Stefan Kramarski. 6 lat. Kraków 1925 r. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

Brat Stefan Kramarski, o 6 lat młodszy ode mnie,
na te same rzeczy patrzy innymi oczami:

Paka z naszego podwórka

część VI

 

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Wianki

Bardzo krakowską i tradycyjną imprezą były „Wianki”. W zakolu Wisły, pod Wawelem, w wieczór świętojański, urządzano je ku wielkimu zainteresowaniu Krakowian i licznych gości przybyłych na „Dni Krakowa”. Tłumy dorosłych z gromadą dzieci obsiadały brzegi Wisły. Po defiladzie udedorowanych kajaków i łodzi, na galarach i pontonach wykonywali ćwiczenia gimnastyczne z piramidami „Sokoli”. Następnie środkiem Wisły płynęły płonące wianki, później z mostu Dębnickiego spływał ognisty wodospad, a na zakończenie pirotechnicy popisywali się pokazem rakiet, które pękając w powietrzu z hukiem rozpryskiwały się rozmaitymi kolorami. Na zakończenie odbywała się iluminacja zamku wawelskiego. Wszystko to wywoływało niezapomniane wrażenie.

Wujowie wojskowi

Niezwykłym dla mnie wydarzeniem były każdorazowe odwiedziny osób wojskowych, czy to w służbie czynnej czy zawodowych. W naszej rozległej rodzinie mieliśmy trzech wujków oficerów i jednego kadeta (to też był półwojskowy). Wujek ze strony matki był generałem (generał Olszyna Wilczyński), zginął w czasie ostatniej wojny pod Soposkinami czy Sopoćkami. Z dwóch pozostałych krewnych (ze strony ojca), braci M., korpulentny kapitan Sowicki zginął w obozie jenieckim, a drugi, porucznik G. przebywa obecnie w Przemyślu.

Zamordowany przez sowietów Generał Józef Olszyna Wilczyński. Zdjęcie podpisane przez niego: Czerwiec 1919. “Po powrocie z niewoli ukraińskiej”. Józef Olszyna-Wilczyński. płk. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.
Zamordowany przez sowietów Generał Józef Olszyna Wilczyński. Zdjęcie podpisane przez niego: Czerwiec 1919. “Po powrocie z niewoli ukraińskiej”. Józef Olszyna-Wilczyński. płk. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

Dwóch pierwszych odwiedzało nasz dom nie za często, bo generał raz na rok lub raz na dwa lata, za to kapitan Stanisław obowiązkowo co roku, jakoś w okresie wakacji. Na wakacje nie jeździło się tak, jak teraz. W czasie mojego dzieciństwa tylko raz wyjechaliśmy do Czernej koło Krzeszowic. Widocznie rodzice nie uważali tego za konieczne, bo mieszkaliśmy w okolicach Błoń, gdzie powietrze było świeższe niż w samym mieście, a przy tym dużo zieleni, dwa duże podwórka i ogród. Samochodów też nie było tyle, co dziś, więc nie było takiego zatrucia spalinami.

Wujek Staś (kapitan Stanisław Sowicki), jak pamiętam, zawsze zjawiał się z olbrzymim pudłem pomadek, przeznaczonym oczywiście dla nas. Taki miał gest. W tej chwili nie pamiętam, czy odwiedziny te były zawsze tak mile widziane ze względu na czar munduru, szlify oficerskie czy też na wspomniane słodycze, którymi nas obdarowywał zawsze i niezmiennie, ale chyba po trosze i jedno i drugie i trzecie. W każdym razie było to dla mnie wielkie święto. Wujowie bywali krótko, zaledwie po dwie, trzy godziny (oczywiście nigdy razem) i zawsze zostawiali po sobie urok wojska i niezwykłą atmosferę, co takim chłopcom, jakim wtedy byłem, bardzo się podobało i imponowało, bo przecież każdy z nas chciał być żołnierzem. Mnie, niestety, nie było dane być wojskowym, tylko w czasie lat gimnazjalnych miałem przedsmak wojska, będąc na tak zwanym „przedoboziu przysposobienia wojskowego” w Zawoi (pięć dni trwał obóz, cały czas lało jak z cebra) oraz przed samym wybuchem wojny na obozie PW w Starym Sączu. Była to jednak według mojego rozeznania zabawa w wojsko i szkoda było tylko pieniędzy, które Państwo łożyło na ten cel. Było nas tam kilkuset z Krakowa i powiatu krakowskiego, spaliśmy w drewnianych barakach bez okien, o ścianach, które nie dostawały dachu, tworząc łuki zamiast okien. Cwiczyliśmy musztrę, szermierkę bagnetami, strzelanie, marszobiegi oraz różne dyscypliny sportowe. Pamiętne były nocne alarmy i ćwiczenia. Wyżywienie było z kotła, w menażkach, było to więc dla nas coś niecodziennego. Jedzenia było ilościowo dosyć, dla niektórych aż za dużo, karmiliśmy więc częścią niedojedzonych dań biedną ludność okoliczną, która licznie przybywała w czasie posiłków na teren obozowiska. Z kolegów uczestników obozu zapamiętałem, że pokazywano mi krępego blondyna, którego przedstawiano jako wybijającego się poetę, był to prawdopodobnie obecny literat W. Machejek.

Kiedy tylko skończył się obóz, nadciągnęły czarne chmury wojny i ponura koszmarna noc okupacji hitlerowskiej. Z czasów obozu wojskowego utkwił mi w pamięci jeden wierszyk, do którego kolega dorobił melodię i śpiewaliśmy go ustawicznie w kółko, bo piosenka nie ma końca. A brzmiała ona tak:
Raz piesek wpadł do kuchni i porwał mięsa ćwierć. A jeden kuchta głupi, zarąbał go na śmierć. A drugi kuchta mądry, co litość w sercu miał, postawił mu nagrobek i taki napis dał: Raz piesek wpadł do kuchni… i tak bez końca.

Gimnazja św. Anny (Nowodworskiego)
i Sobieskiego

Z plejady profesorów, którzy mnie uczyli w gimnazjum, a było ich wielu, bo „studiowałem” najpierw u Nowodworskiego, a później Sobieskiego, pamiętam kilku, zwłaszcza tych, których najwięcej lubiłem.
Z gimnazjum Nowodworskiego profesora Tadeusza Bocheńskiego, wybitnego polonistę, poetę, który przed kilku laty zmarł w Zakopanem. Niegdyś, będąc tam na wczasach, byłem na jego recitalu poezji. Poznał mnie, przedstawił przed całym audytorium jako swego byłego ucznia, był bardzo wzruszony.
Starał się nam wszczepiać używanie słów staropolskich i przyswajać takie wyrazy jak: paciepa pieczara, otrok młodzieniec itd. Bardzo nam się to podobało. Nasze zadania domowe i szkolne wprost się roiły od takich wyrażeń, a im było ich więcej, tym profesor był bardziej zadowolony. Dużo ich pamiętałem i używałem. Pismo miałem fatalne (zresztą do dziś). Profesor oceniał moje wypracowania pisemne w ten sposób, że na końcu zadania dawał adnotację czerwonym atramentem lub kredką: „Treść bardzo dobra, pismo niedostateczne”. Na okres jednak zawsze dawał mi ocenę bardzo dobrą, boć przecież treść ważniejsza od pisma. Zawsze pocieszałem się, oglądając rękopisy Mickiewicza, że on też bazgrał, a był poetą.

Amatorski chór VIII B Gimnazjum św. Anny. Kraków 15 X 1926. Zdjęcie podpisane przez doktora Jana Anyszka, męża Krystyny Kramarskiej Anyszej, autorki Książki Babci. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek. Jan Anyszek drugi od prawej. Pierwszy od prawej brat autorki, Marian Kramarski.

Pamiętam też profesorów Chmaja, Fidzińskiego, Kurzawę oraz dyrektora K. Lewickiego. Dyrektor uczył nas języka polskiego po prof. Bocheńskim (który został przeniesiony, podobno za zapatrywania lewicowe). Widocznie sprawy administracyjno-gospodarcze zabierały mu dużo czasu (był dyrektorem), bo lekcje często przepadały. Przeważnie były na ostatniej lekcji, więc wychodziliśmy wcześniej, a w to nam graj, bo piłka czekała. Zawsze się na lekcję spóźniał, a gdy przyszedł, to się znów spieszył, tak że najczęściej zadawał nam do domu nauczyć się na pamięć kilka strof z „Pana Tadeusza”, które dzięki temu jeszcze do dziś umiem.

Po maturze pisemnej przed Gimnazjum św. Anny. Klasa VIII B. Kraków w maju 1926. Zdjęcie podpisane przez doktora Jana Anyszka, męża Krystyny Kramarskiej-Anyszej, autorki Książki Babci. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek. W pierwszym rzędzie, w środku Jan Anyszek. Pierwszy od prawej Marian Kramarski, brat autorki.

O prof. Kurzawie opowiem jedną anegdotkę. Jako wychowawca klasy spisywał na początku roku szkolnego nazwiska i imiona uczniów oraz datę i miejsce urodzenia i zamieszkania. Pyta jednego z ucznia: „Gdzie się urodziłeś?” Kolega znany był z niesforności i kawałów, odpowiada: „w barłogu, panie profesorze”. Profesor wściekły wsiada na ucznia, że stroi sobie żarty, a skromny skonfundowany student odpowiada: Barłóg to wieś w rzeszowskiem. Rzeczywiście tak było, wywołało to trochę śmiechu.

Profesor Liszka uczył nas przyrody. Był z ramienia dyrekcji opiekunem szkolnej orkiestry dętej. Kto należał do orkiestry lub zaczynał ćwiczyć na jakimś instrumencie, nie musiał się dużo uczyć przyrody. Miał zapewniony stopień dostateczny, a więcej mu nie trzeba było.

Przynosił różne gabloty z motylami, chrabąszczami i innymi owadami spreparowanymi i ładnie w rządkach przypiętymi szpileczkami. Nazwy tych żyjątek po łacinie umieszczone były pod każdym eksponatem. Linijką wskazywał po kolei owady i trzeba było recytować łacińskie nazwy (nie wiem, po co to było komu potrzebne). Uczniowie uczyli się więc na pamięć jak idzie i recytowali bez zająknienia. Pewnego razu coś mu wpadło i zaczął wskazywać nie po kolei, lecz wyrywkowo. Padł blady strach, istny pogrom.

Matura w Gimnazjum św. Anny. Kraków 15 maja 1926. Zdjęcie podpisane przez doktora Jana Anyszka, męża Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek.

Uczniowie musieli prowadzić zeszyty z zapiskami z lekcji i pięknymi ilustracjami przez siebie malowanymi różnych zwierząt i roślin. Miał zwyczaj pytać na środku przy tablicy z zeszytem, który przed wypytywaniem oglądał. Kilku kolegów miało bardzo ładnie wykonane te rysunki i porządnie prowadzone zeszyty, więc bardzo często te zeszyty brali inni uczniowie idąc odpowiadać, a on nigdy się nie skapował, że ciągle te same zeszyty krążą.

Z gimnazjum Sobieskiego najbardziej utkwił mi w pamięci postawny, o ascetycznej twarzy, ksiądz Mues (podobno były kapelan wojskowy). Ten nasz katecheta co niedzielę odprawiał w kaplicy gimnazjalnej mszę św. (w moich czasach kaplica była już przerobioną, po zdemolowaniu przez odarcie z obrazów i rzeźb sakralnych, na tak zwaną “aulę” – przypis wnuczka Krystyny Kramarskiej-Anyszek) (w owych czasach naturalnie po łacinie) i tyłem do nas. Mimo tego zawsze widział nasze zachowanie w ławkach. Do dziś się dziwię, jak on to robił, bo przecież tyłem, chyba miał gdzieś umieszczone niewidoczne lustro. Odwracając się do nas na Dominus Vobiscum czy też na Orate Fratre nagle po tym bezpośrednio: „Ty, Kowalski, jak nie przestaniesz gadać, wyciągnę cię za uszy z ławki”. I tak ze dwa, trzy razy w ciągu mszy. Było to dla mnie dużym zaskoczeniem i zgorszeniem, bo pierwszy raz się z tym zetknąłem, aby w ten sposób przerywać modlitwy mszalne, a potem je spokojnie kontynuować.

Doskonale przypominam sobie też postać wiecznie chorego polonisty, poety, prof. Tadeusza Szantrocha. Oprócz nich utkwił mi w pamięci matematyk, prof. Oświęcimski, nie wiadomo dlaczego nazywany „szczurem” oraz łacinnik, prof. Mikołaj Kaszyszko, który męczył nas nieustannie i bezpardonowo zwrotami „Non dubito cwin”.

Z kolegów zapamiętałem kilku z gimnazjum św. Anny: M. Kiet, obecnie redaktor. Lekarze L. German i Z. Hanicki, Z. Harlendr (podobno w USA), A. Machotka, G. Leśniak, S. Groblicki, J. Pieprzyca ze Staniątek czy Słomiroga (siedział ze mną w ławce), St. Urbanowicz, J. Wykurz.

Absolwenci Gimnazjum św. Anny Kraków 1927. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek. Mąż autorki, dr med Jan Anyszek, pierwszy od lewej w drugim rzędzie od dołu. Brat autorki, Marian Kramarski, pierwszy od prawej, w pierwszym rzędzie od góry.
Absolwenci Gimnazjum św. Anny Kraków 1927. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek. Podpis zrobiony na odwrocie zdjęcia przez córkę Krystyny Kramarskiej-Anyszek, Jolantę.

Z gimnazjum Sobieskiego: A. Cekański (lekarz we Wrocławiu), J. Broczkowski (działacz pływacki), Zb. Langer (czołowy ping pongista Cracovii, zginął w obozie zagłady), St. Nalepa (zmarł), J. Reiner, E. Kocoł, Z. Dąbrowski, B. Horakowski, Zb. Turek i St. Ptaszyk. Byli to uczniowie wybitnie wyróżniający się w nauce lub w pracy społecznej i aktywności. Czasem zetknę się z którymś gdzieś na ulicy i wtedy odżywają wspomnienia z dawnych lat.

I tak wśród tych wesołych igraszek w wieku dziecięcym i mniej wesołych w wieku młodzieńczym jedna z naszych kompanów młodocianych igrców, Alina M., z którą później straciłem kontakt na jakiś czas, po latach została moją dozgonną towarzyszką życia.
Bo życie rozmaicie się plecie, a jego losy są nieprzewidziane.
Tak, tak to wtedy było, piękny i młody byłem (parafrazując słowa poety) kiedy kakao i mleko piłem, a dziś co nam zostało z tych dni? Niech każdy sobie dopowie sam.

Stefan Kramarski

c.d.n.

Stefan Kramarski spisał te wspomnienia na prośbę siostry Krystyny Kramarskiej około roku 1982. Powierzył je jej jako uzupełnienie jej własnych relacji z tych samych wydarzeń.

 

Babcia Krystyna Kramarska-Anyszek dołączyła wspomnienia wujka Stefana Kramarskiego do swoich jako Aneks II, co wujek przyjął z wielką radością (dostał jeden z 10 egzemplarzy Książki Babci wydrukowanych dla grona rodzinnego w latach 90.). (przyp. najstarsza wnuczka)