Ktoś się zatrzymał, pomógł i tak wylądował w szpitalu na Niekłańskiej.

Na szczęście nie było z nim tak źle, tylko poobijany był jak bokserski worek treningowy i miał wielkie krwawe otarcie nogi. Co jednak było dużo ważniejsze – bolała go głowa. Lekarz podejrzewał wstrząs mózgu, więc po opatrunkach, surowo polecił mu obserwowanie co i jak, niebagatelizowanie żadnego objawu i koniecznie powrót następnego dnia na sprawdzenie. I z tym poleceniem został zwolniony do domu.

Opatrywała go pielęgniarka, która pomimo jego bólu i ogólnego wstrząśnięcia,  zwróciła uwagę smutną minką. Miała na imię Teresa, ale jak się okazało wolała Renia.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Dla chorego mężczyzny, opiekująca się nim pielęgniarka, zawsze jest kimś specjalnym, który pomaga mu w niedoli, dotyka, patrzy i po prostu jest z nim. Taki mężczyzna prawie zawsze chce z nią iść do łóżka, często nawiązać dłuższy kontakt, a czasem nawet zakochuje się. Bywa, że na śmierć i życie.

U Witka doszedł jeszcze długi seksualny post, wdzięczność za opiekę, a przede wszystkim to, że Renia chociaż smutna, była ładna i delikatna. Pod jej czułą dłonią, Witka przebiegły dawno nie odczuwane emocje.

Gdy następnego dnia wrócił do szpitala na kontrolę, mało go już interesowały jej wyniki, bo tylko wypatrywał Reni. Przyszła.

I tak się zaczęło. Powoli. Nie za szybko, bo sprawy były skomplikowane. Renia była rozwódką z dwojgiem dzieci – dziewczynką i chłopcem. Akurat w wieku Witkowych. Siedem i pięć.

Mąż odszedł do innej, alimentów nie płacił, wyjechał gdzieś na zachód, ale nie ten kapitalistyczny tylko nasz, krajowy. Na Ziemie Odzyskane. Szukaj wiatru w polu.

Renia mieszkała u siostry, ale ciasno tam było do szaleństwa i wyglądało na to, że będzie sobie musiała czegoś szukać, jakkolwiek  z pielęgniarskiej pensji mogła co najwyżej wyżywić dzieci, a już o wynajmie mieszkania czy nawet pokoju, nie mogła nawet marzyć.

W czasie pierwszej wizyty w domu na Zaciszu zrobiła jak najlepsze wrażenie, a w ocenie mamy Anieli, dostała prawie piątkę. To „prawie” wiązało się z koniecznością  wynalezienia dodatkowego miejsca dla dwojga dzieci, ale i to rozwiązano, bo Fonso zaproponował, że przeniesie się na strych, bo tam – jak zapewniał – będzie mu „wspaniale”.

W lecie 1960 roku dom rozbrzmiewał głosami pięciorga dzieci! Ogród rozkwitał i przywodził wspomnienie pięknej Elzy, która tak go lubiła. Bywało, że Witek mimowoli szukał jej postaci pielącej grządki. Wydawało mu się, że widzi ją wśród kwiatów, w promieniach słońca i południowego utrudzenia. Widział ją jak podnosiła się z klęczek, dotykała wierzchem dłoni czoła i strząsała swoje bujne, czarne włosy.

Ten obraz stawał się czasami tak wyraźny, że chciał zrywać się i biec do niej, ale po małej chwili zjawisko znikało, a  czarne włosy ustępowały miejsca  jasnej główce Reni, która zrywała agrest.

Ten rok pełny był różnych wydarzeń, które prawie powywracały istniejący porządek domu na Zaciszu.

Przede wszystkim, po długich debatach z mamą Anielą i z Fonso, Witek postanowił rozbudować istniejący budynek, dodać dwa pokoje z tarasem i podziemnym garażem.

Wreszcie po pięciu latach adwokackich starań, nazwisko Witka wpisano do księgi wieczystej nieruchomości i tym samym został prawowitym właścicielem. Mógł więc dostać pozwolenie na rozbudowę. Tym samym spełniło się marzenie Elzy, która od czasu wizyty młodego Dawida Mendla z Izraela w 1955 roku, parła do wyczyszczenia sprawy niejasnej własności domu.

Po drugie, po kolejnych rozmowach i wahaniach, Witek postanowił kupić samochód! Po wypadku na Moście Poniatowskiego jego stosunek do motoru trochę się zmienił, ale nie to było ważne. Sprawa wypłynęła dlatego, ponieważ jeden z sąsiadów miał do sprzedania  dość tanio używaną „warszawę”, która obecnej, dość sporej rodzince, mogła jeszcze długo posłużyć.

Po trzecie – i to było bezapelacyjnie najważniejsze – Renia była w ciąży i rozwiązania spodziewano się na styczeń.

Co prawda Witek miał już te swoje czterdzieści jeden lat, ale Renia tylko trzydzieści trzy więc nic to w końcu dziwnego nie było. Witek trochę się jakby żenował i coś próbował mamie Anieli tłumaczyć, ale spotkał się z wesołym śmiechem.

-Tak to Wiciunia jest, że jak się śpi razem w jednym łóżku, to zazwyczaj coś z tego wynika!

Praca w „Kamieniołomach” okazała się dla  Witka błogosławieństwem. Szło mu nad podziw dobrze, dostawał dolarowe napiwki, kierownik go cenił, a nade wszystko stare ściany ukochanego Hotelu szeptały do niego wspomnieniem dawnych lat, gdy jako uczeń, a potem świeżo upieczony kelner podawał ówczesnym gościom.

Pewnie, że dzisiejsza klientela była diametralnie inna, inny był wystrój sal, muzyka i menu, ale Hotel to był Hotel! Jak mawiał stary mistrz Konstanty – być może są w świecie lepsze, bogatsze i większe hotele, ale warszawski  „Europejski” ma klasę, a tego nie można niczym zastąpić!

Na Witka pytanie skąd się ta klasa wzięła i na czym polega, pan Konstanty uśmiechał się dobrotliwie i wyjaśniał.

-O klasie stanowią ludzie, a polega na wzajemnej uprzejmości, szacunku i zrozumieniu, a przede wszystkim na tym, że każdemu, kto tu przychodzi, należy się ta sama uwaga.

Witek widział, że wraz z przeogromnymi zmianami społecznymi, wiele z  tamtych, przedwojennych wartości uległo zmianie, albo wręcz zapomnieniu, ale mimo to chciał wierzyć, że coś się z tych prawd zachowało. Mówiąc wprost inni to byli ci obecni goście. Czasem nawet bardzo inni!

Ale jak to mówią – „pecunia non olet” – napiwki były dobre i Witek miał się coraz lepiej.

Prace przy rozbudowie domu ruszyły, ale pod koniec sierpnia uległy chwilowemu zawieszeniu, bo w Rzymie ruszyła Olimpiada i wszyscy siedzieli przy radioodbiornikach.

Kolejki do kiosków Ruchu po „Przegląd Sportowy” rozbrzmiewały głośnymi rozmowami o wynikach i medalach.

Takie nazwiska jak Krzyszkowiak, Szmidt, Paździor i Paliński wszystkim były bliskie i dawały poczucie dumy, że co Polak to Polak!

Kibicowano wszystkim i wszystkich kochano, bo przecież Złota Ela, Pietrzykowski, Walasek czy Tadeusz Rut i tylu innych, też byli warci wszelkich laurów!

Mówiło się o nich jak o dobrych znajomych, często po imieniu i zawsze z wdzięcznością, że dobrze nas reprezentują.

-Mamy złoty medal! – wołano z takim entuzjazmem i radością  jakby to było osobistym osiągnięciem każdego kibicującego.

-Zdobyliśmy medal!

Rozbudowa domu szła pełną parę i przed zimą stan surowy był już na ukończeniu. Pewnie, że najęta ekipa murarska była dość zgrana, ale najważniejsze było to, że wszystko trzymał w ręku nieoceniony Fonso, który pracował jak inni, organizował i bez niego nie można sobie było nawet wyobrazić takiego postępu prac.

Drugą osobą, bez której budowa nie byłaby w ogóle możliwa, była mama Aniela, która wszystko finansowała. Lata gospodarności, handlowych zdolności i co by nie powiedzieć, bazarowej koniunktury przyniosły kapitały, które mogła teraz wykorzystać.

-Do grobu nie zabiorę – mówiła – trumna nie ma kieszeni!

Nowa-stara „warszawa” stała już koło domu i pod koniec 1960 roku sprawy były na naprawdę dobrych torach.

Wstrząs nastąpił w styczniu, gdy Renia urodziła córeczkę. Dzieciątko miało ciężkie porażenie mózgowe. Leżało zupełnie nieruchomo, ale otwierało oczki i tak jakby się uśmiechało.

Trudno wyrazić oblewaną łzami radość matki. Cały czas trzymała maleństwo przy sobie, jakby się bała, że je straci.

Poród był bardzo ciężki i lekarze nie wypuszczali ich do domu przez przeszło tydzień. Potem Witek przyjechał autem, otulił je ciepło, bo mróz trzymał na schwał i przywiózł do domu.

Pokój był przygotowany i wszyscy byli „pod parą”, żeby ich przywitać.

Renia cały czas nosiła córeczkę na rękach, tuliła ją i delikatnie całowała, ale mała nie miała zbyt wiele życia w sobie. Popiskiwała jedynie jak mały kotek.

I tak zaczął się trudny czas opieki nad biednym, nieruchomym niemowlęciem, które przynosiło jednak ogromnie dużo radości i na całą rodzinę działało jak balsam. Starsze dzieci były nad podziw grzeczne, wszyscy chodzili cicho, mama Aniela uważała żeby się nie za bardzo tłuc garnkami, a Fonso był na każde zawołanie.

Ten spokojny rytm wiosny 1961 przerwany został niebywałą wiadomością o locie Jurija Gagarina w kosmos! Gazety, radio i telewizja zachłystywały się, że oto radziecki człowiek, a nie jakiś imperialista jest pierwszym kosmonautą w historii świata. Dzieci Bożenka, Andrzejek, Romcio a nawet maluchy Tomcio i Joasia ekscytowały się nie mniej niż dorośli.

Po koniec czerwca, wewnętrzne wykańczanie budowy było już na kompletnym finiszu i Witek zaczął pytać Reni o to jakby chciała urządzić nowe pokoje, ale Renia robiła wrażenie jakby jej to nie obchodziło. Zbywała Witka półsłówkami i unikała tematu.

Witek widywał ją płaczącą ukradkiem, ale nie pytał bo przecież wiedział i czuł.

Witek rozumiał ten ukrywany smutek i łzy, bo jaka matka nie cierpi gdy widzi chore dziecko, a cóż dopiero mówić o tak ciężkiej sytuacji jak ta z Marysią. Renia nazwała tak ich nieruchome dzieciątko, a nawet sama  ochrzciła  je wodą, bo tak po prawdzie cały czas nad niemowlęciem wisiała groźba śmierci. Lekarz w szpitalu, do którego jeździli na badania rozkładał ręce i mówił:

-W takich przypadkach naprawdę nic nie wiadomo. Może umrzeć w ciągu paru miesięcy, a może żyć wiele lat. Nie wiem.

Rzeczywiście w ciągu pierwszych miesięcach prawie codziennie słyszeli słabiutkie popiskiwanie, a także chrapliwy oddech, który czasami zanikał. To były trudne chwile i wszyscy domownicy przeżywali je okropnie, bo wydawało się, że dziewczynka umiera. Właśnie w czasie jednej z takich chwil Renia ochrzciła maleństwo.

Wszystko to zmieniło wzajemne relacje Witka z Renią. Z jednej strony byli ze sobą blisko w bólu i opiece nad córeczką, a z drugiej strony coraz dalej od siebie w intymności. Seksu nie mieli w ogóle, bo Renia nawet słyszeć o tym nie chciała.

-Daj mi spokój Witek, głowa mnie boli i z nóg lecę – mówiła.

-No chyba nie jesteś tak zmęczona, żebyś leżeć nie mogła – próbował żartować.

-Przestań, nie mam na to głowy – powtarzała.

Więc Witek przestawał i zasypiali odwróceni od siebie, ale taki stan rzeczy sprawiał, że byli sobie coraz dalsi.

I właśnie wtedy wydarzyło się coś dziwnego.

Zaczęło się od tego, że siostra Leona, Zuza – ta, która zajmowała się bazarową budką mamy Anieli i mieszkała w jej dawnym mieszkaniu – przyjechała do domu na Zaciszu z dzieckiem.