Zwykle do takich rzeczy nie wraca się nigdy, ale w przypadku Kalterów, sprawa wróciła.

Teraz, w cieple majowej nocy wspominał tamten straszny czas rozterki, napięcia, a nade wszystko strachu.

A przecież mógł się nie bać. Wygląd – jak wspomniałem – miał aryjski i nikt – bez sprawdzenia jego obrzezania – nie powiedziałby, że stoi przed nim Żyd. A jednak się bał. Był katolikiem, po polsku mówił bez akcentu, a jednak się bał.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Z tej przeklętej okupacji pamiętał strach.

Było też jeszcze coś co wracało do niego jak zmora. Straszne poczucie winy, które wywoływało w jego sercu płomienie rozpaczy i żalu.

Otóż wtedy gdy prowadzona przez ss-manów kolumna Żydów opuściła miasteczko i nikt nie wiedział gdzie poszli, czy może na śmierć, albo wieczną niewolę, Szymon Kalter wyszedł wraz z żoną i ojcem ze swojego ukrycia.

Wyszedł, popatrzył na pusty rynek i radość zalała serce jego, że żyje!

Nie czuł żalu czy rozpaczy! Czuł wielką radość, że w niezbadanych wyrokach boskich został ocalony. Jego rodzina i on. I tylko to było ważne.

Chwilę tej radości pamiętał bardzo wyraźnie. Katowała go i chłostała przez wszystkie następne lata. Minęło jedenaście lat, a ciągle pamiętał ją jakby wydarzyła się wczoraj.

Jak mógł?! Jak mógł?! Przecież tylu ludzi jego własnej krwi poszło na zatracenie, a on cieszył się, że żyje??? Tylu krewnych, tylu dobrych, niewinnych ludzi, których znał od dzieciństwa, bawił się z nimi, potem handlował, sprzedawał im mięso poszło na śmierć, a on cię cieszył, że żyje???

Jaki diabelski egoizm zalągł się w jego sercu???

I w głębi swojego sumienia nie widział dla siebie żadnego wytłumaczenia, ani żadnej ulgi. Żadnej! Miał nawet chwile, w czasie których żałował, że nie wyszedł z tej swojej cholernej piwnicy i nie poszedł z innymi…

W takich chwilach wspomnienie zachowania ojca, jego zwierzęcego strachu i bełkotliwego żebrania o ratunek było wręcz obrzydliwe.

I jeszcze te nieprzytomne, niezrozumiałe słowa o tym, że jego własny syn jest Niemcem… O co mu chodziło? Jak bardzo parszywy strach o życie pomieszał mu rozum?!

Szymon siedział, palił kolejnego papierosa i dawne wspomnienia wstrząsały nim jak rażenie prądem.

Po tych wrześniowych wydarzeniach 39-go roku, ojciec oklapł i przez następne lata, aż do śmierci był już w gruncie rzeczy chodzącym trupem. Mówił rzadko, do ludzi nie wychodził. Siadał jedynie w ogrodzie za domem i godzinami siedział patrząc w dal. Nic nie robił. Po prostu siedział. Ale Szymon czuł, że ojciec walczy ze sobą, że chce coś powiedzieć, porozmawiać, coś zrzucić. Znał go przecież lepiej niż ktokolwiek inny. Byli razem całe życie. Razem pracowali, handlowali. Przecież on go uczył rzemiosła i wtajemniczał w różne sekrety rzeźnictwa i masarstwa.

Czekał cierpliwie, bo nie ma nic gorszego niż zmuszanie do otwartości.

Takie to były myśli i ciche wspomnienia Szymona Kaltera w ciepłą noc z pierwszego na drugiego maja 1950 roku, a nazajutrz – jak już wcześniej powiedziałem – w drzwiach jego domu stanęło dwóch milicjantów, którzy zaczęli pytać o publiczną wypowiedź obrażającą przywódców socjalistycznego państwa.

Obaj mieli paski pod brodami co oznaczało służbę i dodawało powagi. Jeden z nich miał przewieszony przez ramię automat, a drugi mapnik, z którego wyciągnął notes. Nic w nim jednak nie pisał tylko postukiwał ołówkiem.

Tym postukującym był plutonowy Kazik Pełzak, miejscowy chłopak, którego Szymon znał od urodzenia.

-To jak będzie obywatelu? Przyznajecie się, że obrażaliście przywódców państwa i do tego, ze nie przestrzegacie zakazu prywatnego uboju i jesteście sabotażystą?

-Nic takiego nie było. Nikogo nie obraziłem i wszystkiego przestrzegam. Kazik – czy ty mnie nie znasz?

-Tu nie ma żadnego „Kazika” obywatelu! Odpowiadajcie na pytania!

-Toż mówię…

-Co mówicie?

-No to, że nikogo nie obraziłem.

-A sabotażystą jesteście?

-Niii…

I w tym momencie plutonowy Pełzak nie wiedział co ma dalej robić i o co pytać. Przez chwilę nie mógł podjąć żadnej decyzji, więc schował ołówek, notes i oświadczył:

-Pójdziecie na posterunek. Tam pogadamy.

I to „pogadamy” zabrzmiało już bardzo urzędowo, może nawet groźnie.

Szymon wziął więc czapkę i poszedł mając za sobą dwóch milicjantów z paskami pod brodami.

Jednak zaraz po przyjściu na posterunek wszystko zmieniło się jak w oka mgnieniu. Okazało się bowiem, że wśród trzech oficerów z powiatowego UB, którzy przyjechali rano w sprawie dawnego napadu na aptekę, jest kapitan Jacek Woźniak, mąż Dusi z domu Frey, wnuczki aptekarza Franciszka Freya.

Gdy zobaczył wchodzący patrol z Szymonem Kalterem, podszedł i nawet nie patrząc na milicjantów podał mu rękę. Plutonowego Kazika Pełzaka odsunął bez ceremonii i wyszedł z Szymonem na ulicę.

-Czepiają się, co? -zaczął spokojnie. Nie bój nic – nic ci nie będzie, ale uważać musisz. Mówili mi, że coś tam gadałeś. Uważaj. To już nie jest tak jak przed wojną – teraz to musimy być czujni, bo wszędzie wrogów od cholery i tylko patrzą, żeby nam władzę wyrwać…

-Dziękuję Jacek…

-No, no, wszystko bajka, nima co gadać. Ja tu przyjechał, bo chcą pytać o ten napad na aptekę, więc chciałem przy tym być.

-Toż to było pięć lat temu…

-A co to ma do rzeczy? My wszystko musimy zbadać. Ta swołocz z lasu musiała w tym być… No nic – Szymon – idź do domu i siedź spokojnie. Przyjdę jeszcze wieczorem to sobie wypijemy i pogadamy.

-To zostajesz do jutra?

-Może…

Szymon odetchnął głęboko. Z ulgą.

Jeszcze tylko, żeby magistrowi dali spokój – myślał. Całe szczęście, że Jacek tu jest! Całe szczęście!

A w aptece,  pytania o napad były te same co kiedyś. Pytało dwóch, przybyłych z Jackiem funkcjonariuszy. Jacek siedział i coś pisał.

Pan magister Frey odpowiadał spokojnie.

Zaraz po wejściu trójki oficerów zdumiał się obecnością Jacka, ale nic nie pytał, tylko prosił przybyłych do jadalnego pokoju. Sytuacja była trochę chłodna, ale na całe szczęście pani Wanda zaproponowała mały poczęstunek i „gdyby panowie oficerowie zechcieli  rozgrzać się trochę dobrą nalewką”  to ona zaraz przyniesie.

Ubowcy podrapali się po głowach, rozwalili przy stole, a Jacek powiedział, że dlaczego nie, ale po pytaniach.

No więc pytania były te same co pięć lat wcześniej, kiedy to, zaraz po napadzie przesłuchiwano pana Franciszka Freya i wszystkich domowników.

W międzyczasie pani Wanda przyniosła „skromny poczęstunek” i dużą karafkę wytrawnej nalewki, której ze względu na wielką moc zwykle nie podawano. Pani Wanda używała jej tylko jako lekarstwa i piła czasami na jakieś żołądkowe zaburzenia w maluteńkim kieliszku.

Tym razem kieliszki były duże.

Sprawdziły się słowa starego prałata, który przewidział „z dużej chmury mały deszcz”, bo nic się po tym przesłuchaniu nie zmieniło. Ubecy zabazgrali parę kartek, kazali podpisać, a potem wypili wódkę, zjedli smaczny obiad i zabrali się do wyjścia.

Wyglądało na to, że sprawa napadu na aptekę w 1945 roku jest już raz na zawsze zamknięta.

Mimo to, gdy straszni goście powycierali już gęby i  po paru godzinach pytań wreszcie wyszli, pan Franciszek Frey nie był uspokojony. Przede wszystkim był okropnie zmęczony napięciem, uważaniem na to co mówi i żeby nie popełnić jakiegoś błędu, bo ubecy stosowali starą metodę pytania o to samo kilka razy.

Jednakże poza tym było jeszcze coś bardziej niepokojącego. Otóż w czasie luźnej rozmowy, już po właściwym przesłuchaniu, gdy oficerowie sięgnęli po kieliszki i doskonałe śledziki pani Wandy, padło jakby mimochodem zadane pytanie, które dało wiele do myślenia i spowodowało wzrastający lęk pana Franciszka.

-To tu, w domu obywatela, było biuro gestapo?- zagadnął ni stąd ni zowąd jeden z pytających.

I to zabrzmiało jak kontynuacja rozmowy, a przecież o tamtym, okupacyjnym czasie nie było mowy. Pytano przecież tylko o 45-ty i o ten napad.

-O co im chodzi? – przebiegło panu Franciszkowi przez myśl. O co im chodzi? Co ma biuro gestapo do rabunku apteki przez UPA?

I nagle, przez krótki moment, owładnęło nim straszne przeczucie, że cała ta rozmowa nie miała nic a nic wspólnego z historią napadu tylko z czymś zupełnie innym.

Być może odpowiedzi na wszelkie pytania, podejrzenia i obawy należało szukać w wojennych wydarzeniach… Otóż po masakrze Żydów we wrześniu 1939 roku i po wyprowadzeniu z miasteczka kolumny pozostałych żyjących, Niemcy niby odeszli, ale to była tylko  mała chwilka oddechu. W miesiąc później, w listopadzie zjawili się znowu, tyle tylko że już nie w postaci upiornego Einsatzgruppen, tylko Wehrmachtu, który zajął podbite tereny. Zaraz też zaczęto organizować niemiecką administrację. Jasne było, że najeźdźcy lokują się na długo. Miasteczko i cały powiat zostało włączone do krakowskiego dystryktu Generalnego Gubernatorstwa. Powstała okupacyjna sieć policyjna i sądownicza.

To właśnie wtedy w aptece Franciszka Freya zjawiło się gestapo i zajęło całe piętro kamienicy, w której na parterze mieściła się apteka i  mieszkanie aptekarza.

Szef placówki – Obersturmführer Hans Oehlers był oficjalny, ale grzeczny, można nawet powiedzieć szarmancki. Był też tam Kriminalassistent Schielke i paru innych, którzy bardzo szybko zorganizowali biuro.

Pan Franciszek nie miał nic do gadania, bo Niemcy ani nie pytali ani nie prosili. Po prostu byli władzą!

Jednak pan aptekarz chodził „obrażony”, bo nie chciało mu się pomieścić w głowie to co się działo. Wykształcony na uniwersytecie wiedeńskim mówił po niemiecku jak po polsku, ale w pierwszych dniach obecności gestapowców w jego domu nie tylko nie otwierał ust, ale nawet nie odpowiadał na powitania. Głęboko w sercu był polskim nacjonalistą, który nie mógł zaakceptować mieszkania pod jednym dachem z wrogami, którzy napadli na jego kraj.

W ciągu niedługich miesięcy miało się to dramatycznie zmienić! I ta zmiana zaciążyła nad życiem wielu ludzi.

Przede wszystkim rozstrzelanie, wywiezienie i krótko mówiąc całkowite zniszczenie żydowskiej ludności miasteczka nie mieściło się w głowach. Nikt nie mógł sobie nawet wyobrazić, jak to będzie bez Żydów. Życie miasteczka było z nimi tak związane, że stanowiło nierozerwalną całość. Ostatecznie to była prawie połowa wszystkich mieszkańców.

Po wrześniu 1939 roku, z tej ogromnej społeczności ocalały raptem dwie, niepełne rodziny.  Na domiar złego, w grudniu tego roku, jedna z nich, to znaczy Ryfka Mendel z wnuczkiem Izaakiem została wywieziona w niewiadomym kierunku. Wszyscy myśleli, że Ryfka zginęła, ale jak się dużo później okazało i ona i mały Izaak przeżyli. Jak i gdzie nie wiedziano, ale na początku 1950 do miasteczka przyszedł list pisany już z Izraela. Ryfka dziękowała wszystkim, którzy pomogli jej w tamtych strasznych dniach i przysięgała wieczną wdzięczność.

W gruncie rzeczy nie bardzo wiedziano, o co z tą wdzięcznością chodzi, bo nikt nie mógł sobie przypomnieć jak to z Ryfką było i czy w ogóle ktoś jej wtedy pomagał.  To że przetrwała wrześniową rzeź i wyprowadzenie pozostałych Żydów zawdzięczała chyba tylko sobie samej. Po prostu wzięła małego wnuczka, wlazła na chlebowy piec, przykryła się szmatami i siedziała jak mysz pod miotłą. Nie wybiegła z innymi. To wszystko było wtedy tak nagłe! Światła samochodów oślepiały wystraszonych Żydów, a nieustanne serie z karabinów i ujadania wilczurów szarpały zebranych na rynku takim terrorem, że wszystkim wydawało się iż piekło otworzyło swoje czeluści i pochłonęło jakąkolwiek nadzieję!

A do tego, dzień wcześniej, słyszano rozstrzeliwania i wszyscy darli się krwawo z rozpaczy… Wybiegli więc na rynek, bo bali się strachem, który odbiera rozum. Wybiegli też rodzice małego Izaaka, ale gdy byli już w drzwiach, w popłochu  i szamotaninie, Ryfka wyrwała córce malca i krzyknęła, że ona go weźmie i że go schowa. Był wrzask, pośpiech, obłęd, ciemność i akurat deszcz lunął jakby nawet i niebo zaczęło płakać nad tą żydowską niedolą…