie, wyruszała druga procesja tą samą trasą, a po niej zaczynał harcować konik zwierzyniecki zwany „Lajkonikiem”. Od wieków panujący prastary zwyczaj, zabawa ludowa znana chyba wszystkim Krakowianom, a także i mieszkańcom innych miast Polski i zagranicy. Na Lajkonika jako dzieci wybieraliśmy się z rodzicami obowiązkowo co roku. Już co najmniej godzinę przed jego pojawieniem się zajmowaliśmy miejsca na klasztornym dziedzińcu wypełnionym do ostatniego miejsca. Przy dźwiękach skocznej melodii (dzisiaj nieco zmodernizowanej i zmnienionej), przy akompaniamencie bicia w kotły, zaczynał hasać wokół podwórka pod oknami proboszcza i sióstr zakonnych chcąc wymusić należny haracz, dzieląc przy tym buńczucznie pałą w prawo i lewo. Ubrany w strój tatarskiego chana w szpiczastej czapce, dźwigając na sobie korpus drewnianego konia, obuty w wysokie czerwone cholewy, pod osłoną włóczków i głównego chorążego, tańczył aż pot kroplisty obficie zraszał mu czoło. Bo ciężko w takim stroju. Po zakończeniu występów, powoli, często przerywając marsz tańcem, posuwał się orszak „Lajkonika” w stronę Magistratu, wstępując po drodze na trasie ul. Kościuszki, Zwierzyniecką, do wszystkich istniejących tam knajpek na poczęstunek i ochłodę.

W tamte strony już nie mieliśmy zwyczaju wyruszać, nas interesował „Lajkonik” tylko w obrębie Zwierzyńca. Gwoli pamięci odnotowuję, że w moich latach dziecinnych „Lajkonika” odstawiał zawsze p. Nalepa, obywatel zwierzyniecki.

3 Maja

Trzeciego maja już od godzin wczesnorannych gromadziliśmy się na Błoniach. Na zielonym kobiercu trawnika, gdzieś mniej więcej naprzeciw wejścia na stadion „Wisły” zbudowany był wielki ołtarz, przy którym jakiś wyższy duchowny wojskowy odprawiał polową Mszę Św. Ołtarz był ładnie przystrojony kwiatami i chorągiewkami w barwach narodowych. W czasie Mszy Św. zawsze też wygłaszana była piękna homilia o treści patriotycznej nawiązująca do Konstutucji Trzeciego Maja. Ślicznie wyglądało kiedy morze głów zalegało całe Błonia. Po mszy św. odbywała się defilada szkół średnich z pocztami sztadarowymi i orkiestrami (bo prawie każde gimnazjum posiadało orkiestrę dętą), później maszerowały różne związki, a następnie zaczynał się przemarsz jednostek wojskowych. Bardzo pięknie wyglądali, zwłaszcza Ułani kłusujący na ślicznych koniach w równym szyku z różnokolorowymi proporczykami. Jako mały chłopiec uczestniczyłem w święcie wraz z rodzicami jako widz, a w szkole średniej dziarsko maszerowałem wśród kolegów w szeregach gimnazjum.

Stefan Kramarski

c.d.n.

Stefan Kramarski spisał te wspomnienia na prośbę siostry Krystyny Kramarskiej około roku 1982. Powierzył je jej jako uzupełnienie jej własnych relacji z tych samych wydarzeń.

 

Babcia Krystyna Kramarska-Anyszek dołączyła wspomnienia wujka Stefana Kramarskiego do swoich jako Aneks II, co wujek przyjął z wielką radością (dostał jeden z 10 egzemplarzy Książki Babci wydrukowanych dla grona rodzinnego w latach 90.). (przyp. najstarsza wnuczka)