— A czy ja wiem? Dorosła jest, mężatka, z nami nie mieszka…

        — Mężatka, co? To macie z nią kontakt?

        — Tyle, że parę kartek przysłała – Józka machnęła ręką.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        — Kartek? A listów nie przysyłała? Z mężem się nie widziała? Nie mieszka w Niemczech? To jak to jest?

        — My tam nic nie wiemy – odezwała się dość obojętnie Józka.

        — Po co kłamać? – zapytał spokojnie oficer, ale ten „spokój” wydał się Kowalczukom tak lodowaty, że aż zmartwieli.

        Zaraz potem wstał do wyjścia i już przy drzwiach powiedział coś co zmroziło ich do reszty.

        — Proszę napisać córce, żeby się z nami skontaktowała. Nie tylko dla jej i jej męża dobra, ale przede wszystkim dla waszego.

        I odjechał, a Kowalczukowie zostali na ganku i stali długo nie czując styczniowego zimna.

        O przyjeździe „peugeota” do Kowalczuków wiedziało całe Dorniewo. Wikta przyszła pierwsza.

        — Młody, całkiem przystojny? No tak, to ten sam, który wtedy przed wyjazdem odwoził ją do Warszawy.

        — Że też cholery na nich nie ma! Czepił się dziewczyny jak jakiś rzep i przyłazi!

        Wikta była zła jak rzadko kiedy. Ale co mogła zrobić? Po krótkiej rozmowie postanowili pójść do apteki i poradzić się magistra Freya.

        — Nic nie możecie i nic nie powinniście robić – powiedział pan Frey po wysłuchaniu realacji o wizycie oficera wywiadu.

        — Siedźcie spokojnie. Poczekamy. Mogą was szykanować, ale cały czas musicie się trzymać tego coście powiedzieli. Nic nie zmieniajcie. Córka jest dorosła, zamężna, mieszka osobno.

        I na tym na razie stanęło, ale tak pan Frey jak Wikta i sami Kowalczukowie czuli, że czarne chmury zbierają się nad nimi i władza nie puści tego płazem.

        W tym samym czasie Tereska pracowała już na całego w Augustyńskim Szpitalu dla Kobiet na Jakobstrasse w centrum Kolonii. Na razie była salową, ale krzepiła się nadzieją, że uda jej się jakoś dokończyć nauki, którą zaczęła w medycznej szkole w Warszawie na Hożej i kiedyś, przy odrobinie szczęścia zostanie pielęgniarką. Długa to była droga, bo długa, ale wieczorami, po pracy, chodziła na językowe kursy, po niemiecku mówiła już całkiem poprawnie i starała się jak mogła.

        Zaraz po otrzymaniu zgody na pobyt w Niemczech i pozwolenia na pracę, oświadczyła Tadkowi, że niezależnie od tego, że dostali pieniądze z polisy ubezpieczeniowej, będzie pracować.

        — Nie będę siedzieć w domu! Za nic! – oświadczyła – ty masz swoje studia, to ja też nie będę kurą domową!

        Do stowarzyszenia wojennych weteranów, którzy zaraz po pogrzebie Stefana ofiarowywali się z pomocą nie dzwonili i Tadek obiecywał sobie, że prędzej diabła o pomoc poprosi niż pójdzie do tych „ss-manów” – jak ich nazywał.

        „Pies im mordę lizał” – powtarzał – ale z drugiej strony imponowała mu trochę ta solidarność i gotowość pomocy. W świetle ich zainteresowania Tadkiem, stawało się jasne, że Stefan Kul czy Kühl, rzeczywiście był członkiem SS, który dziwnymi, powojennymi drogami, pod zmienionym nazwiskiem przyjechał z Kristą do Dorniewa, a potem został aresztowany przez UB, które trzymało go w swoich kazamatach bite siedem lat.

        Po tej przykrej, a może nawet okropnej wiadomości o Stefanie, Tadek długo nie mógł się uspokoić. Składał tę łamigłówkę przeszłości swojej rodziny z mozołem i cierpliwie, ale im głębiej drążył, tym pojawiało się  więcej pytań.

        Przeszukiwał pozostawione przez Stefana papiery i rzeczywiście w paru miejscach zobaczył tę niemiecką pisownię nazwiska. Nie miał już wątpliwości, że jego ojciec, czy raczej ojczym – czego też jeszcze na pewno nie wiedział – jest tym, o którym wspominał Henio Stein!

        Chciał jednak wiedzieć więcej! Dużo więcej! Chciał wiedzieć wszystko o matce, Stefanie, Ludwiku i to co ich łączyło. Jaką rolę w tym wszystkim pełnił pan Frey, który jak mówił, znał ojca Ludwika Świetlicyna?

        Nie mógł się uspokoić i dziwił się temu.

        „O co mi chodzi – myślał – co mi to da, że dowiem się kim rzeczywiście był mój stary? Pawlinowie mnie wychowali i wykarmili i co tu dalej szukać? To są moi rodzice!”

        Ale mimo tych racjonalnych myśli coś go drażniło, męczyło, gryzło i niepokoiło.

        Był na siebie na zły i w końcu zwierzył się z tego Teresce, ale ona byla bardziej niż zdecydowana:

        — Zostaw to i nawet nie waż mi się tego ruszać! Było, minęło, nic z tym nie masz wspólnego. I co z tego, że Stefan był ss-manem w obozie? Powiedz mi – jak to się ma do ciebie? Czy to ty zabijałeś ludzi?! Nie!!! Zostaw to i nie mów mi o tym więcej!

        Ale Tadek był uparty i po jakimś czasie doszedł do przekonania, że mimo wszystko musi się postarać odczytać ten zapisany zielonym atramentem zeszyt, który znalazł w szufladzie szafy Stefana.

        Kto by go mógł odczytać na razie nie wiedział, ale powoli zaczął poszukiwania i w pierwszej kolejności poszedł do uniwersyteckiej biblioteki, a tam, ku swojemu ogromnemu zdziwieniu, ni stąd ni zowąd, spotkał Henia Steina, który siedział obłożony stosem jakichś starych roczników gazet.

        — Pracuję Tadek! Pracuję! Przyjechałem żeby poszperać tu i pouzupełniać informacje, które potrzebuje nasze Centrum Dokumentacji Historycznej. Zostanę parę dni! Popatrz, popatrz! Góra z górą, co? A co u ciebie?

        Tadek chciał coś powiedzieć, ale Henio przerwał mu w pół słowa i szybko mówił:

        — A wiesz, że w Polsce prowadzą proces przeciwko tym, którzy przekazywali informacje o naszym Marcu do paryskiej Kultury? Wyobraź sobie jaki zamordyzm! Ludzie przenosili przez Tatry dokumenty, a z powrotem różne książki, które w kraju są na indeksie. I co powiesz? Wygląda na to, że wyrzucając nas wyświadczyli nam przysługę! Tutaj więcej możemy zrobić!

        — Szkoda tych ludzi – powiedział wolno Tadek – coś mi się wydaje, że nie będą się z nimi cackać…

        Chciał jeszcze powiedzieć Heniowi, że umarł Stefan, ale po zastanowieniu, rozmyślił się.

        Rok 1970 był początkiem końca burzliwego okresu buntów, protestów i układania powojennego porządku.

        W Polsce czuło się coraz wyraźniej, że kostyczny, surowy, twardy styl rządów Władysława Gomułki zmierza ku końcowi. Pod koniec lat sześćdziesiątych ten „styl” był prosty i prymitywny i nie miał już w sobie nic z pełnego nadziei Października 1956 roku, do pamięci którego polscy komuniści nie lubili wracać. Za bardzo przypominał im czas, kiedy  ludzie przez krótką chwilę mogli oddychać pełną piersią.

        Rok 1970 daleki był od „oddychania”. To była agonia.

        Wysiłki Pierwszego Sekretarza miały już tylko jeden kierunek – doprowadzenie do porozumienia z Niemiecką Republiką Federalną, żeby ta uznała polską zachodnią granicę.

        Porozumienie to stało się obsesją stetryczałego komunisty, który kiedyś był nadzieją, a w ciągu kilkunastu lat stał się przekleństwem Narodu.

        W związku z tą obsesją, wszystkie państwowe instytucje, które mogły mieć wpływ na przygotowanie  takiego zbliżenia pracowały na pełnych obrotach. Wywiad w pierwszej kolejności.

        Miesiąc po wizycie kapitana Bogdana Sorskiego w Dorniewie, Kazik Kowalczuk, ojciec Tereski, dostał wezwanie na milicję. Niby nic wielkiego, bo ludzie byli już jakby „przyzwyczajeni” do takiego nękania, ale co by nie powiedzieć, zawsze to było okropnie denerwujące i pełne niepewności, bo w sumie rzadko kiedy wiedziano o co chodzi.

        W chwili otrzymania takiego wezwania człowiek automatycznie robił rachunek sumienia gorączkowo sprawdzając czym się mógł narazić, kiedy był nieprawomyślny, co powiedział i gdzie był. Potem szedł na posterunek, zgłaszał się do dyżurnego, który zazwyczaj kazał czekać.

        Podobnie było z Kowalczukiem z tą małą różnicą, że ten domyślał się o co chodzi. Po tym gdy wychodzący kapitan Bogdan Sorski ostrzegł ich, że ucieczka córki Tereski może mieć przykre konsekwencje, mógł się spodziewać wszystkiego. Sumienie miał niby czyste, ale władza – jeśli chciała – zawsze mogła coś znaleźć. Może jakieś pokątne ubicie wieprzka, może jakieś podejrzenie o pędzenie bimbru, może coś innego…Z władzą – zwłaszcza tak przebiegłą i nieludzką – wszystko było  możliwe.

        Kowalczuk czekał długo, ale po jakimś czasie zaczął się zbierać do wyjścia. Nacisnął kaszkiet głębiej na oczy, wstał i szedł w kierunku drzwi, gdy ostry głos funkcjonariusza dyżurnego usadził go w miejscu.

        — Dokąd?!

        — Ta czekam i czekam i nic, to do domu idę, bo mam robotę wedle stodoły.

        — Nigdzie nie idziecie! Kazali czekać to czekajcie, a jak nie to was w kajdanki wezmę i tyle z tego będzie!

        Kowalczuk oniemiał, bo ten dyżurny to był przecież Stasiek Taczan, syn Mundka Taczana, tego samego, który w sierpniu 49-go roku wiózł swoim motorem zabitego Ludwika z drogi pod lasem do miasta. Kazik Kowalczuk pamiętał to dobrze. Stasiek miał wtedy trzy lata.

        — Co ty mnie Stasiek jakimiś kajdankami straszysz! – wykrzyknął zdumiony – pamiętam jak koszulę w zębach nosiłeś! Jeszcześ matce za cycka nie podziękował, a już się rzucasz?!? Ale to było powiedziane w złym miejscu i złym czasie, bo na krzyk Kazika, z pokoju obok wyszedł mężczyzna po cywilnemu i ostro powiedział:

        — Co się awanturujecie obywatelu, co?! Chcecie sobie posiedzieć czterdzieści osiem, albo więcej? Siadać i czekać!

        I w tym momencie Kazik Kowalczuk zrozumiał, że łatwo nie będzie. Na domiar złego przyszła jak zawsze skora do płaczu Józka, a zaraz za nią Wikta. Zrobił się harmider, podniesione głosy, dyżurny wyszedł zza swojego biurka, na którym, na rozłożonej gazecie miał ledwie nadgryzioną bułkę z kiełbasą i szklankę z herbatą i zaczął uspokajać. To wszystko na nic się nie zdało, bo cywil z pokoju znowu wyszedł, kazał wyrzucić obie kobiety, a Kazika wziął wreszcie do pokoju.

        Józka i Wikta nie dawały za wygraną, ale nic nie mogły zrobić, bo dwóch milicjantów wypchnęło je na zewnątrz.

        Mimo tego wszystkiego, Kazik wrócił wieczorem do domu, ale zmordowany był jak pies, mało mówił, tylko przeżegnał się, położył na łóżku i zasnął. Na drugi dzień powiedział Józce, że pytali go wojnę, o ludzi w lesie i jakieś dawne  sprawy i żeby poprosiła Wiktę, bo musi o czymś pomówić.

        I gdy Wikta przyszła z mężem, Kazik zaczął mówić. Wiele z tego co opowiadał było im znane, ale była jedna rzecz, która całej trójce podniosła włosy na głowach. Otóż wtedy, gdy pod koniec wojny był w lesie i co tu dużo mówić, rozbijał trochę i do komunistów strzelał zdarzyło się, że powiesił jednego z nich na drzewie w lesie.

        To było pod koniec 46-go gdzieś koło Bandrowa w Bieszczadach. Ten powieszony był ubowcem, który szarogęsił się w okolicy, ludzi męczył i na pewno zasłużył sobie na szubienicę, ale co by powiedzieć, sprawa pachniała zwykłym mordem. Nazywał się Pietrow.