-Widzisz Wiciunia – z tym Sobolem to ja się znałam jeszcze za okupacji i wiem, że on niejednego Żyda do getta wpakował. To wiem na pewno. Płacili mu żeby ich nie podał Niemcom. Tak myślę, że to właśnie wtedy się dorobił. Mógł też wpakować tych Mendlów… Czy ja zresztą wiem? Różnie bywało… Sam wiesz… Teraz to już nie ma o czym mówić, ale masz rację, że coś trzeba zrobić. Przyjdź za parę dni. Na razie nic się nie martw i powiedz Elzie, żeby sobie głowy nie suszyła. Póki ja żyję to wam włos z głowy nie spadnie.

I nagle zaczęła pochlipywać.

-Oj, żeby moja Dusia żyła! Żeby wróciła! Boże jak mi żal za tą dziewuszką!

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

I pociągnęła długi łyk herbaty.

Witek pożegnał się i wsiadł na motor, ale nie był już taki spokojny jak udawał. Specjalnie teraz.

-Cholerna wojna – myślał – ile to się za człowiekiem wlecze? Przeszło dziesięć lat i cały czas jakieś flaki… Jakby się wściekło!

Tydzień minął. Znowu jechał do mamy Anieli i trzeba powiedzieć, że jechał trochę napięty, ale jednocześnie miał jakąś ufność we wszechmoc tej kobiety, która od tylu lat roztaczała nad nim swoją opiekę.

I rzeczywiście nie pomylił się.

-Śpijcie spokojnie – Aniela popiła herbaty – księga wieczysta dla tego waszego domu zaginęła. Trzeba założyć nową. Żadnych dawnych dokumentów nie ma, bo niby skąd miałyby niby być. Była wojna, ludzie zginęli. Mam adwokata, który to wszystko załatwi. Na twoje nazwisko.

-A Sobol? – spytał Witek.

-Widzisz synku – Sobola już nie ma. Uciekł gdzieś do Niemiec, czy do Ameryki. Cholera go wie. Mówią, że UB dobrze mu już na kark wsiadło. Uciekł w ostatniej chwili.

-A ten adwokat to chyba będzie dużo kosztował – wyjąkał oszołomiony.

-Co ty się o to martwisz? Albo cię ktoś pyta o pieniądze? Jak papiery będą gotowe, to dam ci znać. Co ty myślisz, że ja moje pieniądze do trumny zabiorę?

Witek wyjechał od Anieli jak na skrzydłach, ale w miarę upływu drogi i czasu,  coś dziwnego i niepokojącego zbudziło się w głębi jego duszy. Coś, co mówiło mu, że może nie wszystko jest tak jak powinno, i że wcale nie jest pewny, czy to co robi Aniela, adwokat i on, jest dobre.

Elzie nie powiedział o swoich wątpliwościach, bo tak po prawdzie sam nie wiedział o co mu chodziło. Starał to sobie poukładać.

-Mieszkali w domu, który przed przeszło dziesięcioma laty został opuszczony, i którego właściciele już nie żyli. Wizyta chłopca z Izraela o niczym specjalnym nie świadczyła, bo mogła być po prostu zwykłą chęcią powrotu do wspomnień. Tak bywa. Przecież o żadnych żądaniach z jego strony nie było mowy. Poza wszystkim, takich zasiedleń pożydowskiego mienia jak to ich, było wiele. Nie byli żadnym wyjątkiem.

Tak to sobie przedstawiał i tłumaczył, ale że nawet przed samym sobą nie umiał sprecyzować swoich dusznych rozterek, więc dał spokój i postanowił, że jak na razie wszystko pozostawi swojemu biegowi.

Sześć tygodni potem, wszystkie te sprawy odeszły w zapomnienie, bo urodził się Tomcio  i całe życie w Witkowym domu uległo przemeblowaniu.

A jednak sprawy, o których wtedy myślał, nie zniknęły…

Był późny wrzesień 1955 roku i chociaż życie w Kraju toczyło się zwykłym trybem, to tu i tam czuło się zmiany i wyraźne złagodzenie terroru. Przede wszystkim coraz częściej słyszało się o zwalnianiu więźniów. Pogłoski o zwolnieniu prymasa Wyszyńskiego pozostawały jak na razie tylko pogłoskami, ale powszechnie uważano, że władze nie będą go zbyt długo więzić.

Dla Witka też się coś zmieniło, bo oprócz narodzin trzeciego dziecka, zaczął przemyśliwać o pracy w nowo budowanym, wielkim hotelu na Kruczej.

Jak na razie sprawa była odległa, bo budowa jeszcze trwała, ale wśród kolegów mówiło się, że nowy hotel ma być luksusowy i nowoczesny. Prawdziwy Grand!

W międzyczasie jednak zdarzyło się coś, co Witkowi i jego młodej rodzince zagroziło w znacznie poważniejszym stopniu niż jakiekolwiek obawy o wyrzucenie z domu, czy w ogóle cokolwiek innego.

 

Tym czymś była jego pierwsza wizyta na Służewieckim Torze Wyścigów Konnych. Zaciągnął go tam kiedyś kolega z pracy, który uważał się za znawcę koni i grał  na Wyścigach w środy, soboty i niedziele i kiedy tylko mógł, bo tkwił już w szponach nałogu i widać było, że idzie na dno. Biedny był jak kościelna mysz, pożyczał o kogo jeszcze mógł, ale ciagle się krzepił nadzieją wygranej.

Odchodzący z Placu Defilad autobus „W”, kosztował dość drogo, bo całe trzy złote, a poza tym napakowany był do granic możliwości i trudno się było do niego dostać. Pozostawały tramwaje, ale czwórka dochodziła tylko do Wierzbna, a potem i tak trzeba się było przesiadać.

Tak więc Witkowy motocykl  był wspaniałym rozwiązaniem i kolega zaczął go nagabywać i kusić wygranymi.

-Chodź, pojedziemy razem, mam pewniaka, obstawisz i wrócisz do domu z kupą grosza. Zobaczysz jak się kobita zdziwi!

No więc pojechali i ten pierwszy raz zadecydował, bo na swoje wielkie  nieszczęście Witek wygrał! Całe cztery tysiące dwieście złotych!

Kolega patrzył trochę zazdrosnym okiem i zaraz zaczął prosić Witka o pożyczkę.

-Nowicjusz zawsze ma szczęście – mówił – ale też powinien się podzielić. Pożycz mi tysiąc.

I tak to się zaczęło. Wyścigowy sezon kończył się z końcem października, ale chociaż to było tylko trzy tygodnie, to Witek i tak zdążył przegrać wszystko co wygrał, plus październikową pensję i to co dostał za sprzedaż skórzanej kurtki, którą używał na motor.

Spłukany do cna pobiegł na bazar do mamy Anieli, ale już mu się oczy świeciły i ręce drżały i unikał uważnego wzroku teściowej, która już czuła, że coś jest nie tak.

-Co jest Wiciunia? – pytała ciepło. Kłopoty masz? Możesz mi powiedzieć… przecież wiesz, że u mnie jak w studni.

Ale Witek bąkał coś trzy po trzy, kłamał, kręcił i tylko powtarzał, że  pieniądze potrzebne mu są dla dzieci i że już…

Mama Aniela miała przenikliwy umysł więc dała mu pieniądze, ucałowała i więcej nie wypytywała, ale jak tylko pojechał wezwała Leona i kazała mu się wywiedzieć.

-Jak ma jakąś babę, to muszę wiedzieć gdzie – mówiła surowo.

-Jak robi jakieś geszefty, to chcę wiedzieć z kim.

-Jak jest komuś winny, to muszę wiedzieć komu.

I Leon poszedł.

Wrócił po tygodniu i powiedział:

-Gra.

– Poker? – pytała Aniela.

-Konie.

A mama Aniela usiadła ciężko i sięgnęła po butelkę z herbatą zmieszaną z wódeczką.

Teraz wiedziała już czego się trzymać i co robić.



Na szczęście sezon wyścigów się kończył i na następne gonitwy trzeba było czekać do wiosny.

W  międzyczasie nastała brzemienna w konsekwencje zima 1956, w czasie której odbył się wielki zjazd radzieckiej partii i ujawnienie osobistej odpowiedzialności Stalina za monstrualne zbrodnie.

Zaraz potem Polskę zelektryzowała wiadomość o śmierci Bieruta.

W tym czasie wszyscy już mieli pewność, że idą zmiany, które mogą zmieść istniejący „porządek”.

UB przycichło i położyło uszy po sobie. Aresztowania uderzały nawet wysoko postawionych funkcjonariuszy, a jak podano do wiadomości, że zamknięto generał Romkowskiego – ostatecznie wiceministra i wraz z pułkownikiem Jackiem Różańskim czołowego zbrodniarza – wydało się, że kwietniowe słońce jaśniej świeci, a powietrze jest czystsze.

Dzieciaczki chowały się doskonale, Tomcio żarłocznie ssał cyca, a bliźniaczki biegały po domu i trzeba się było dobrze napracować, żeby je przypilnować.

Witek pracował, pomagał w domu, ale raz zasiane trujące ziarno nałogu kiełkowało mu już w głowie i sercu i tylko czekał,  aż nadejdzie wiosna i „bomba pójdzie w górę”!

Tak to już jest, że nałóg odbiera zdolność racjonalnego myślenia i zdrowego spojrzenia na świat.

Wiosna 1956 była dla Witka początkiem zsuwania się po równi pochyłej, bo już w dniu wiosennego otwarcia Torów Wyścigowych przegrał wszystko co  zdołał zaoszczędzić przez zimę. Potem pożyczył od kolegi, potem od sąsiada i dalej wszystko poprzegrywał. Wygrana z pierwszej wizyty na Wyścigach nie chciała się powtórzyć. To prawda, że trochę wygrywał, ale chyba tylko po to, żeby w następnych gonitwach spaść na same dno.

Elza nie mogła zrozumieć co się dzieje. Próbowała prosić, błagać i płakać. Witek przepraszał, płaczliwie obiecywał, że więcej nie pójdzie, ale zaraz w środę znowu był na Wyścigach.

Na szczęście szaleństwo trwało krótko, bo wkroczyła mama Aniela i jak to się już nie raz zdarzało uratowała zięcia i jego rodzinę od katastrofy.

Ten ratunek przyszedł boleśnie, a nawet dramatycznie, ale doświadczona kobieta dobrze wiedziała, że inaczej nie osiągnie rezultatu.

Gdy w którąś kolejną sobotę Witek, pomimo awantury z Elzą,  znowu  pojawił się na Wyścigach, został przy wejściu zatrzymany przez dwóch mężczyzn, którzy pokazali mu jakieś legitymacje i oświadczyli, że na Wyścigi ma wzbroniony wstęp.

-Dyrekcja nie chce cię na terenie Wyścigów – oświadczyli.

Witek zaczął coś wykrzykiwać, pytać i rzucać się, ale nikt go nie słuchał, tylko został zaciągnięty w rosnące koło muru krzaki, gdzie dostał zdrowo po mordzie. Na tym się jednak nie skończyło, bo zaraz potem, elegancko skuty wylądował w radiowozie.

-Jak cię tu jeszcze kiedykolwiek zobaczymy, pójdziesz siedzieć! Pamiętasz Ratuszową?

I pomimo pobicia i napuchniętej twarzy Witek zrozumiał. Zrozumiał i zmartwiał. Groźba, że może być znowu wtrącony do tego piekła szarpnęła nim jak diabelski pazur. Nigdy! Nigdy, przenigdy nie mógłby tego powtórnie przeżyć. Prędzej skończyłby sam ze sobą.

Skurczył się jak robak i zaczął płakać. I chociaż miał już trzydzieści siedem lat, to płakał jak małe dziecko, które nie wie gdzie szukać ratunku.



Na dwóch mężczyznach siedzących z nim w radiowozie, jego łzy nie zrobiły najmniejszego wrażenia. Dla uspokojenia dostał jeszcze raz po mordzie i gdy zamazany, usmarkany i napuchnięty próbował jeszcze coś mówić, usłyszał:

-Posiedzisz sobie czterdzieści osiem, to będziesz miał czas na płakanie.

Pojechali na komendę na Malczewskiego. Noc spędził „na dołku”,  a następnego dnia rano zaprowadzono go przed oblicze szarego człowieka o znudzonych oczach, który ani nie pytał, ani nie krzyczał, tylko cichym głosem powiedział:

-Na Wyścigi masz wstęp wzbroniony. Jasne?

-Jasne – wykrztusił Witek.

I wtedy szary człowiek podniósł się z impetem z krzesła, walnął otwartą ręką w biurko i wrzasnął:

-JASNE ?!?!

-Tak jest, panie naczelniku…

-No! Uważaj!

I to ostatnie słowo zabrzmiało tak lodowato i groźnie, że Witkowi krew skrzepła w żyłach.

Przed komendą czekał Leon, który wziął go do taksówki i zawiózł do domu.

Witek przeleżał w łóżku dwa dni, potem zwlókł się i pojechał autobusem do pracy. Motor stał pod domem, ale stał na cegłach, bo brakowało mu przedniego koła.

W  „Krokodylu” jednak, nie pozwolono mu wyjść do gości.

-Wracaj do domu i wylecz się, bo jak cię goście zobaczą tak pobitego, to będą woleli pójść gdzie indziej – usłyszał od kierownika. Nie będziesz tu nam interesu psuł!

Wrócił więc i leczył siniaki i opuchliznę, a Elza krzątała się jak zwykle po domu i podśpiewywała wesoło, bo czuła, że jej mąż, który „odjechał daleko” wrócił.

Tę lekcję zapamiętał na długo.

Rodzinne dramaty odeszły jednak w cień wobec czerwcowych wypadków w Poznaniu. Mówiono o ruchach rosyjskich wojsk, o groźbie pacyfikacji Kraju, o możliwości stanu wyjątkowego i nie wiadomo o czym jeszcze.

Niesprawdzone wiadomości mówiły o zabitych, o tysiącach ludzi na ulicach i opanowaniu gmachu UB.

Wtedy to w Witku nastąpiła jakaś dziwna metamorfoza, której nie umiał sobie wyjaśnić.

Nie umiał wyjaśnić, bo jak dotąd sprawy publiczne interesowały go tylko o tyle, o ile, ale nagle, na wieść o zabitych na poznańskich ulicach, zbudził się w nim dawno zapomniany duch. To był ten sam duch i ta sama energia, która wrzała w nim we wrześniu 1939-go, gdy wraz z Dusią, walczyli na barykadzie na Woli i gdy rzucał butelkę z benzyną na niemiecki czołg.

To uczucie podobne było także do tego z sierpnia 44-go, kiedy w kurzu walących się domów Starówki i ogłuszającym huku bomb, przedzierał się ranny do kanałów żeby przejść do Śródmieścia.

To było wspaniałe uczucie solidarności z innymi i walki o Kraj i o wolność.  I zaraz zaczął się katować, dlaczego o tym zapomniał i dlaczego przez tyle lat stał z boku, ale te wyrzuty trwały tylko maleńką chwilkę, bo zaraz przypomniał sobie lata więzień, wojennej poniewierki i powojennej nędzy.

-Co miałem innego robić – szarpał się wewnętrznie – co miałem robić? Przetarł czoło i popatrzył na karmiącą Elzę, bliźniaczki i zaglądające przez okna kuchni pachnące gałęzie bzów.  Poczuł w sobie ogromną solidarność z tymi odważnymi ludźmi, którzy na poznańskich ulicach padli od kul.