Pertraktacje o zamianę mieszkania trwały ciągle. Właściwie mogła ona nastąpić wcześniej, ale musielibyśmy się przeprowadzić na Rynek Podgórski. Stanowczo się temu oparłam. Nie po to przenieśliśmy się do Krakowa, aby mieszkać po drugiej stronie Wisły, tam dla mnie nie Kraków. Jachur starał się uzyskać tę zamianę drogą urzędową. Dysponował odpowiednią ilością osób mogącą zaludnić dużo większą powierzchnię, niż przez nas posiadaną. Gdy zdawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze, przyrzeczone dla nas mieszkanie przy al. Słowackiego, co do którego Jachur otrzymał zapewnienie, a nawet oficerskie słowo honoru jednego z urzędników, zajął samowolnie inny lekarz z małą rodziną, a w urzędzie orzekli, że skoro już się wprowadził, to niech mieszka. Na takie bezprawie Jachur zupełnie się załamał. Nie widziałam go nigdy tak rozczarowanego. Musiałam podtrzymywać go na duchu, że jeszcze nie wszystko stracone, Kraków jest duży, więc i dla nas starczy w nim miejsca. Prosiłam go, aby zajmował się tylko pacjentami, a mnie zostawił sprawę zamiany. Jakoś gnietliśmy się, a taka była ciasnota, że Jola, chcąc sią nagle odwrócić, złamała sobie piętę.

Nawet Piotr, chociaż dziecko, zdawał sobie sprawę z niedogodności tego ścisku. W zadaniu szkolnym na temat „Jak spędziłeś święta” napisał: Żadni goście na szczęście do nas nie przyjechali. A przecież dawniej się cieszyli na przybycie gości, tym bardziej, że ci obdarowywali ich upominkami przy tej okazji.

Na skutek sprowadzonej przez Jachura komisji z Sanepidu, Wydział Zdrowia przyznał mu na gabinet lekarski garsonierę przy ul. Rydla, jako że u nas panowały warunki antysanitarne, gdy gabinet miał połączone funkcje. Odległość od garsoniery wynosiła dwa przystanki tramwajowe. Gdybym i to mieszkanie włączyła w swoje obowiązki, nie zmieściłabym się w czasie, i tak musiałam się troić. Wobec tego w garsonierze zamieszkały Maryna i Fifina, w ten sposób zrobiło się trochę lepiej. I tak cały dzień były na zajęciach, w domu spożywały posiłki, a potem wsiadały w tramwaj i noc spędzały na Rydla. Garsoniera była przyjemnym pomieszczeniem, nawet miała kominek.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Zdarzyło się w tym czasie, że z kolei Piotr wykazał swoją zaradność, jak poprzednio Ewa, Maryna i Jola, tylko dla Kryśki nie zdarzyła się okazja, była zawsze najmłodszą (z córek), jak siostry mówiły „księżniczką”. Otóż pewnego dnia miałam bardzo wysoką gorączkę i ledwo patrzyłam na oczy. Nikt z domowników nie mógł zostać ze mną, akurat wszyscy mieli coś ważnego w planach tego dnia, więc uradzono, że najmniejszą stratę z nieobecności w szkole poniesie Piotr i on został w domu. Leżałam zupełnie obłożnie, prawie niesłysząca i niewidząca. W pewnym momencie słyszę, że Piotr namawia mnie do zjedzenia zupy, którą ugotował z torebki, bo już umiał przeczytać, potem zaproponował mi drugie danie w postaci budyniu. Nikt mu nie kazał gotować, to była jego inicjatywa. Piotr potem był zuchem i harcerzem i bardzo dobrze gotuje.

W tym mieszkaniu odbyły się jeden raz imieniny Jachura w 1957 r. Ścisk nikomu nie przeszkadzał. Widzieliśmy, że goście serdecznie cieszą się z pomyślnego końca naszych zabiegów i przyjazdu do Krakowa. Z tego mieszkania szedł Piotr do I Komunii Św. w Kościele Matki Boskiej z Lourdes przy ul. Misjonarskiej i Jola do Bierzmowania w kościele oo Franciszkanów. Świadkiem była Marysia Wojtowicz.

Tempo życia więc wzrastało. Wszystkim nam brakowało czasu. O odpoczynku trudno było myśleć. Jedynie Marian dbał o nasze kulturalne potrzeby i obdarzał nas hojnie biletami do teatru, tak, że my i nasze studentki nie opuściliśmy chyba ani jednego spektaklu. Kiedyś byłam tak zmęczona, że niektóre odsłony przedrzemałam i widziałam podwójnie osoby występujące. Ale w teatrze byłam. O zorganizowaniu wakacji nawet nie myśleliśmy, tacy byliśmy zmęczeni. Jednak zdarzyła się okazja. Odwiedził nas wychowawca Ewy, prof. Czarnecki, nasz wierny przyjaciel, który w międzyczasie został dyrektorem gimnazjum w Szczekocinach. Szkoła mieściła się w przepięknym pałacu, otoczonym parkiem, przez który płynie Pilica. W skrzydłach pałacu na okres wakacji zainstalowana była kolonia. Profesor szybko zaplanował i zrealizował. Do jednej z sal kazał wstawić łóżka, a obiady zamówił na kolonii. Stworzył nam świetne warunki do odpoczynku. Wakacje upłynęły nam przyjemnie, jedynie biedna Maryna musiała wcześniej wracać do Krakowa, bo zrobił jej się zastrzał na palcu i trzeba było operować.

W jesieni, dzięki pomysłowi Mariana, (mój „duży” brat) weszłam w kontakt z prywatnym biurem zamiany mieszkań. Dostałam całą listę adresów. Chodziłam oglądać, nawet kilka razy zaczynałam pertraktacje. Wreszcie trafiłam na odpowiednie lokum. Jachur z Wojtkiem (jako specem od wyszukiwania usterek) przeprowadzili dokładny wywiad i wyrazili zgodę: ul. Siemiradzkiego 17/4. Z właścicielką szybko doszliśmy do porozumienia proponując jej w zamian mieszkanie trzypokojowe, komforowe przy ul. Galla i superkomfortową garsonierę przy ul. Rydla. Trzeba było jeszcze, niestety, zgody Urzędu Mieszkaniowego, a ten zaczął bruździć i wymienioną garsonierę bez naszej wiedzy przyznał jakiejś czteroosobowej rodzinie. Sprawa poszła do sądu. Po naszej stronie stanął Wydział Zdrowia, jako, że garsoniera leżała w jego gestii. Po dwóch rozprawach, mnóstwie interwencji, byłam nawet na audiencji u „ojca miasta”, wygraliśmy, ale trwało to kilka miesięcy i dużo nerwów na to poszło.

Krystyna Kramarska-Anyszek. Książka Babci. Na Siemiradzkiego.

14 czerwca 1958 przeprowadziliśmy się na Siemiradzkiego. Pomagali nam Marianowie, duże dziewczynki i Rysiek, a przewoził kolega Jachura Zygmunt Grzywa, po przyjacielsku. Najlepiej bawił się Piotr jeżdżąc przez pół dnia tam i z powrotem, raz z naszymi meblami, a potem znowu z meblami tamtej pani. Gdy brudna i zmęczona o godz. drugiej po południu stanęłam wreszcie na swoich śmieciach (dosłownie), niezawodny Marian powitał mnie z kwiatami jak tryumfatorkę. Mieszkanie wyglądało okropnie, do tego stopnia, że Jachurowi wyrwała się skarga: żałuję, że się przeprowadziłem, a przecież tak bardzo dążyliśmy do tego. Remont wymagał udziału rzemieślników z aż jedenastu branż. Dosłownie wszystko trzeba było naprawiać.

Otwarcie naszego światowego życia nastąpiło w dziesięć dni po przeprowadzce, właśnie jak zdun zaczął przestawiać piece. Ale były to imieniny Jachura, czyli tak, jak cesarskie, musiały się odbyć, bo rodzina nie zgodziła się na przejście nad nimi po cichu. Jachur bardzo mocno wrósł w rodzinę Kramarskich. Wprawdzie moje małżeństwo trwało dopiero 23 lata, ale jego szwagrowie znali go już lat 33. Przecież należało uczcić sukces zdobycia, naprawdę zdobycia, przestrzeni życiowej. Wśród sadzy, cegieł, wiader z gliną itp. wznosiliśmy zdrowie gospodarza i uczcili jego starania.

Krystyna Kramarska-Anyszek. Książka Babci. Na Siemiradzkiego.

Remont trwał niemal pół roku, nie będę tego opisywać, bo chyba nie potrafiłabym. Było i tak, że spaliśmy w mieszkaniu pozbawionym drzwi rozdzieliwszy między siebie dyżury. Gotowe i posprzątane było dopiero na 1 listopada. Oczywiście musiała być przerwa na wakacje, bo w tym okropnym zamęcie trudno było wytrzymać. Inni domownicy mieli chociaż swobodę wychodzenia z domu, ja byłam jak przypisana do gleby, a równocześnie musiałam pamiętać, gdzie w razie potrzeby szukać danej rzeczy, w którym tobołku. Obiady dzieci nosiły mi z baru, a że było to w sezonie wiśniowym, więc prawie codziennie pierogi z wiśniami i nie znudziły mi się, zawsze chętnie je zjadam.

Na wakacje wyjechaliśmy do leśniczówki w Bystrej Podhalańskiej całą rodziną w komplecie, aby choć na chwilę uniknąć widoku tego bałaganu. Po powrocie dalszy ciąg remontu. Na tym tle usiłowanie prowadzenia osiadłego życia, a była już najwyższa pora. Ewa robiła dyplom i potrzebowała dużo miejsca na rozkładanie rysunków rozmaitej wielkości, a przy tym ze względu na ogrom pracy w nie włożonej musiały to być miejsca bezpieczne. Jedna plansza miała takie rozmiary, że jak Ewa z Maryną niosły ją na Politechnikę, widać im było tylko nogi, jakby plansza sama szła.

Od września Maryna była na trzecim roku medycyny, Jola przeszła do liceum J. Joteyki na Podwale 7, tam, gdzie kiedyś było seminarium mojej siostry, Kryśka była w szóstej, a Piotr w trzeciej klasie. Jachur wreszcie otrzymał pokój na gabinet, każdy miał swój kąt i drugiemu nie wchodził w drogę, każda rzecz znajdowała się na właściwym miejscu, skończyło się wieczne szukanie. Lokatorami naszymi była ciotka Stasia, która prosiła o odstąpienie jej służbówki. Bardzo jej na tym zależało, miała już dość kątowania u obcych ludzi, zapragnęła mieć własne okno i własne drzwi, nie przerażało jej nawet to, że w służbówce nie było pieca.
W pokoju Ewy i Maryny zainstalowała się Fifina na razie, aż do znalezienia własnego pokoju. Przybyło mi wprawdzie pracy przy sprzątaniu, ale jakże byłam zadowolona widząc pogodne twarze wszystkich domowników. Skończyły się lata tłuste, przeszły lata chude i zaczęły się zwyczajne.

Tylko Jachur jeszcze nie uchwycił normalego trybu, bo nie mógł uzgodnić godzin pracy z porą obiadu i dzieci nosiły mu obiady do przychodni na Plac Sikorskiego. Nie było to odpowiednie jedzenie dla tak intensywnie pracującego człowieka. Maryna, jako już pół lekarz protestowała przeciw tak niehigienicznemu odżywianiu i buntowała mnie, abym się nie zgadzała i bym przełamała opór naszego „Kozioronka” i już lepiej pokłóciła się z nim trochę, żeby tylko ustąpił. Wreszcie postawiłyśmy na swoim.

Pies był z nami bardzo krótko. Wśród tego bałaganu remontowego, gruzów, drutów i rozbitych szyb nie mógł zrozumieć, dlaczego od niego właśnie wymagamy porządku. Zaś znawcy orzekli, że jest on z ras wielkich psów. W sierocińcu potrzeba było psa jako stróża, więc oddaliśmy go tam. Na pewno wśród dzieci dobrze się czuje.
Wkrótce unormował się tryb naszego życia, do dobrego łatwo się przyzwyczaić. Po roku miałam wreszcie dochodzącą pomoc i częściej mogłam czuć się panią. Dzieci pozawierały przyjaźnie, przychodziły do nich koleżanki i koledzy, do dużych duzi, do małych mali, dom był ciągle pełen młodzieży. Z nauką nie miały trudności.
Krystyna i Piotr zaczęli brać lekcje gry na fortepianie. Mama czyli ja poznała nowe członkinie Komitetu Rodzicielskiego, bo jako niepracująca zawodowo byłam niejako wytypowana do tej pracy, równocześnie w trzech szkołach, na szczęście u Ewy i u Maryny już odrobiłam swoje. Dzieci nie robiły ekscesów, nie bałaganiły w mieszkaniu. Lubiły czytać. Piotr dostał w szkole pierwszą nagrodę za czytelnictwo. Otrzymał również nagrodę za rysunek na asfalcie. Konkurs odbywał się na pl. Biskupim. Poza tym oboje z Kryśką brali udział w pochodzie książki. Kryśka jako Cosette z Wiktora Hugo, Piotr niósł na ramieniu swojego ulubionego misia z napisem Kubuś Puchatek. Takiego misia żadne z dzieci jeszcze nie widziało. Wzbudził ogólny podziw, nawet tramwajarz pytał się, czy nie należy za takiego pasażera płacić biletu?

W Poniedziałek Wielkanocny należało dzieciom pokazać Emaus. Cała rodzina wybrała się naocznie zobaczyć to, o czym dotąd opowiadała mama. Jachur kupił Piotrowi korki do pistoletu, na szczęście on, a nie ja. Chłopak nie mógł doczekać się, kiedy strzeli, a my nie pozwalaliśmy z obawy, że zniszczy komuś pończochy i narazi nas na nieprzyjemność. Wreszcie na wolnej przestrzeni pod cmentarzem Piotr wystrzelił, raz, a dobrze. Proch z korka rozerwał mu rękę. Resztę dnia spędził z ojcem na pogotowiu, a potem chorował na chorobę posurowiczą. Pamiętny był to Emaus.

Piotr miał już dziewięć lat, a wieczorem dobrze się czuł w towarzystwie misia Benity, którego nawet ubierał w piżamę i obok siebie układał do spania. Pierwszy miesiąc wakacji w r 1959 spędziłam z młodszymi w Szyku u kuzynki Zofii Pawłowskiej, która była tam kierowniczką szkoły. Stąd przywiozły dzieci nowego lokatora malutkiego kotka. Jachur lubi koty, więc zaaprobował. Na drugi miesiąc wszyscy pojechaliśmy do Szczekocin i to były ostatnie wakacje spędzone wspólnie: rodzice, dzieci i kot. Potem już inaczej planowaliśmy wakacyjny odpoczynek, aby i młodzi mieli rozrywki odpowiednie do wieku. Ciekawostką z tych wakacji jest nasze wyżywienie przygotowywane przez byłego kucharza okrętowego. Gotował niezmiernie tłusto, ilość kalorii jak dla marynarzy, a gościom pana dyrektora tym bardziej nie żałował omasty. Patrząc na zupę nikt nie odgadłby, z czego jest przyrządzona, bo pokrywała ją gruba warstwa tłuszczu. Ale nasze sprytne dzieci wymyśliły na to sposób: przynosiły zupę w dużej bańce i zręcznie wykonywały mocny chlust, na skutek którego tłuszcz wylewał się w krzaki; myślę, że przyczyniliśmy się nielicho do użyźnienia ziemi w szczekocińskim ogrodzie.

W jesieni zaczęły się kłopoty. Ciotka podejrzana o nowotwór znalazła się w szpitalu, Piotr zachorował na ciężką odrę, a w tym samym czasie zachorował także jego ulubiony kotek. Mimo wizyty u weterynarza i pielęgnacji kot zdechł. Przed Piotrem trzymaliśmy to w tajemnicy, a zwłoki kota oddała Maryna do pracowni, gdzie preparują zwierzęta jako pomoce naukowe dla szkół. Gdy zdrowiejący Piotr dowiedział się o tym, wyraził życzenie, aby szkielet kota stał u nas na szafie, na co oczywiście nie mogliśmy się zgodzić. Dobrze, że dał sobie to wytłumaczyć. Wkrótce przynieśli znowu jakiegoś kota przybłędę. W październiku ciotka przeżyła ciężką operację, dzięki Bogu nie był to nowotwór.

W listopadzie Ewa obroniła pracę. Jako mgr inżynier architekt stała się dojrzałym członkiem społeczeństwa i oznajmiła nam, że wychodzi za mąż.

Na tym chyba skończę tę moją gawędę. Dopóki dzieci były małe, musiały podporządkowywać się naszej woli. Czy robiły to chętnie, nie wiem, w każdym razie nigdy nie zachowywały się krnąbrnie i nie odczułam, aby nas lekceważono. Starałam się naśladować moją mamę, której postępowanie w stosunku do nas dzieci bardzo mi się podobało. Nie była to ani dyktatura rodziców, ani chowanie nas pod kloszem, chcieliśmy, aby umiały wybierać, kogo należy naśladować i oceniać słusznie swoje postępowanie. Może jestem nieco staroświecka. Gdy starsze poszły na studia, z ich opowiadań wywnioskowałam, że wiele się zmieniło w sposobie bycia młodych ludzi, jakby jakiś skok, który przeskoczył jedno pokolenie. Nie wymagałam od moich dzieci, by były nadmiernie dystyngowane i naraziły się na wyśmianie ze strony swoich rówieśników, ale prosiłam bardzo, żeby nie były wulgarne i chyba osiągnęłam to. Wiele razy dały mi do zrozumienia, że liczą się ze zdaniem rodziców i chętnie sprawiają nam przyjemność.

W związku z bogatym słownikiem młodzieży wywiesiłam w mieszkaniu ogłoszenie, że za użycie „wyrazu” płaci się 1 zł kary. Ciastka kupione za uzbieraną kwotę będą jedli ci, co nie mówili wyrazów. Podejście nieco dziecinne. Śmiechu było dużo, ale osiągnęło wynik. Skromne kieszonkowe prędko by się rozeszło, gdyby trzeba było płacić kary. Dowodem na to jest, że Maryna przerwała kiedyś wpół słowa i poprosiła o zniżenie jej opłaty do 50 gr.

Ale wróćmy jeszcze do faktu, że jedno z naszych dzieci stało się człowiekiem dorosłym. No tak. Dzieci rosną i muszą decydować o swoim losie. Przygotowanie do ślubu Ewy, który był jakże ważnym zdarzeniem w naszej zespolonej rodzinie przypadło w niezbyt dogodnym czasie, bo my, kobiety, a było nas przecież pięć, licząc w to Kryśkę pół dziecko, przez chorobę ciotki zostałyśmy pozbawione jej igiełki i po raz pierwszy musiałyśmy biegać po różnych spółdzielniach i sklepach, aby godnie wyglądać w czasie tej uroczystości. Młodzi załatwili sobie pracę oboje w jednej instytucji, wynajęli pokój na ul. Orląt 7 i nie przejmowali się niczym. Wyżywienie miało być u mamy, która przyjęła jeszcze jednego stołownika. Piotr widząc, ile zachodu wymagają przygotowania, zapytał mnie, dlaczego tylko ja się trudzę, a mama Ryśka nie? Skoro mu wyjaśniłam, że jestem matką panny młodej, a taki jest zwyczaj, chwilę pomyślał, po czym zdecydował: na moim weselu odpoczniesz sobie. Miał wtedy 10 lat.

Ślub odbył się w kościele św. Szczepana, 27 grudnia 1959 r. Panna młoda w dwuczęściowym komplecie z pięknej, białej angielskiej wełny, z bukietem białych goździków przywodziła mi wspomnienie podobnej chwili sprzed dwudziestu lat, chyba była także nieco przerażona, jak ja, jakże historia często się powtarza. Wesele trwało cały dzień. Goście, a było około 35 osób, bawili się w trzech pokojach: dorośli, młodzież i dzieci. Zgromadzili się najbliżsi obojga młodych. Gdy rozeszli się późnym wieczorem i Ewa wyszła razem z nimi, odczułam wielką pustkę i żal, że rodzina się rozdwoiła i że obcy człowiek zabrał nam dotąd tylko „naszą” Ewunię. Taki to porządek rzeczy.

Została nam przecież duża gromadka, a Ewa i Rysiek przychodzili codziennie na obiad. Dzieci rosły, stawały się coraz bardziej samodzielne. Zawsze mogły liczyć na nas i na nasz serdeczny udział w ich zamiarach, niepowodzeniach i kłopotach. A te ostatnie rosły razem z dziećmi, według przysłowia prababek: małe dzieci mały kłopot, duże dzieci duży kłopot. Na pewno bardziej pragnęłam szczęścia moich dzieci, niż kiedykolwiek swojego. Życie to bardzo zawiła drożyna i nigdy się nie wie, co kryje za następnym zakrętem. Spotkało nas wiele różnych doznań, trzeba było rozwiązywać różne problemy, zaskakiwały niespodzianki, przeżyliśmy więcej, niż mieściło się w naszej wyobraźni, ale to nie może być tematem ogólnie rozpowszechnionym.

Życzę Wam, byście na drodze Waszego życia napotkały mało wybojów i niewygód, by towarzyszyła Wam ludzka życzliwość i dużo, dużo słońca, abyście mogły uśmiechać się do wszystkich i mimo wszystko.

Szczęść Wam Boże!
Wasza Babcia
Krystyna Kramarska Anyszek
Kraków, 24.2.1982