Krystyna Kramarska-Anyszek. Książka Babci

Całe moje rodzeństwo miało naukę szkolną przed południem, tylko ja, niestety, po przejściu do gimnazjum chodziłam do szkoły między godziną drugą po południu, a siódmą wieczorem. Dlatego przez sześć lat byłam jakby wyrwana z codziennego trybu życia rodziny, z którą byłam silnie związana. Odtąd jestem wrogiem nauki popołudniowej. Miało to tylko tę jedną dobrą stronę, że gdy mama zaczęła zapadać na zdrowiu, a czeka to przecież każdego z nas w miarę postępowania lat, mogłyśmy się z siostrą podzielić obowiązkami domowymi i opieką nad chorą. Ja sprawowałam ją do południa, ona po przyjściu ze szkoły i w ten sposób mama nigdy nie była sama.

Musicie wiedzieć, moje wnusie, że tak mnie mama nauczyła, iż mając lat piętnaście potrafiłam całkowicie poprowadzić dom dla ośmioosobowej rodziny (służąca była do pomocy), gotować musiałam sama, bo ojciec nie znosił, aby obce ręce przygotowywały potrawy. Był wtedy taki zwyczaj, że po obiedzie dzieci dziękowały mamie całując ją w rękę. Gdy ją zastępowałam, Marian dla żartu stosował ten przepis i do mnie, z czego byłam bardzo dumna. Pora obiadu był to czas, kiedy cała rodzina skupiała się razem i tylko ważny powód zwalniał od obecności przy wspólnym posiłku. Należał on do przyjemności nie ze względu na podawane potrawy, jedliśmy po prostu i bez grymasów, ale z powodu obecności osób, które przecież bardzo kochałam i których życie interesowało mnie najbardziej ze wszystkich. Ten wspólny posiłek to była silna więź. I właśnie przez sześć lat uczęszczania do szkoły średniej byłam pozbawiona tej wspólnoty i bardzo mi tego brakowało.

Natomiast drugim plusem popołudniowej nauki, ale znowu nie takim ważnym, było to, że aż do zaczęcia studiów na UJ zawsze byłam świetnie wyspana, bo nigdy nie zaczynałam lekcji o godz. 8. Do Norbertanek chodziłyśmy na 9. Przypuszczam, że to wyszło na korzyść mojemu zdrowiu. Po przebyciu we wczesnych latach zakaźnych chorób dziecięcych nigdy nie chorowałam. Współczuję Wam, moje Kochane Wnuczki, że Was tak wcześnie zrywają ze spania, że musicie korzystać ze żłobka i przedszkola, ale to jest wina postępu, który z waszych mam zrobił „kobiety pracujące”. Trzeba dodać „zawodowo”, bo przecież nie możemy naszych babek, które miały wielką ilość dzieci, ogromne mieszkanie, gospodarstwo itd., określić jako niepracujące. A cóż one robiły przez cały dzień, kiedy wstawały o świcie, a kładły się późno w nocy. Ale to było inaczej. I ja jeszcze należę do tamtego pokolenia „kobiet niepracujących” mimo, że ukończyłam wyższe studia i może potrafiłabym ludzkości coś z siebie dać, ale inaczej ułożyło się moje życie, czego Wasze mamy, niestety, mogą mi zazdrościć, chociaż w życiu społecznym odgrywają ważne role i na pewno więcej znaczą niźli ja kiedykolwiek. Uważam to za wielkie szczęście, że własne dzieci wypielęgnowałam sama, że ja odpowiadałam na ich pierwsze pytania i koiłam ich dziecięce troski. Czy wychowałam je dobrze, nie wiem i nikt mi tego w oczy nie powie. Może za dużo w ten wysiłek włożyłam serca, a za mało rozumu? Ale czy można komu ofiarować zbyt dużo uczucia? W każdym razie chciałam jak najlepiej.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU
Kraków. W środku zdjęcia na pierwszym planie autorka Książki Babci Krystyna Kramarska. Za nią jej mama Helena Wilczyńska-Kramarska. Z prawej strony od Krystyny jej brat Marian Kramarski.

Gdy przeszliśmy do szkół średnich coraz mniej czasu mieliśmy na zabawę. Wtedy chodziło się do ogrodu, żeby poleżeć na trawie z książką do czytania albo do nauki. Potem ogród, z latami coraz bardziej zdziczały, był dla mnie studentki miejscem odprężenia, które przybierało formę bardzo dziecinną. Dorosła już panna Krystyna gromadziła koło siebie młodsze dzieci: Stefana, trójkę Rutkowskich, Anielkę (obecnie Boroń), Irkę od wuja Kazia i zaczynała się zabawa w chowanego połączona z szaleńczą gonitwą po poplątanych zaroślach i krzakach, która dzieci wprawiała w zachwyt, a mnie dodawała nowych sił i zapału do nauki. Potem z całą gromadą przechodziłam na drugą stronę domu, gdzie rosła rozłożysta lipa i zaczynało się opowiadanie bajek aż do kolacji. O tych moich wyczynach w domu ze starszych wiedziała tylko mama, bo cóżby na to świat powiedział, że panna pisząca pracę magisterską i wkrótce mająca wyjść za mąż ma takie dziwne pomysły.

Krystyna Kramarska (po lewej) i Janina Kramarska w ogrodzie domu rodzinnego na Senatorskiej 27 w Krakowie. Maj 1929 r.

W niedzielę po południu panna Krystyna zażywała bardziej dystyngowanej rozrywki. Wychodziłyśmy z mamą (ja i siostra) na deptak czyli al. 3go Maja. Po obu stronach alei ustawione były krzesła. Spacerowicze siadali na nich za opłatą i obserwowali innych, którzy przechadzali się między rzędami krzeseł. Można było podziwiać i krytykować suknie, kapelusze, orientować się w różnych sympatiach, kto z kim. Znajomi witali się, często przyłączali się do towarzystwa. Było to spotkanie eleganckiego świata. Wieczorem można było iść do kina, zawsze łatwo dostępnego, bez dobijania się o bilety. Ale w kinie częściej zaczęłam bywać dopiero po maturze.

W szkole średniej do kina chodziło się tylko na seanse szkolne i pod opieką wychowawczyni, a kiedy byłam w szkole powszechnej (podstawowej), dopiero zaczynała się epoka kina. Przepisy były ściśle przestrzegane. Samej uczennicy w towarzystwie młodego człowieka nie wolno było iść ulicą, bo jak zaznaczono, nie ma on na czole napisane, że to brat. Co innego w domu, Tam była mama, a młodych ludzi przewijało się przez nasz dom bardzo dużo, bo przecież miałyśmy starszego brata. Posiadanie starszego brata jest bardzo korzystną sytuacją, w tamtych czasach tym bardziej godną zazdrości, gdy szkoły były wyłącznie żeńskie albo męskie i nie było sposobności do poznania się. Jeżeli chłopiec nie był kolegą, pod jakim pozorem miał bywać u dziewczyny w domu, choćby mu się nawet podobała. Nawet jeśli kiedyś powziąłby zamiar ożenić się z nią, przecież musiał wiedzieć, jaka ona jest naprawdę.

Dawno za nami były czasy dziadka Feliksa, którego „ożenek” wyglądał w ten sposób. Pewna panna bardzo mu się podobała „z widzenia” tzn. często mijał ją idąc ulicą. Raz poszedł za nią trop w trop, wszedł do mieszkania, przedstawił się matce i poprosił, aby pozwoliła mu ożenić się z tą panienką. Na to matka odpowiedziała, że niestety, ta córka jest już zaręczona, ale ona ma jeszcze drugą córkę. Zawołała: Felu! Ukazała się w drzwiach inna panienka i młody człowiek zgodził się, niech będzie ta. Babcia Fela nie miała wtedy szesnastu lat. Odbył się ślub i przez długie lata żyli szczęśliwie jak w bajce. Taki był dawniej świat.

Za moich lat jeszcze nie było tak jak teraz, że człowiekowi pierwszy raz widzianemu dziewczyna mówi „ty”, że panny z chłopcami chodzą ulicą obejmując się wzajemnie, ale już nie było tak, jak to wyżej opisałam, albo jak w młodości mojej mamy, kiedy, jeżeli młody człowiek chciał widzieć, czy panna ma nóżkę cienką w kostce niczem koń w pęcinie (co było wielką zaletą), ustawiał się z boku, gdy ona wsiadała do bryczki i podglądał. Panie chodziły w sukniach z trenami. Na ulicy tren czyli ogon nosiło się na wstążce do ręki, ale jeśli który z młodych ludzi usiłował panią, jak się to teraz mówi „poderwać”, spuszczała ogon i narobiła tyle kurzu, że intruz dusił się i krztusił.

Nasz dom roił się od kolegów braci, bo wszyscy byli bardzo koleżeńscy. Organizowaliśmy różne gry towarzyskie: cenzurowany, fanty, przysłowia, pięciominutki. Jedne gry były pisane, inne rysowane, były spokojne i ruchliwe, nieraz tańczyliśmy i coraz to inna z nas przygrywała na pianinie. Chłopcy układali przyśpiewki krakowskie, w czym celował nasz Marian. Kiedy indziej śpiewaliśmy chórem, Janeczka akompaniowała na pianinie, a Marian na skrzypcach.

Janeczka miała duży talent muzyczny i anielską cierpliwość do palcówek. Marian grał i na skrzypcach i na pianinie jako samouk, prócz tego i na mandolinie i na gitarze. Widocznie po swoim chrzestnym, wujku Józku odziedziczył. Ja stroniłam od poważnej muzyki i to jest pewnego rodzaju kalectwo.

Kulig rodziny i przyjaciół. Krystyna Kramarska-Anyszek, autorka Książki Babci pierwsza po prawej stronie zdjęcia, w jasnym swetrze.

W zimie, w przerwie półrocznej, ojciec urządzał kuligi, albo wujek Józek (na zdjęciu powyżej w kapeluszu) dawał swoje konie. Do dwóch dużych sań przyczepialiśmy po kilka czy też kilkanaście małych saneczek. W ten sposób powstawał długi ciąg, którym sanie zarzucały od rowu do rowu. Trzeba było dużej zręczności, by się utrzymać na saneczkach, śmiechu co niemiara, gdy co moment ktoś wygrzebywał się ze śniegu. Byli tacy, którzy tylko się podnosili, więcej leżeli na śniegu, niż siedzieli na sankach. Jachur należał do tych uparciuchów, którzy dokonywali różnych sztuczek, aby nie dać się zrzucić i zawsze mu się to udawało, nawet, gdy sanki odwróciły się pod nim, to jechał na biegunach. W dnie powszednie ślizgaliśmy się na łyżwach. Marian i Janeczka pouczani przez mamę i wujka Józka posiedli tę sztukę w wyższym stopniu, ja wybiegałam się dowoli, nikt nie mógł mi tego wziąć za złe, ja po prostu potrzebowałam takiego wyładowania. Jachur najbardziej lubił robić „pistoleta”, Adam i Stefan grywali w hokeja, byli bardziej nowocześni.

Kraków 18.II.1933 r. Bal Historyków Uniwersytetu Jagiellońskiego. Trzecia od lewej autorka Książki Babci Krystyna Kramarska. Po jej prawej stronie przyszły mąż Jan Anyszek.

Potem, w latach studiów chodziliśmy na herbatki zapoznawcze w jesieni i na bale w karnawale. Na herbatki jako opieka wystarczał nam starszy brat, na balach zawsze asystowała nam mama, wyjątkowo ojciec. W gronie innych mam siedziała przez całą noc i obserwowała tańczących, stąd lepiej znała niektórych kolegów, niż my.
Na wiosnę i w lecie następowała długa przerwa w tańcach, wtedy młodzież wyżywała się na wycieczkach. Nić przyjaźni zadzierzgnięta z uczestnikami tych spotkań nigdy się nie zerwała, jeszcze teraz witamy się z radością i mamy sobie dużo do powiedzenia.

Kraków. Koło Historyków Uniwersytetu Jagiellońskiego. Autorka Książki Babci Krystyna Kramarska-Anyszek w pierwszym rzędzie, druga od prawej strony zdjęcia.

Marian studiował prawo i równocześnie pracował, ja historię, bo to zawsze było moje hobby, Janeczka po maturze seminarialnej kończyła kursy dydaktyczne dla szkół handlowych.

Adam właściwie według zamiłowań powinien był pójść do szkoły rolniczej, tam go przeznaczył atawizm przodków, ale, jako że nie mieliśmy już gospodarstwa domowego, oprócz małego ogrodu i kota babci, więc mama po długich namysłach przeznaczyła go na technika dentystycznego, ale II Wojna Światowa skierowała go na inny tor. Aby uratować go od wywozu do Niemiec, Marian umieścił go w elektrowni krakowskiej, bo ta jako instytucja pierwszej potrzeby, do pewnego stopnia gwarantowała swoim pracownikom pozostanie na miejscu. I rzeczywiście, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, w Krakowie odbyła się wielka łapanka. Adam dostał się do obozu w Płaszowie i właśnie elektrownia wyreklamowała go jako swego pracownika. Odtąd Adam głosił, że będzie wiernym pracownikiem elektrowni. Stefan był jeszcze w szkole średniej, ale nie słyszałam, aby miał już wtedy jakiś wymarzony zawód