Posłusznie wykonuję ich polecenie. Wtedy pyta mnie jeden z nich: „What you want?!”[„O co chodzi?!”]. Mówię im, że się zgubiłem i chcę wjechać na Flatbush, a stamtąd na wschodnią 38-ą ulicę. Jacy bardzo młodzi są ci dwaj policjanci, w porównaniu z policjantami torontońskimi – zwracam mimochodem uwagę. Po sprawdzeniu na mapie, dają mi dokładne wskazówki jak mam tam dojechać.

        Zjeżdżam z Flatbush i przez „P” Street docieram do domu Pą-ów.

        Na następny dzień, na wtorek, 8-go sierpnia, na 11-tą zaplanowaliśmy wyjazd z Nowego Jorku i powrót do domu. Załadowaliśmy „grand AM-a” do granic możliwości dobytkiem Grz. Zby. z trudem zmieścił się wciśnięty między rzeczami, a drzwiami. Filmuję jeszcze raz małą, kanadyjską flagę zawieszoną na bieliźnianym sznurze. Odjeżdżamy żegnani przez tak bardzo ciepłą, miłą i jakże gościnną B-kę, zapraszającą nas do siebie na tegoroczną jesień. Do zobaczenia!

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        W strasznym tłoku docieramy do Battery Tunnel przez który wydostajemy się na Lower Manhattan, żeby stamtąd zobaczyć miejsce, śnione przeze mnie kilkanaście lat temu, gdy jeszcze nie myślałem o emigracji i o tym, że kiedykolwie uda mi się zobaczyć Nowy Jork.

        Tak! Ten mój dawny sen „dział” się dokładnie tutaj!  Na tej samej nadbrzeżnej promenadzie z widokiem Statuy Wolności po lewej stronie, a z naprzeciwka, jak tu, była woda, Hudson River, a za rzeką  Jersey City. Siedziałem w tym śnie na ławce razem z M-ą i Ona pytała mnie czym się zajmuję, z czego właściwie żyję tu, w Nowym Jorku, a ja skłamałem, żeby jej nie marwić, że „uczę polskiego”. I nie wiem czy nawet w tym śnie nie pomyślałem, że M-a nie wierzy w to co Jej przed chwilą powiedziałem. Za nami, za tą ławką na której siedzieliśmy, były piętrowe szeregowce z ciemnoczerwonej, prawie brunatnej cegły. I działo się to jakby zaraz na początku tego stulecia, a może i jeszcze dawniej…

        Niemal wszystko się tu, zgadzało! Poza budynkami za mną. Były nowsze, nie takie jak w tamtym śnie i miały elewację o barwie żółtopiaskowej. A tak, poza tym, jakby od tamtego onirycznego spotkania z M-ą niewiele się tu zmieniło. Czyż nie jest to dziwne?

        Może kiedyś, dawno temu stały tu nawet szeregowce z ciemnej cegły?

        No i jeszcze tak  mało wiemy o pracy mózgu w „stanie spoczynku”.

        Ruchem robaczkowym, w niesamowitym tłoku przesuwamy się w stronę Yonkers i kiedy już jako tako mogę się rozpędzić, na wysokości Bronx, zapala się wskaźnik akumulatora. To czerwone światełko może oznaczać, że poszedł mi alternator, a może jeszcze coś – nie wiem co! Ale wiem jedno, że nie mogę się zatrzymać i wyłączyć silnika, bo już nie ruszę, chyba, że sam by się wyłączył, a wtedy jeszcze większa mogiła! Decyduję się zjechać do pierwszej napotkanej po drodze stacji. Wola Boża i skrzypce! Jest stacja. Mechanik potwierdza moje przypuszczenia, ale jeszcze nie te najgorsze. Nawalił alternator. Facet, niestety nie podejmuje się wymiany i radzi jechać dalej, do najbliższej stacji „Sunoco”. „A tak, a propos,- mówi ten mechanik – przed chwilą był tu twój ziomek-Kanadyjczyk, dokładnie z tym samym problem. Doładowałem mu akumulator i on zdecydował się jechać aż do domu, tam gdzieś aż do… Kanady. Tobie tego nie radzę!” I śmieje się, jakby wyczyn tamtego gościa był próbą dojechania, co najmniej stąd, aż na biegun północny. Ha! Ha! I jeszcze nie całkiem „dośmiany” po doładowaniu mi akumulatora, teraz „ładuje” mnie na 18 dolarów.

        Jedziemy dalej z duszą na ramieniu jeszcze około 60 mil, do Central Valey, gdzie jest stacja „Sunoco”. Tu także nie mogą nic zrobić od ręki, bo nie mają alternatora do mojego wozu. Zamówią i dopiero na jutro rano będzie dostarczony, potem już tylko króciutki kwadrans zajmie zamontowanie i będę mógł jechać dalej. Bagatela! Chciał, nie chciał musimy przenocować w pobliskim motelu „Harriman”.

        Grz. wpada w panikę, bo przecież jutro o 6-ej po południu przylatuje do Toronto jego żona z córką! I poza nim nie ma nikogo, kto mógłby je rozpoznać i odebrać z lotniska. Chce wracać samolotem i to już zaraz, natychmiast! Proponuję zadzwonić najpierw do A., żeby uruchomiła J. Ru.,  który zna jego żonę, a jeśli on nie byłby w stanie ich odebrać, wtedy zrobi to A. i ktoś jeszcze…  Pocieszam go jak mogę i proponuję kupić coś na gardło po załatwieniu spania. Możemy spać w jednym pokoju z dużym małżeńskim łożem i dodatkowym łóżkiem. Zby. najbardziej zainteresowany jest ilością kanałów telewizyjnych. I kiedy dowiaduje się, że jest ich bardzo dużo, a może i jeszcze więcej, nie posiada się z radości. Hurra!

        Pierwszym zakupem zrobionym przez Grz. zaraz po wstaniu, był „Alka Seltzer”, amerykański środek „na wszystko”, a teraz miał uśmierzyć ordynarnego kaca. Mieliśmy butelkę wody mineralnej, ale gdzieś zawieruszyły się plastikowe kubeczki. Grz. w żaden sposób nie chciał zażyć proszku na ruską modłę czyli na „prikusku”. Trzeba mu było przynieść szklankę z której mógłby wypić rozpuszczone lekarstwo i dopiero w ten sposób uśmierzyć „skutki picia wódki”. Swoim zachowaniem wzbudził naszą wesołość, szczególnie Zby., wspominającego to później nie raz.

        Po przekroczeniu kanadyjskiej granicy w Niagara Falls późnym wieczorem, po wjechaniu na QEW[autostradę Queen Elizabeth Way] dodałem gazu, czując się u siebie, bezpieczniej niż w Stanach, gdzie restrykcje za zbyt szybką jazdę, są podobno większe niż u nas w Ontario. Na szczęście nie sprawdzałem tego na sobie!

        Do domu dotarliśmy tuż przed północą. Powitanie Grz. z żoną i córką, którą opuścił, kiedy ta miała 3 latka. Czuli się skrępowani naszą obecnością. Zawiozłem ich do domu, do North York. Wracałem pustą autostradą 401, w pustce śpiącego Toronto i Mississaugi, i porównując je do Nowego Jorku, sprawiały wrażenie głuchej wsi…

        Z przemęczenia nie mogłem długo zasnąć. Pod zamkniętymi powiekami wciąż majaczyły mijane po drodze krajobrazy.

        New York, New York… już poza mną. I tylko pozostało coś z niespełnienia. Ot, co!

GRUDZIEŃ

NIEDZIELA; 31 GRUD. ‘89

        Koniec bardzo burzliwego roku. Na Węgrzech wybory, a także tam odbył swoją wizytę amerykański prezydent – Bush. W Polsce rząd niby bez komunistów, za to prezydentem jest naczelny janczar Moskwy „generałek” Jaruzelski. I nadal słychać wciąż te same brednie o „jedności narodowej i pojednaniu” (kota z psem). W Kraju panuje bałagan i ceny są bardzo wysokie. Cała Europa Wschodnia – jedno wielkie szaleństwo! W Niemczech Enerdowskich upada Honecker, a wraz z nim Mur Berliński. Brzmi to jak bajka, jak rojenia wybujałej (politycznej) wyobraźni. Kto by jeszcze do niedawna pomyślał, że za naszego życia zacznie się demontaż tego komunistycznego Potwora, tego Golema albo skrzyżowania Frankesteina z Drakulą… Kto by pomyślał!

        Tłumy na ulicach! Radość ogromna! Szampan i… piwo. Niemcy w euforii, a to nigdy nie wróżyło niczego dobrego, szczególnie nam Polakom, ale także i Niemców w końcowym rachunku spotykało „Eine grosse Schmerze” (oder katar)[Wielki ból (albo kac)].

        Berliński październik. To był tylko przedsmak powstawania zjednoczonych Niemiec. Układ Jałtański sprzed prawie pół wieku wydaje się kruszeć na naszych oczach. „Deutschland, Deutschland über alles! Coraz głośniej!

        Kraje bałtyckie zdecydowanie żądają suwerenności, którą Sowiety pozbawiły ich w 39-ym. Natomiast w Czechosłowacji, w ciągu kilku tygodni upada reżim twardogłowych trzymający kraj w ryzach od czasu Praskiej Wiosny czyli Dubczeka (68r.) i tamtych marzeń o „socjalizmie z ludzkim obliczem” czyli… ryjem! Opozycja („musowo” socjalistyczna) u władzy. Prezydentem został Vaclav Havel. I wreszcie Rumunia. Ceausescu podpisuje w Iranie umowę o budowie metra i sprzedaży wojskowych helikopterów, a w tym samym czasie, jego siepacze zabijają podczas demontracji kilkadziesiąt(!) tysięcy osób! Securitate – rumuńska bezpieka strzela do ludzi z broni maszynowej. Orgazm zbrodni! Zamieszki rozprzestrzeniają się po caym kraju. 23-go grudnia „konducator”[przewodniczący, wódz] w Budapeszcie, z balkonu swojego pałacu, przemawia do zgromadzonego tłumu „swoich wiernych poddanych”. Nagle niespodzianka! Tłum odmawia wierności. Niby kontrolowany całkowicie przez reżim, skanduje jedno słowo: „Timosuara!”, co się równa słowu „zbrodnia”, bo w Timosuara reżim zaszlachtował demonstrujących. Na to bezpieka zaczyna strzelać do tłumu, kładąc na miejscu 20 osób. Demonstracje przybierają na sile! Ceausescu z żoną Heleną ucieka wojskowym helikopterem. Niedaleko, bo tylko 70 kilometrów za Bukareszt. Zostają schwytani i osądzeni przez wojskowych, opowiadajacych się po stronie narodu. Zapada wyrok śmierci. Oboje zostają rozsiekani… serią z karabinu maszynowego. Egzekucja odbyła się rankiem w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia.

        Ktoś miał powiedzieć: „Tego dnia narodził się Chrystus Pan i zwyciężył szatana.”

        „A słowo ciałem się stało…”

        Chyba mało kto mógłby przewidzieć to, co się stało w Rumunii, zwłaszcza, że Nikolai Ceausescu trzymał swój naród w żelaznym uścisku, jak mało kto w tzw.  „demoludach”.

        Nasze drobne niepowodzenia. 27-go Zby. rozbija delikatnie „grand AM’a”, twierdząc, że to ktoś na parkingu musiał uderzyć w nasz samochód. Kosztowało to „tylko” 360 dolarów. Przedtem mój „reliant” był w naprawie za $600, a w dzień po tym, trzasnęła mi lewa, tylna szyba. Podcas lekcji, nagle rozbryzguje się z hukiem jak od karabinowego strzału. Koszt naprawy – 100 dol. W ciągu tygodnia wydajemy  ponad tysiąc na samochody. Nieźle!

        Złe myśli przychodzą mi do głowy. Może to jakiś zły omen?!

        Wstaję zazwyczaj o wpół do czwartej, czasami dopiero o piątej, żeby móc przepisywać „Szczurowisko” w ciszy i skupieniu. Jednocześnie wciąż robię korektę, przerabiam, szlifuję, chucham na to swoje pierworodne dzieło powieściowe. Idzie to jak po grudzie. Przepisuję, na razie, po dwie strony dziennie. Jak dobrze pójdzie skończę po… dorośnięciu wnuków (jeżeli kiedykolwiek będziemy je mieli). Od lipca przepisałem 240 stron. Całość ma 334 strony.

        Taka jest ta moja pracowitość.

        „Bóg stworzył i… zapłakał!”- myślę sobie nieraz przed lustrem, nie tylko przy goleniu!

        Ostatni dzień burzliwego, 1989 roku. I jakby było mało tego wszystkiego, dziś nad ranem, podczas najlepszego snu, nagle przewraca się choinka! Leci z hałasem szkło, tłuką się bombki, rozsypują dekoracje. Dochodzi szósta. Wstaje A. Wściekła! Likwidujemy choinkę. Pakujemy wszystko do czarnych plastikowych worków na śmieci. Chce mi się „płakać” z bezsilnej złości na to całe „nie-układanie-się” w ciągu tych ostanich, poświątecznych dni.