-Ale przecież to sierota, bez majątku, kto ją weźmie? A może ten wujek coś jej odstąpi?

Ale Ullman aż się żachnął.

        -Ten jej wujek to wściekły pies! Nie bez powodu szukała schronienia aż u ciebie – u księdza – bo kto wie co by było gdyby uciekła gdzie indziej. Wobec ciebie to bydlę nie miało śmiałości.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        -Na Boga! Co jej zrobił?! I skąd to wiesz Wiktorze?

        -Nie mówmy o tym. Jedno ci powiem – Kseńka wiedziała dlaczego ucieka…

        Księdzu  Kazimierzowi, aż krew odpłynęła z głowy. Boże – pomyślał – ile jeszcze pracy trzeba tu włożyć żeby przestano się wykorzystywać, krzywdzić…

        A sumienie szepnęło: Może powinieneś zacząć od siebie…

        I stało się tak jak radził Ullman. Kseńka odeszła z księżego folwarku i zaczęła pracować w gospodarstwie Wiktora Ullmana.

        W jakiś czas potem do kancelarii parafialnej przyszedł niejaki Staszek Kokun i dał na zapowiedzi. Przyszłą żoną miała być Kseńka.

        I chyba od tego momentu proboszcz dorniewskiej parafii ksiądz Kazimierz Noga poczuł się spokojniejszy. Wiedział, że zawdzięcza to Ullmanowi.

        W rzeczowości i pewności Wiktora było bowiem coś, co ustawiało sprawy na właściwej drodze. Noga czuł, że potrzebował takiego przyjaciela. Czuł dla niego wdzięczność, że pomógł mu wyjść z szaleństwa, które mogło go popchnąć w trudne do przewidzenia trudności.

        Tę wdzięczność zachował całe życie. Tam gdzie, w różnych latach, przy różnych okazjach, podnosiły się niechętne głosy i gdy rzucano na „kocią wiarę” złe słowa, zawsze stał po jego stronie.

        Tak było wcześniej i tak było teraz, po pomocy, której po wielkim pożarze Jaworówki udzielił pogorzelcom.

        Naturalnie, że ta odradzająca się co jakiś czas niechęć okolicznej ludności do Ullmana była związana z jego „kociowiarstwem”, ale jak na razie nikt tego nie mógł zmienić, ani proboszcz, ani on sam, ani jego dobre uczynki, które zawsze były przyjmowane jako danina i chęć wkupienia się do katolickiej społeczności.

Rozdział 7

Azyl

        Proboszcz Noga wracał grabową aleja na plebanię z głową ciężką od myśli.

        -Jedna rozmowa przy brydżowym stoliku i tyle wspomnień, które niby należą do odległej przeszłości, ale które – jak się okazuje – cały czas żyją i tkwią w człowieku – myślał. I pomimo spaceru i długiej modlitwy dość długo nie mógł się uspokoić.

        W ciągu następnych dni jednak, wszystkie te sprawy i mącące spokój wspominki odeszły w cień, wobec zupełnie nowych, prawdziwie groźnych wydarzeń.

        Chodziło o to, że niedawna śmierć prymasa Hlonda i wybór dość młodego biskupa lubelskiego na opuszczone stanowisko prymasa, zbiegło się z zaostrzeniem stosunku komunistów do Kościoła. Wszystkie parafie otrzymały w tej sprawie listy biskupów diecezjalnych, bo w rzeczy samej księża nie wiedzieli co robić, jak reagować i czego w nowych warunkach oczekiwać. Czy można się było dziwić?

        Stary ksiądz prałat Noga też nie wiedział jaki będzie rozwój wypadków, ale nie spodziewał się niczego dobrego, zwłaszcza, że w biskupim liście przestrzegano przed wygłaszaniem na kazaniach jakichkolwiek politycznych opinii, czy angażowaniem się w jakiekolwiek działania, które mogłyby być traktowane jako nieprawomyślne. Pisano też, o uchwaleniu wysokich podatków od kościelnych nieruchomości i konieczności podporządkowania się pod tym względem nowemu prawu. Akurat ta uwaga była kompletnie zbędna, bowiem do tej pory wszyscy już dobrze wiedzieli czym grozi najmniejszy nawet opór.

        Wraz z listem, wszyscy proboszczowie, dostali wezwanie do jak najszybszej wizyty u diecezjalnych biskupów w celu otrzymania dokładnych instrukcji.

        Ksiądz Noga doprawdy nie wiedział co robić, bo wiosenne deszcze zamieniły wyboiste szosy w błotne grzęzawisko i kursujące do Przemyśla ciężarówki -„paki” robiły tę trasę w trzy, a nawet cztery długie godziny!

        Taka droga, w ciasnej ciężarówce, na twardej ławeczce i lejącym się przez nieszczelny dach deszczem, była wyzwaniem nawet dla dużo młodszych, a co dopiero mówić o osiemdziesięcioletnim księdzu, któremu w długiej sutannie trudno było wejść po drabince do środka, nie mówiąc już o spędzeniu paru godzin w ścisku i oparach dymu papierosowego. Co by nie powiedzieć, to była jazda urągająca człowieczeństwu.  Pasażerowie żuli tytoń, spluwali brunatną śliną w dłonie, którymi opierali się potem o drugiego, kaszlali, wycierali nos w palce i wycierali o ubranie – czy to swoje, czy sąsiada. Wszystko to w wypierającym dech z piersi ścisku, od którego trzeszczały żebra i ramiona.

        Proboszcz Noga wiedział o tym i był w rozterce co robić, ale jego wahania straciły znaczenie wobec nowych wydarzeń, które parę dni po brydżowym spotkaniu u pana Dornickiego  spadły jak „Deus ex machina”  na miasteczko i okolice.

        Otóż nagle, tuż przed Palmową Niedzielą w miasteczku pojawiły się wyładowane żołnierzami ciężarówki.

Przesiedlenia!

        Wiedziano o nich, słyszano o nich, ale łudzono się nadzieją, że może ominą, że jakoś oszczędzą, że może już się skończyły… a tu nagle, straszny anioł nędzy, poniewierki i łez stanął u drzwi!

        Ludzie nie chcieli wierzyć. Żyli nadzieją, że o nich zapomniano, że  przeoczono i może, przy pomocy Matki Boskiej Jarosławskiej, Pacławskiej  czy Chotynieckiej, uchronią się i dozwolone im będzie zostać na ojcowiźnie.

        Pan magister Franciszek Frey stał w oknie swojej apteki i ze zgrozą patrzył na przyjeżdżających żołnierzy. Wiedział jak wyglądają takie akcje. Apteczni klienci z dalszych okolic opowiadali mu o przedświtowym otaczaniu wiosek przez wojsko, spędzaniu ludzi do punktów zbornych i wywożeniu ich w nieznane. Patrzył ze zgrozą, bo wiedział kto z tych przeznaczonych do wywózki mieszka w okolicach. To byli ludzie, których znał od lat. Zasiedziali, dobrzy gospodarze, których ojcowie i dziadowie mieszkali i pracowali w tych stronach. W zgodzie z innymi.

        Tak, to prawda, że w ostatnich latach wiele się pod tym względem zmieniło i dochodziło nawet do wzajemnych zbrodni, ale to był wynik wojennej trucizny, która ludzkie umysły zapaliła płomieniem nienawiści.

        Magister Frey wierzył gorąco, że gdyby dano ludziom czas i pozwolono spokojnie pracować, to wszystkie złe moce ostygłyby i w końcu ustały. Być może to było naiwne myślenie, ale Franciszek Frey taki już był. Ciągle wierzył, że w jego starej Galicji jest miejsce dla wszystkich, którzy   chcą żyć i pracować w zgodzie.

        Teraz, gdy spoglądał na przybywające wojskowe ciężarówki wiedział, że jego życzenia były zwykłymi mrzonkami.

        Teraz miał tylko jedno marzenie:

        -Żeby mu się tylko udało! Niech mu Bóg dopomoże! – szeptał.

        Już od pewnego czasu dochodziły wieści o wysiedleniach i związanych z nimi dramatach, które można było porównać jedynie do transportów do obozów koncentracyjnych.

        Listy tych, którzy byli przeznaczeni do przesiedleń krążyły od dawna i chociaż były tajne to i tak wiedziano kto na nich jest.

        -To jak ma być – zostawię gospodarkę i pojadę gdziesik w świat? – pytali ci, którzy uważali się za zagrożonych.

        – A co z kuniem, co z żywiną? Co ze statkami, sieczkarnią, pługiem…?

        Na te pytania nikt nie umiał dać odpowiedzi. Ci, którzy byli na listach, szukali sposobów, żeby na nich nie być i chodzili za jakimiś dokumentami, które by ich z tych list usunęły, ale to nie było łatwe!

        Prałat Noga co i rusz był proszony o zaświadczenie o przynależności do parafii. Jasne, że je wypisywał, ale nie łudził ani siebie ani proszących.

        Wiedział już, że władza nie zwraca uwagi, ani na takie zaświadczenia, ani na poparcie wójta, ani nawet na pozytywną opinię Urzędu Bezpieczeństwa. Nawet ci, którzy Rusinami byli jedynie w połowie, trafiali na te złowrogie listy.

        W okolicach było kilka takich rodzin. Było ich więcej, ale pod koniec wojny doszło do tragicznych konfrontacji i wybuch nienawiści doprowadził do strasznych morderstw.

        Na parę dni przed przyjazdem żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Publicznego, do Franciszka Freya przyszło dwóch wysłanników owych rodzin z prośbą o pomoc. Freya znano, lubiano i wierzono, że swoimi rozległymi kontaktami wiele może, ale w tym przypadku okazał się  bezsilny.

        Siedzieli we trzech w aptecznym pokoju na zapleczu i horror sytuacji zaczął się udzielać także i magistrowi.

        -Słuchajcie kochani – mówił – mnie się wydaje, że powinniście może spróbować u pana Ullmana – wiecie – „kociej wiary”. Pamiętacie jak pomógł po pożarze? Poza tym ma znajomą w UB… oficera na stanowisku – kto wie, może pomoże, tak jak kiedyś pogorzelcom…

        Chciał im też wcisnąć pieniądze i powiedział, że może im pomóc w ucieczce, ale nie chcieli.

        A trzeba wiedzieć, że tam i wtedy, tak w miasteczku jak i po wsiach, padały coraz częściej ciężkie słowa o „ukraińskich mordach” i „tych z czarnym podniebieniem”.

        „Banderowskie diabły” – mówiono – dobrze, że ich wywożą. Spokój będzie. Dość już się naszej krwi nachlali!

        Zdarzyło się nawet, że jeszcze w 48-ym, widziano ukraińską rodzinę płynącą Sanem z poderżniętym gardłami.

        W takim stanie rzeczy jakakolwiek pomoc Rusinom, czy jak mówiono Ukraińcom, nie była mile widziana, a nawet mogła spowodować wypadki, których nie będzie można zatrzymać.

        A jednak Wiktor Ullman przyjął potrzebujących, a nawet polecił im przywieźć inwentarz.

To widziano i zapamiętano. Podniosły się krzyki, wygrażania i groźby.

        -„Kocia wiara” – faszysta, kułak, upowiec! Ukraińcom pomaga! – wrzeszczano w gospodzie „Pod Żniwiarzem”- już się wojsko za niego weźmie! Wywiezie ich wszystkich razem! Spokój będzie!

        Tak jakby do tej pory nie mieszkano płot w płot! Tak jakby dosłownie dwa lata wcześniej ten sam człowiek nie pomógł całej społeczności, tak jakby tego wszystkiego nigdy nie było! Teraz okazywał się „pomocnikiem banderowców” i „bandytą”!

        A w pozostawionych ukraińskich chałupach już plądrowano…

        To właśnie o niego – o Wiktora Ullmana – modlił się pan aptekarz Frey.

        -Żeby mu się tylko udało! Żeby udało mu się uratować rodziny, które przyjął pod dach swój.I czuł się odpowiedzialny, bo przecież to on posłał tych nieszczęsnych ludzi do jego domu. Parę dni potem poszedł więc do Ullmana chcąc się tłumaczyć i zaproponować jakąś pomoc, ale w połowie drogi posłyszał nadjeżdżające ciężarówki z wojskiem, więc wrócił do swoje apteki, stanął w oknie i patrzył ze zgrozą!

        Przybyłym wojskiem dowodził kapitan Wrona, który w 47-ym był razem ze Świerczewskim pod Baligrodem i ledwo z życiem uszedł. Miał swoje rachunki z Ukraińcami i w zajadłości w ich tropieniu nie dawał się nikomu wyprzedzić.

        Na rozwój wypadków nie trzeba było czekać. Dwie ciężarówki skierowały się prosto do posesji „kociej wiary”, a jedna z nich nie czekając, staranowała żywopłot. Nic z tego jednak nie wyszło, bo wóz utknął już na rzędzie tui i nawet nie doszedł do głogowego gąszczu . Ugrzązł też w błocie i zaczął się dość niebezpiecznie przechylać.

        Kapitan Wrona podszedł do bramy i krzyknął żeby otwierać, ale odpowiedziała mu cisza. Posłał więc serię z automatu po bramie i żywopłocie i powtórzył rozkaz.

        W tym samym czasie – a było już prawie ciemno – rozległy się dalekie strzały z przeciwnej strony rzeki. Wrona złapał radiostację.

        -Co jest?! Kto strzela? – wrzasnął – ale okazało się, że nikt z jego podwładnych  nie strzelał.

        Po tych pierwszych strzałach nastąpiła cisza, a potem rozległo się parę długich serii z różnych kierunków jednocześnie. Miało się wrażenie, że strzelano wokół miasta.

        I to były chyba ostatnie wojenne strzały jakie oddano na Podkarpaciu. Tak je przynajmniej wspominano. Wrona połączył się z dowództwem, ale otrzymał rozkaz nie angażowania się w walkę i czekanie na wzmocnienie sił.

        Przybyły batalion piechoty w sile sześciuset żołnierzy przeczesał najdokładniej okolice, ale nic nie znaleziono.

        Jasne, że w pierwszej kolejności wtargnięto do „domu za żywopłotem”, ale tam, kapitana Wronę, czekała dziwna niespodzianka.

        Brama była otwarta, a na werandzie stał Ullman. Gdy Wrona z wściekłością  podszedł do niego i wymachując automatem zaczął wrzaskliwie pytać gdzie ukrywa ukraińskich bandytów, Ullman najspokojniej  powiedział, że w jego gospodarstwie nie ma żadnych bandytów. W międzyczasie żołnierze rozsypali się po obejściu, ale prawie natychmiast zatrzymali, bowiem przez bramę, z całym impetem wpadł gazik dowódcy batalionu i pułkownik, nie wysiadając ryknął do kapitana:

        -Wrona! Co wy tu robicie? Zbieraj ludzi i leć w kierunku na Ruską Wolę! Porucznik  Kot potrzebuje wsparcia!

        -Panie pułkowniku, melduję, że tu, w tym gospodarstwie ukrywają się bandyci!

        -Jacy bandyci? Skąd to wiecie? Czyj to dom? Ukraiński?

        -Nie wiem… Ale mamy informacje, że tu się ukrywają bandyci!

        -Dobrze,  moi ludzie sprawdzą, a wy zbierajcie chłopaków i już was nie ma. Tam was potrzebują!  A co widzę – zniszczyliście wóz?

        A ciężarówka, która wcześniej próbowała staranować żywopłot, była już dramatycznie przechylona i tylko chwile dzieliły ją od wywrotki.

        -Chcieliśmy…zaczął Wrona…

        -Chcieliście?! To czym się teraz zabierzecie, coooo? – ryknął wściekle pułkownik.

        -Próbujcie go wyciągnąć, a potem wynoście się w kibini matieri i nie marnujcie tu czasu! Jasne???

        Zaczepiono linę do drugiego studebakera i z pomocą dwudziestu żołnierskich ramion, wyrwano ciężarówkę z zagrożenia.

        Dwa plutony kapitana Wrony śpiesznie odjechały, a pułkownik podszedł do stojącego, cały czas, na werandzie Ullmana i rzucając czapkę na stół,  powiedział:

        -No to dajcie się teraz napić, bo trochę chłodno.I w tym momencie, jakby na zawołanie z domu wyszedł Józio Niemowa z litrową butelką wódki. Zaraz też na stole pojawiła się kiełbasa, chleb i wielki słój ogórków.

        Pułkownik rozsiadł się w wiklinowym fotelu.

        O przebiegu tych wydarzeń różnie potem opowiadano. Jedni twierdzili, że rzecz była zaaranżowana przez major Prudnikową, czyli znaną w okolicy Józkę – pasierbicę nieżyjącej już Kokunichy, inni, że Ullman to stary lis, który miał jakieś niejasne konszachty z komunistami, Rosjanami, Ukraińcami  i znał się nawet z niedawno poległym generałem Świerczewskim… Nikt dokładnie nie wiedział. Faktem jednak było to, że wojsko wyjechało z pustymi rękami i w okolicy do żadnych wysiedleń nie doszło.  Nie to, żeby sprawa została zamknięta! W ciągu całego następnego roku komendant milicji, sierżant Szczuka chodził i niuchał, gadał i szukał, ale tych, którzy w swoim czasie byli na listach nie znalazł. Jakby się w ziemię zapadli. Ich gospodarstwa leżały odłogiem. W parę miesięcy potem zostały przejęte przez państwo i przekazane do użytkowania paru małorolnym rodzinom, które mimo to w dość krótkim czasie wyjechały na zachód.