Pewne upalne czerwcowe przedpołudnie powitało mnie u progu kościoła pw. Świętych Piotra i Pawła w Wilnie. Było to jeszcze przed pandemią, gdy nikomu nawet do głowy nie przyszło, że zetkniemy się z niewidzialnym wrogiem i zostaniemy skazani na lockdown. W tej zupełnie innej rzeczywistości, wolna od lęku przed zarażeniem się wirusem, bez maseczki i środków do dezynfekcji, z nieukrywaną rozkoszą oddawałam się kontemplacji tej niezwykłej świątyni. Przewodniczka opowiadała historię budowli i losy jej fundatora, Michała Kazimierza Paca (1624-1682). Donator życzył sobie pogrzebania jego doczesnych szczątek w progu kościoła, żeby wszyscy, którzy ten próg przekraczali, deptali miejsce jego pochówku. Ciekawostką jest, że miejsce to znaczyła kiedyś płyta z epitafijną inskrypcją hic iaccet peccator (tu leży grzesznik), w którą pewnego dnia podczas burzy uderzył piorun; zdarzenie to uznano za znak Boży i zinterpretowano na korzyść grzesznika – stwierdzono, że wojewoda wileński odpokutował już za swoje grzechy i że dłużej nie wypada chodzić po jego płycie nagrobnej. W związku z tym umieszczono ją w murze, z prawej strony drzwi prowadzących do świątyni.

Można się zastanawiać, czy życzenie wojewody wileńskiego było rzeczywiście znakiem pokory skruszonego grzesznika, czy też może był to znak jego pychy? Być może było to zaplanowane działanie, którego celem – za sprawą szczególnego miejsca pochówku i niedającej się ominąć płyty nagrobnej – było utrwalenie pamięci o fundatorze kościoła na wieki. Skąd wątpliwości, co do prawdziwych intencji wielkiego hetmana litewskiego? Otóż, rodzą się one, gdy patrzymy na napis wieńczący wejście do kościoła – brzmi on: Regina pacis, funda nos in pace (co w języku polskim znaczy: Królowo pokoju, umacniaj nas w pokoju). Ale być może inskrypcja jest przewrotną grą słów i ukrywa zupełnie inne znaczenie, bowiem słowa Regina pacis można tłumaczyć także jako Królowo Paca… Pomyślałam, wtedy: gra słów godna mistrza! Dzisiaj zastanawiam się, czy tylko mistrza? Bo może bardziej dobrego aktora, który doskonale żongluje słowem, dobrze odgrywa swoją rolę i kreuje siebie na skruszonego grzesznika, choć to tylko pozory!?

Moje „teatralne” skojarzenie z biografią Michała Kazimierza Paca nie jest bezzasadne. Po przekroczeniu progu świątyni przez niego ufundowanej sama poczułam się jak aktor na scenie życia. Kim bowiem jestem w zetknięciu z sacrum i w obliczu  wielkiej sztuki? Kim są wszyscy współcześni peregrynanci uczestniczący w wielkim spektaklu życia?

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Pandemia pokazała, że wpływ człowieka na przypisaną mu rolę jest bardzo ograniczony. Postawieni na scenie „gramy” według scenariusza, który często nas nie zadowala i satysfakcjonuje, lecz zaskakuje, przeraża lub wywołuje jeszcze inne emocje.

Tamtego czerwcowego dnia wileński kościół pw. Piotra i Pawła stał się dla mnie sceną, na której przez moment zatrzymał się mój a life spectacle! Wspaniałe stiukowe rzeźby, zdobiące wnętrze kościoła, wyglądają niczym wyjęte ze snu. Barokowa ekspresja, dramaturgia gestów i mimiki zachwyca i hipnotyzuje, wręcz zniewala. Informacja przewodniczki, że w różnych porach roku rzeźby te wyglądają inaczej, gdyż wykorzystano w przestrzeni kościoła barokową grę świateł i zależnie od kąta padania promieni słonecznych wyraz twarzy poszczególnych postaci się zmienia, czyni je jeszcze bardziej tajemniczymi. A jest ich w tym kościele naprawdę wiele, samych rzeźb figuralnych – o czym informują wszelkie dostępne przewodniki i przewodnicy oprowadzający po kościele turystów i pielgrzymów – doliczono się ponad 2 tysiące! Chwilami miałam wrażenie, że spoczywa na mnie pytający wzrok tysięcy oczu – aniołów, świętych, męczenników… z wzrokiem Chrystusa i Jego Matki na czele.

Moje odczucia były adekwatne do organizacji wnętrza kościoła, który urządzono na wzór theatrum mundi. Ludzie odwiedzający świątynię stają się aktorami oglądanymi przez jedynego widza – Boga-Stwórcę, którego wizerunek umieszczono w samym szczycie kopuły. Gra rozgrywająca się w tym przybytku Pańskim również przesycona jest symboliką. Na korpusie przepięknej barokowej ambony widnieją symbole czterech ewangelistów: orzeł – atrybut św. Jana, byk (wół) – św. Łukasza, lew – św. Mateusza i człowiek (tu postać dziecka) – św. Marka. Po jednej stronie kościoła usytuowana jest emanująca dynamiką postać Chrystusa Zmartwychwstałego, a na wprost Zwycięzcy śmierci stoi pełna spokoju, Jego dostojna Matka. Z przeciwnej strony nawy do św. Sebastiana mierzy z łuku centurion. Tego typu kompozycje przestrzenne oparte na antytetycznym układzie postaci są typowe dla barokowych budowli sakralnych; równie znacząca jest w nich nieskazitelna biel, którą kojarzymy z jasnością i światłem – motywem w baroku często eksplorowanym, bo konotującym dobro i symbolizującym Boga.

Wśród stiukowych figur odnajdujemy postacie biblijne i historyczne, sylwetki ludzi oraz istot fantastycznych, motywy roślinne i zwierzęce, ciała niebieskie i typowe dla sztuki XVII wieku figury alegoryczne – przykładem może być choćby postać upersonifikowanej śmierci znajdująca się po prawej stronie, tuż przy wejściu do świątyni. Miejsce, w którym się śmierć znajduje nie jest przypadkowe, bowiem wędrówka po kościele zgodnie z ruchem wskazówek zegara prowadzi nas od chrztu do ostatecznego końca. To wyjątkowa alegoria życia stworzona przez dziesiątki pojedynczych obrazów. Więcej, poszczególne rzeźby w kościele na Wileńskim Antokolu tworzą całe sekwencje ilustrujące jakieś historie. Na przykład płaskorzeźby z kaplicy św. Rycerzy przedstawiają bitwy, jakie toczyli Pacowie; stojący w tej kaplicy Święci: Maurycy, Teodor i Maurus dzierżą hetmańskie buławy, a św. Florian trzymanym w ręku dzbanem (wody) gasi pożar. Z kolei Maria Magdalena z jabłkiem, która znajduje się w kaplicy św. Urszuli, nie tylko występuje tu jako „świadek” świętej przeszytej strzałą przez barbarzyńców, ale dzięki strojowi siedemnastowiecznej szlachcianki, który notabene wyróżnia ją spośród innych rzeźb, przekazuje oglądającemu jeszcze inną, niehagiograficzną opowieść – istnieje bowiem hipoteza, że postać ta przedstawia córkę Michelangelo Palloniego (autora fresków w nawie głównej kościoła), w której Pietro Perti zakochał się i którą poślubił; ponoć ona właśnie pozowała artyście, gdy rzeźbił Marię Magdalenę.

Najbardziej wyróżniającą się postacią i – według powszechnej opinii – największym skarbem kościoła, jest słynąca z cudów figura Chrystusa Antokolskiego przywieziona z Rzymu w 1700 roku, podarowana wraz z błogosławieństwem dla całej Litwy przez papieża Innocentego XII. Do świątyni na Antokolu posąg Zbawcy świata trafił w 1864 r. z kościoła Trynitarzy (który w tymże roku przekształcono w cerkiew). Figura jest dość nietypowa – posiada prawdziwe ludzkie włosy, które – jak głosi legenda – miały moc uzdrawiającą i odrastały po ich obcięciu (aż do czasu, kiedy je sprofanowano, wykorzystując do uzdrowienia zwierzęcia), ubrana jest w prawdziwe białe szaty i okryta purpurowym płaszczem. Intensywna barwa płaszcza tworzy wyraźny kontrast z otaczającą figurę barokową bielą. Jednocześnie warto wspomnieć w tym miejscu, że – jak sygnalizują turystom przewodnicy – trudno sobie nawet wyobrazić istniejące w tym kościele rzeźby oraz motywy roślinne i zwierzęce pokolorowane; jest ich bowiem tak dużo, że oglądanie ich w kolorze byłoby ogromnym wyzwaniem dla wzroku.

Dodać w tym miejscu można, że autorami tej najbogatszej na północ od Alp stiukowej dekoracji z kościoła pw. Świętych Piotra i Pawła w Wilnie są wybitni – najsłynniejsi w tym fachu! – włoscy architekci i sztukatorzy: Giovanni Pietro Perti i Giovanni Maria Galli. Dekorację stiukową wnętrza świątyni na wileńskim Antokolu (przy pomocy 300 rzemieślników sprowadzonych z Warszawy) wykonywali oni w latach 1678-1684. Nie jest natomiast znany projektant wnętrza – rolę tę przypisuje się Janowi Zaorowi z Lanckorony, sprowadzonemu do Wilna za pośrednictwem jezuitów z Krakowa.

W stosunku do bogatego wystroju świątyni ołtarz główny prezentuje się bardzo skromnie; fundator nie zdążył go sfinansować przed swoją śmiercią i dlatego też w miejscu ołtarza umieszczono obraz Franciszka Smuglewicza (1745-1807) Pożegnanie św. Piotra ze św. Pawłem, a wokół niego znajdują się figury czterech proroków – Daniela, Jeremiasza, Izajasza i Eliasza – dłuta Kazimierza Jelskiego (1782-1867).

To oczywiście tyko wybrane, zapamiętane w zachwycie obrazy i informacje. Klimat tego wileńskiego kościoła urzeka, wręcz uwodzi. Opuszczałam mury świątyni na Antokolu z głębokim przeświadczeniem, że muszę do niej powrócić, by ponownie znaleźć się w tym wyjątkowym miejscu, w którym przeszłość łączy się z teraźniejszością i kreuje wyjątkowy spektakl rozgrywany na scenie universum.

Teraz z odległości – w czasie i przestrzeni – mogę jedynie pogłębiać swoją wiedzę o kościele na Antokolu z dostępnych źródeł (ograniczonych niestety przez pandemię), które jednak nigdy nie zastąpią żywego z nim kontaktu. Z opowieści przewodniczki wynikało, iż historii ukrytych w stiukowych dekoracjach antokolskiego domu Bożego jest wiele – nikt nie wie, ile z nich czeka na rozszyfrowanie, ile tajemnic wciąż się kryje w finezyjnych układach figur i motywów. Sceny z Nowego Testamentu, żywotów świętych, apostołów i męczenników, z historii parafii, przedstawienia aniołów grających na instrumentach (typowe w epoce baroku, w której dużo grano, śpiewano i koncertowano), czy też eksponujących narzędzia Męki Zbawiciela (choćby w Ołtarzu Pięciu Ran Pana Jezusa), nadal skupiają uwagę uczonych.

Snując refleksje o antokolskiej świątyni, należy oddać sprawiedliwość jej fundatorowi. Michał Kazimierz Pac – przedstawiciel jednego z najbardziej znaczących rodów na Litwie, który w XVII wieku przyćmił sławę i wielkość Radziwiłłów i Sapiehów – to postać kontrowersyjna w dziejach Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Z jednej strony – ceniony i charyzmatyczny żołnierz i świetny taktyk wojenny, z drugiej – człowiek kłótliwy, skłonny do prywaty, o chorej ambicji. Niemniej – po okresie wojny z Moskwą i Szwecją – swoimi działaniami przyczynił się do rozwoju Wilna i stał się jednym z najważniejszych mecenasów sztuki XVII wieku. Przy okazji przypomina mi się tu przysłowie: „Wart Pac pałaca, a pałac Paca”, którego istoty przed zwiedzaniem kościoła na wileńskim Antokolu, chyba w pełni nie pojmowałam. I choć ten obiekt sakralny w rzeczy samej nie jest pałacem, to prawdopodobnie swoim wystrojem i bogactwem ornamentów przewyższa najpiękniejsze rezydencje. Można by sparafrazować przywołane wyżej przysłowie i rzec: „Kościół ufundowany przez Paca, wart niejednego jego pałaca!”. Wyobrażenie o świetności rezydencji należących do tego rodu daje na pewno odnowiony Pałac Paców, w którym od 3 września 2018 r. mieści się Ambasada RP oraz Instytut Polski w Wilnie.

Co by nie powiedzieć o Michale Kazimierzu Pacu, gdyby nie on nie moglibyśmy dziś podziwiać jednego z najwspanialszych zabytków – perły barokowej sztuki sakralnej Litwy (albo nawet całego świata). I pomijając, czy zwykła próżność powodowała fundatorem, czy też wyższa idea – a mianowicie dochowanie przysięgi złożonej Bogu podczas ucieczki przed zbuntowanym wojskiem litewskim, któremu nie wypłacano żołdu w czasie wojny z Moskwą – ważne, że kościół Świętych Piotra i Pawła istnieje, a sztukateria, która go zdobi (zdaniem historyków jedna z najlepszych, jakie powstały w dziejach sztuki), cieszy i zachwyca oczy wszystkich, którzy tę świątynię nawiedzają.

Sekularną ciekawostką – dość zaskakującą w świętej przestrzeni – są bębny tureckie przywiezione przez Michała Kazimierza Paca z bitwy pod Chocimiem w 1673 roku, które również możemy podziwiać w wileńskim kościele pw. Świętych Piotra i Pawła; swoją drogą ekspozycja takiego łupu wojennego również potwierdza jego wielkość.

Gdy przypominam sobie niezwykłe chwile, jakich doświadczyłam w świątyni na wileńskim Antokolu, kiedy myślę o dziejach Michała Kazimierza Paca, zastanawiam się nad innymi ludzkimi losami, czasami skomplikowanymi, trudnymi. I pytam, co powoduje ludźmi, którzy wybierają drogi najprostsze? I jakże przewrotna bywa często historia, że ci najwięksi grzesznicy – jak choćby Pac, który nie tylko oszukiwał własnych żołnierzy, ale działał również na szkodę Rzeczypospolitej Obojga Narodów, gdy 16 października 1671 roku (w czasie wojny z Tatarami toczonej w latach 1666-1671) pod Dubienką rozpuścił wojsko litewskie, by uniemożliwić Janowi III Sobieskiemu kontynuowanie zwycięskiej kampanii (co pośrednio doprowadziło rok później do wybuchu wojny z Turcją) – ostatecznie zostają okryci nimbem sławy i przechodzą do historii jako jednostki wybitne i zasłużone. Niestety dawne wieki – jak i czasy stosunkowo nam bliskie – notują wielu takich „Paców”, którzy ambiwalentnie zapisali się w przeszłości państwa i narodu.

Wszystkie świadectwa czasów przeszłych – poprzez swoją niejednoznaczność – noszą znamiona teatralności, spektaklu rozgrywanego na scenie świata, i to spektaklu szczególnego, bo w zasadzie niemającego swego zakończenia. Kiedy oglądamy „skamieliny przeszłości” (jakby powiedział Michał Głowiński), które jednak, co paradoksalne, wciąż żyją i prowokują do odkrycia ich „wewnętrznego znaczenia” (termin Panofsky’ego), nie potrafimy się uwolnić od pragnienia zrozumienia. W miejscach najmniej oczekiwanych przeszłość spotyka się z teraźniejszością. Czasy przeszłe i dawni ludzie przemawiają do przyszłych pokoleń, a ich głos pro memoria jest dźwięczny i czysty, nieskażony żadną fałszywą nutą. Nieme pytanie wydobywające się z murów, rzeźb, obrazów – adresowane do współczesnych peregrynantów: Kim jesteście i dokąd zmierzacie? – przywołuje myśli o tych, którzy już odeszli, którzy często dosyć niespodziewanie i gwałtownie musieli zejść ze sceny. A podkreślić trzeba, że ludzie-aktorzy na zejście ze sceny nigdy nie są przygotowani. Zawsze jest to moment niewłaściwy, nieodpowiedni, przedwczesny.

Theatrum mundi, jaki można podziwiać w antokolskiej świątyni, przywołany został wyżej jako wyjątkowy i piękny, ale jednocześnie jako jeden z niezliczonej liczby różnych „teatrów świata”, w których każdy z żyjących – bardziej lub mniej świadomie – gra swoją rolę. W dziejach ludzkości role wybitne odgrywają postaci nietuzinkowe, wybijające się ponad przeciętność, ale obok nich istniały i będą istnieć całe rzesze niewyróżniających się niczym osób, takich całkiem przeciętnych aktorów. Maski, maski, maski… Jakże często je nakładamy i zmieniamy w naszym życiu! Teatralne kostiumy i przebieranki. Czy jest na świecie ktoś, kto mógłby się przez nimi ustrzec? Wszyscy jesteśmy skazani na grę. Dlatego też powinniśmy pamiętać, że spektakl życia kończy się zawsze takim samym epilogiem – śmiercią. W czasie pandemii prawda ta nabiera szczególnego znaczenia. W „normalnej” sytuacji, kiedy pewnie stoimy na scenie, raczej nie myślimy o sprawach eschatologicznych. Jesteśmy skoncentrowani na życiu. Mamy różne plany, marzenia i pragnienia – to one determinują nasze bycie. I jest to oczywiście całkiem naturalne.

Nad problemem śmierci pochylamy się wówczas, kiedy ona nas dotknie. Wtedy też pojawiają się wspomnienia, wraca pamięć – również o tym, że na nimb pośmiertnej sławy, nieśmiertelność zawartą w myśli i słowie kolejnych pokoleń, zawsze zasługują tylko wybrańcy. Wiedzieli o tym doskonale twórcy antyczni, z Horacym na czele, i znał tę prawdę Jan Kochanowski, który, parafrazując rzymskiego poetę, pisał, że będzie o nim słyszeć „Moskwa, i będą wiedzieć Tatarowie,/ i różnego mieszkańcy świata Anglikowie”, i „Niemiec i waleczny Hiszpan” go poznają, i ci „którzy głęboki strumień Tybrowy pijają”. Obok tej prawdy bliska Mistrzowi z Czarnolasu była również świadomość, że nie wszyscy wielcy przeszli do historii. W Muzie wspomina, że wielu było takich jak Helena trojańska, Menelaus, Hektor, Agamemnon, ale nikt o nich nie pamięta – są oni „wszyscy w milczeniu wiecznym pogrążeni, że poety zacnego rymy przebaczeni”4. Zeszli ze sceny świata bez echa, nie mają swoich mauzoleów, nikt nie wystawił im pomników, nie odrestaurował ich pałaców.

Aktorzy, którzy definitywnie opuszczają scenę świata, prawie zawsze pozostawiają po sobie pustkę i smutek. Naturalnym ludzkim odruchem jest, że w myślach wracamy do rozmów z nimi i zdarzeń, w których uczestniczyli. Czasami upamiętniamy ich epitafijnym wierszem, nagrobną inskrypcją, pamiątkową księgą – czyli słowem, które już od czasów Horacego i jego epody Exegi monumentum uznawane jest za pomnik trwalszy niż ze spiżu. Michał Kazimierz Pac zadbał o to, by pamięć o nim nie umarła. Pozostały po nim pałace i antokolska świątynia. Jednakże nie wszyscy mają tyle szczęścia i z theatrum mundi rozstają się w ciszy, bez poklasku, bez pompy! Nikt nie stawia im pomników i nie celebruje rocznic ich śmierci. Niemniej, zawsze, gdy są oni godni pamięci, to pamięć o nich trwa, bo pamięć – jak cnota – potrafi obronić się sama!

Dr hab. Krystyna Krawiec-Złotkowska, prof. AP

Instytut Filologii w Akademii Pomorskiej w Słupsku