Pertraktacje, podpisywanie umów, to tylko przedłużanie bytu Przodującego Systemu, to godzenie się na dalszy ucisk, to wreszcie zaprzaństwo… Tyle bólu! I wszystko na nic!

        „Dlaczegoś biedny, boś głupi, a dlaczegoś głupi, boś biedny”. No i jeszcze to o „chamie mającym złoty róg”. Szkoda słów!

SOBOTA; 10 CZERW. ‘89

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Czytam na raty, jak zresztą wszystko, czytam teraz „Życie jest gdzie indziej”  Kundery i nie zachwyca mnie to. Brnę w poszukiwaniu co smaczniejszych kąsków.

        W ubiegłym tygodniu w Chinach władze zmasakrowały czołgami protestujących  studentów. Stało się to nomen omen na Placu Niebiańskiego Spokoju w Pekinie. Oto jest odpowiedź na pytanie, co może zrobić komuna, kiedy ma już dosyć tych wszystkich „pieriestrojek”, „pieriedyszek” i „procesów demokratyzacyjnych”.

        Nużą mnie już te wszystkie dywagowania różnych „teoretyków komunizmu” rodem z Zachodu, to ich ciągłe zastanawianie się nad różnymi metamorfozami tego systemu, czy stanie się komunizmem o ludzkim obliczu, czy się nie stanie… Bo w sumie, dopóki to „cóś” funkcjonuje, ciągle ma tą samą zbrodniczą mordę krwiożerczej bestii.

        O piątej nad ranem budzi mnie złowieszczy wiatr. Wygląda to zupełnie, jak nie na późną wiosnę, ale na jesień. A przecież mija pierwsza dekada czerwca.

        Zupełnie nie mam czasu na czytanie pracy zbiorowej o Dostojewskim, kupionej przez A.

        W 65-ym numerze „Gazety” zamieszczono artykuł Andrzeja Ciska pt. „Pojednanie w rodzinie”, rzecz o polskiej lewicy. Triumf komuny w rozbiciu opozycji, wyizolowanie Wałęsy poprzez otoczenie go szczelnym murem „doradców”. Teraz kolej na emigrację, na podzielenie jej, na emigrację „konstruktywną” i tę „wrogą wszelkim przemianom zachodzącym w Kraju”. Ciąg dalszy tej samej karuzeli, której na imię: „divide et impera”. Glajchszachtowania ciąg dalszy!

        Na wstępie autor pisze o lewicy dysponującej na całym świecie środkami masowego przekazu, o lewicującej inteligencji na Zachodzie i mającej przemożny wpływ na młode umysły. „Nihil novi”. Wystarczy coraz większej ilości młodzieży wtłaczać  do głów sieczkę,  mówiąc o złych stronach demokracji i dobrych (domniemanych) komunizmu. Mętlik gotowy. Zagony „pożytecznych idiotów” będą posłuszne władzy bałamucącej kolejne pokolenie i świat powoli zamieniać się będzie w coraz większą gówienność.

        Kto nie wierzy, niech cierpliwie poczeka, a zobaczy, że tak będzie!

        Nie mogę sobie poradzić z zakończeniem „Szczurowiska”, ostatniego już rozdziału. Jak sądzę, przyczyną tego jest brak czasu, a co za tym idzie, brak spokoju w tej całej pogoni za groszem, wypełniającej mi życie.

LIPIEC

SOBOTA; 1 LIP. ‘89

        Ag. z dziećmi pojechała do Polski na kilka tygodni, a J. wybiera się tam 11-go. Dla Wer. i Mich. z pewnością to będzie przeżycie, a może i szok, a radość dla dziadków. A wiadomości STAMTĄD przerażają. Relacje cen do zarobków – księżycowe. Obok coraz bardziej szerzącej się  nędzy kwitną oazy bogactwa, terror i wolność. Mówi się, że polskie życie toczy się w oparach kadzidła i alkoholu.

        Polska na wzór republiki bananowej (importującej banany).

        J. pokazał mi film nakręcony przez siebie w Nowym Orleanie. Szaleństwo wszechobecnego jazzu i rocka. Rozgibani ludzie na ulicach. Muzycy grający publicznie na zaimprowizowanych at hoc spotkaniach czyli jam’ach.

        Ogarnęło mnie zmęczenie, na które nie pomaga nawet alkohol. Kładę się zmordowany i wstaję zmordowany. To już nawet nie kac alkoholowy, bo tego już dawno nie miałem, to jest jakieś straszne wewnętrzne moje utytłanie w absurdalnej egzystencji zaharowanego bipeda. Męczy mnie to wszystko, a jeszcze bardziej brak kontaktów z interesującymi ludźmi, brak czasu na czytanie itp.

        Smak pierwszego papierosa wraz z poranną kawą – „Radość o poranku”. Nagle dopadają  mnie te straszne wspomnienia sprzed ponad pół roku. M-a nieżyjąca już! A ja czuję Jej obecność przy nas niemal namacalnie. Może cierpi TAM, gdzie teraz jest? Pozostaje nam modlić się, nie tylko za M-ę, ale i wszystkich zmarłych o których nam wiadomo.

        Zdziwienie A., że dziś nie pracuję, wobec tego pakujemy się i uciekamy nad nasz „jezior”. [„jezior” wziął się z „Pięknych dwudziestoletnich„ Marka Hłasko – „Samowity ten jezior!”]. A tam prawie pusto, mimo, że jest sobota. Mimo, że woda jest wciąż zimna, po zanurzeniu się w tempie uciekajacego królika wracam na koc. A. proponuje grę w remibrydża, której nauczył nas J.N (szwagier) podczas swojego ubiegłorocznego u nas pobytu.

        W prasie polonijnej coraz więcej zarzutów pod adresem Wałęsy za jego ugodowość w stosunku do komunistów. Żadnych poważniejszych ustępstw na rzecz poszerzenia wolności. Pozwalają pyskować, krytykować, a nawet ujadać, ale do pewnych granic, po przekroczeniu których komuniści mogliby tracić grunt pod nogami, co to to nie! A „pyszczyć” w „Polszie” zawsze pozwalano, no chyba, że miarka się przebrała, wtedy najbardziej aktywnych pyskaczy przejeżdżano wzdłuż i wszerz knutem, a jak i to nie poskutkowało to przejeżdzano delikwenta końmi lub czymś jeszcze cięższym…

        Wierzyć w dobrą wolę komunistów – to trąci, co najmniej naiwnością jeśli nie głupotą!

        Na jutrzejsze popołudnie zapowiedzieli się O-scy z Peterborough. Odprowadzają dziewczynki,  As-ę i M-kę na lotnisko odlatujące do Kraju na sześć tygodni. Na marginesie, odnoszę wrażenie, jakby w tym roku niemal wszyscy, będący od kilku już lat na emigracji, uparli się na odwiedzanie Polski, jak nie sami to chóćby tylko dzieci.

        Za oknem, na plazie włączył się samoczynnie sygnał alarmowy. Niech to szlag trafi, jeśli to buczenie będzie trwało aż do rana. Strasznie rozprasza, żadnego skupienia. Ani pisać, ani czytać. Zastanawiam się czy nie zadzwonić na policję i straż pożarną i tonem więcej niż histerycznym zgłosić napad rabunkowy i pożar, i coś jeszcze. Może przyjadą i wyłączą tego czkającego „wyjca”.

SIERPIEŃ

PIĄTEK; 4 SIER. ‘89

        W sobotę rano wyruszyliśmy do Nowego Jorku. Przez Niagara Falls, Albany, trzymając się przepisowej szybkości czyli 55 mil na godzinę, prujemy do miasta o którym  marzyłem od dziecka. Jadąc bałem się rozczarowania, a to dlatego, że kiedyś usłyszałem czyjąś opinię o Nowym Jorku, że jest to miasto, które akceptuje się od pierwszego wejrzenia, albo się je odrzuca. A z drugiej strony pamiętam też, co miał powiedzieć Oscar Wilde o marzeniach, że są piękne, dopóki są, a jak się tylko spełnią, wtedy nie ma już o czym mówić… Coś w tym rodzaju. Więc na dwoje babka wróżyła.

        Około 8-ej wieczorem wjeżdżamy na most prowadzący do Yonkers. Z prawej strony widać zarys Manhattanu. Niesamowite wrażenie robi na nas przejazd autostradą przez Bronx. Pozostawione na autostradzie samachody natychmiast padają łupem rabusiów. Wystarczy oddalić się od wozu na kilkadziesiąt  minut i wszystko, co można w miarę szybko odkręcić, po powrocie zostało już odkręcone i zabrane. Teraz trzeba na swój koszt usunąć wrak, albo odkręcić tablice rejestracyjne i zniknąć nim zjawi się policyjny patrol.

        Posuwamy się krok za krokiem autostradą 278 czyli BQE (Brooklyn-Queens-Expressway) na Brooklyn. Grz. Mi-k prowadzi mnie wybornie, dodając wiele ciekawych szczególików na temat mijanych miejsc. Wszechobecne graffiti. Chwilami zastanawiam się w jaki sposób malujący mógł prysnąć farbą w tak trudno dostępnych miejscach.. No cóz, ludzka inwencja nie zna granic.

        Suniemy Flatbush Av. w stronę 38-th St E. Jazda przez N.Y. to temat na oddzielne opowiadanie. Dużo jednokierunkowych ulic. Ogólnie – czarno i ciemno. Śmieci i grafitti – grafitti i śmieci. Kraty w oknach. Brzydota, ale taka brzydota do zaakceptowania, dlatego, że to jest, jak sądzę, „mój” wymarzony Nowy York.

        Około dziewiątej wieczorem, po czternastu godzinach nieustannej jazdy, z małymi przerwami na przymusowe postoje, jesteśmy na miejscu. Ze Zby. w gościnnym, polskim domu u ludzi, których nie znaliśmy przedtem. B-kę. i Ro. Pą-owie. Przyjaciele Grz. Mi-ka.

        Poznajemy także chrzestnego ojca B-ki. Przyjechał tu w odwiedziny na kilka miesięcy i oczywiście na zarobek. Szpakowaty pan o miłej aparycji. Gra na elektrycznych organach, które może przestroić za naciśnięciem guzika na akordeon, pianolę i pianino. Częstuje nas wiązanką popularnych polskich, ludowych melodii: „Szła dzieweczka…” „Zielony mosteczek”. Przypomina mi się pierwsza klasa szkoły podstawowej, kiedy to uczono nas tych piosenek. Soczysta polskość w sercu Nowego Jorku! Ale nie na łzawo.

        Zby. rasowy „teleman” wpatrzony w ekran telewizora, w swój szklany ołtarzyk. Niecierpliwie spogląda co chwila w naszą stronę, nie mogąc się doczekać końca koncertu.

        Mąż B-ki w pracy. Nie wróci na noc. Tyra. Haruje jak każdy, kto chce się czegoś dorobić. Są tu już cztery lata. Kupili ten dom, tu na Brooklynie, a ponadto budują się w sąsiedniej Pensylwanii.

        Przestawiam naszego „grand-AM’a” na tył ich posesji. Tak będzie bezpieczniej, chociaż – jak twierdzi B-ka – z frontu też nic mu nie grozi. „Tutaj nie ma Czarnych” – mówi ona, co na tym kontynencie oznacza, że prawie wszędzie można bezpiecznie zostawić auto na noc.

        Długo nie mogę zasnąć na tej wygodnej, miękkiej kanapie. Straszliwe zmęczenie po tylu godzinach jazdy. W nocy jest tu ciszej niż u nas w Mississauga, a jednak przeslizguję się przez sen. Jutro jest niedziela, więc możemy spać ile się nam żywnie podoba.

        Wstaję o siódmej i wychodzę na „backyard”[podwórko z tyłu]. Przed zatrzaśnięciem zabezpieczam drzwi zardzewiałą szufelką. Jestem w Nowym Jorku! Jestem w mieście-symbolu Ameryki,  Ameryki-symbolu wolności! Jestem w mieście opisanym, sfilmowanym i ośpiewanym ze wszystkich stron. Z sąsiedniego domu dochodzi sygnał satelitarnej telewizji. W niedzielnej ciszy ten krótki sygnał, zaledwie kilka akordów. Już teraz będzie mi się kojarzył z Nowym Jorkiem. Na linie do suszenia bielizny wisi miniaturowa kanadyjska flaga. Filmuję otoczenie, garaże, brzydotę murów sąsiednich domków i mały ogródek z malwami.

        Wstał pan Tadeusz (chrzestny B-ki). Gwarzymy. Przyjechał tu zarobić na „mercedesa”, którego zamierza kupić w Niemczech. Jak się domyślam, jest to motoryzacyjny szczyt marzeń przeciętnego Polaka w Kraju, kogoś, kto się już jako tako  dorobił na zagranicznych wyjazdach.