W czasie lekcji angielskiego rozmowy na ten temat nie wchodziły w rachubę, a poza lekcjami pan Kapusta nigdy nie wspominał żeby kogoś miał.
-Sam jestem – zwykł mawiać.
Teraz, gdy widziałem go zgarbionego w fotelu, z przymkniętymi oczami i trzęsącą ręką poczułem, że nie mogę go tak zostawić i wyjść.
Zdobyłem się na odwagę i zapytałem:
-Proszę pana, czy ma pan kogoś, kto by z panem zamieszkał? Byłoby panu raźniej…
To było naiwne pytanie i zaraz się zorientowałem, że dziecinnie brzmi.
-Zamieszkał? W żadnym wypadku! Zresztą nie mam nikogo. Pani Julia przynosi mi jedzenie i to wystarcza.
-Panie Mikołaju… a nie ma pan rodziny, kogoś bliskiego?
I to był chyba błąd, bo panu Kapuście broda zaczęła się trząść a ręka jeszcze bardziej.
-Nie, nie… nikogo, nikogo – powtórzył jakby się sam utwierdzał w tym stwierdzeniu.
Zrobił chwilę przerwy a potem dodał:
-Nie, wszyscy zginęli. Wszyscy! Nie mam nikogo.
-Przepraszam – czy w czasie wojny?
Ale na to pytanie już nie odpowiedział. Powoli wyciągnął tę trzęsącą rękę i powiedział:
-Bądź zdrów! Idź w góry. To jest najlepsze lekarstwo na wszystkie kłopoty.
A po chwili:
-Boże, jak ja ci zazdroszczę!
-To niech pan idzie ze mną panie Mikołaju! – głupio zażartowałem z myślą, że go trochę rozweselę. Ale to był błąd. Panu Mikołajowi zaszkliły się oczy i tylko powiedział:
-No idź już idź i napisz czasem jak ci się tam wiedzie.
Uścisnąłem suchą dłoń i zabrałem się do wyjścia. Jeszcze raz popatrzyłem na to mieszkanie, fotografie na ścianach, półki zawalone książkami, dziesiątki drobiazgów – nikomu do niczego nie potrzebnych i siedzącą, zgarbioną postać pana Kapusty, który wycierał chustką oczy.
Nie zobaczyłem go już nigdy.



Zaraz po zamknięciu za sobą drzwi i przez parę następnych dni miałem coś jakby wyrzuty sumienia, że może jednak powinienem był coś zrobić, może zostać, pomóc, ale z drugiej strony… Z drugiej strony, myślami byłem już daleko – w górach – i cieszyłem się, że będę poza tymi problemami.
To był taki młodzieńczy egoizm – można powiedzieć – w najokrutniejszej postaci, który nie dba o nic za wyjątkiem własnej wygody. Szybko zacząłem się usprawiedliwiać, że przecież ktoś do niego przychodzi, że jak dotąd dawał sobie radę a co najważniejsze robił wrażenie, że nic mu nie potrzeba.
„Co ja się będę narzucał?” – uspokajałem się obłudnie – „on by tego nie chciał!”
Ale coś mnie w środku uwierało, jak mały kamyczek w bucie. Może więcej niż jeden…
Wtedy, po wyjściu – już na klatce schodowej miałem malutką chwilę, że chciałem wrócić i zostać z tym starym, samotnym człowiekiem. W ciągu tej krótkiej chwili byłem na krawędzi podjęcia ogromnie ważnej i brzemiennej w konsekwencje decyzji.
Czy zamiast wybierania się na paromiesięczną wędrówkę i myślenia tylko o sobie nie byłoby słuszniej zostać z chorym człowiekiem i zająć się nim???
Czy nie byłoby to bez porównania bardziej po chrześcijańsku?
A jeśli mimo to zostawię wszystko i pójdę w góry to po co to całe „chodzenie do kościoła”, mówienie o wierze, kościele i obowiązkach tzw. dobrego katolika?
Po co to wszystko skoro w obliczu stosunkowo małego testu, bo nawet jeszcze nie egzaminu – uciekam jak wygodny tchórz, który niby dużo gada i mędrkuje, ale jak przychodzi czas próby, podwija ogon i wieje!
Te myśli przemknęły przez moją głowę jak błyskawica. Trwały tylko chwilę, ale były wyraźne i przejrzyste jak kryształ.
Człowiek zawsze wie czy robi dobrze czy źle. Ten mechanizm jest wbudowany w sumienie każdego człowieka. Można to zagłuszyć, czasem nawet bardzo skutecznie, ale i tak głęboko, głęboko w najskrytszych zakamarkach sumienia zapali się czerwona lampka. I to jest lampka prawdy.
Nie wiem, nie pamiętam czy ta lamka na pewno zapaliła się wtedy w mojej głowie i sercu, ale jeśli tak to z całą pewnością nie na tyle silnie żeby zrezygnować z planów wyprawy w góry. Żachnąłem się tylko i wyszedłem na ulicę.
Coś mnie jednak gryzło. Wróciłem następnego dnia, ale zastałem drzwi zamknięte. Naciskałem dzwonek lecz po drugiej stronie drzwi była cisza. Po paru minutach gdy już chciałem odejść, z sąsiedniego mieszkania wyjrzała pani Julia. Sąsiadka. Ta, która gotowała i przynosiła jedzenie panu Kapuście. Wiedziała, że kiedyś przychodziłem na lekcje.
-Pan do pana Mikołaja? O nie, nie ma go. Pogotowie go zabrało. W nocy.
-Co się stało?!
-W nocy pukał do mnie w ścianę – wie pan – to już od dawna – on czasami puka jak coś chce. Jak jestem w domu to przychodzę. Mam klucze, bo – pan wie – starszy pan już raczej nie wstaje z fotela. Dziś pukał koło pierwszej w nocy. Poszłam, a on leży na podłodze cały spocony jakby go kto wodą oblał. Blady jak ściana. Zawał czy co – myślę. No i zaraz zadzwoniłam na pogotowie i przyjechali.
-Ale gdzie go zawieźli?
-Mnie się zdaje, że na Komarowa, bo to najbliżej… Wie pan, to niedaleko…
-Szpital MSW?
-Tak – to blisko…
Zaraz poszedłem, ale w rejestracji powiedziano mi, że o wizycie nie ma mowy, bo pacjent jest po ciężkim zawale i nie można go odwiedzać. Nie wiedzą jak długo zostanie w szpitalu. Trzeba się dowiadywać.
Chciałem jeszcze rozmawiać z lekarzem, ale nic nie wskórałem. Lekarz był zajęty przy jakiejś operacji więc polecono mi czekać. Po godzinie pielęgniarka powiedziała mi żeby lepiej przyjść następnego dnia, bo lekarz jest zbyt zajęty.
-Pan z rodziny?
-No nie… Znajomy.


-O to raczej proszę przyjść z kimś z rodziny bo inaczej lekarz nie poinformuje… Wie pan – takie przepisy. Wstyd powiedzieć, ale wyszedłem ze szpitala z uczuciem ulgi.
„No, nic tu po mnie – uspokajałem się przed samym sobą. Nic nie mogę pomóc. Pan Kapusta jest pod opieką lekarzy. Do domu i tak i tak nie może teraz wracać a potem to muszą mu dać jakąś opiekę!”
„Muszą??” Prawdę mówiąc nie wiedziałem jaka jest procedura. Może szpital musi a może nie? Może się nim zaopiekują, a może nie…
Parę miesięcy później umarł, ale wtedy – zaraz po jego zawale – nie mogłem wiedzieć jak się sprawy potoczą.
W tym stanie rzeczy zdecydowałem się wyjechać.
Jeszcze następnego dnia czułem się trochę niepewny, ale szybko uspokoiłem swoje skrupuły. Przecież mamy „ustrój sprawiedliwości społecznej” – myślałem – więc nikt nie może być pozostawiony bez opieki! Obiecałem też sobie, że zaraz po powrocie z mojej wyprawy będę go regularnie odwiedzał.
Wyjechałem w połowie czerwca – o ile pamiętam – zaraz po finałowym meczu w Europejskich Mistrzostwach w Piłce Nożnej. Niemcy dokopali Rosjanom i chociaż Polska nie brała udziału to zainteresowanie było ogromne, a w czasie finału, gdy fenomenalny Muller strzelił „Ruskim” dwa gole entuzjazm doszedł do zenitu! I to – broń Boże – nie dlatego, że wygrali „ziomkowie i rewizjoniści”, ale że „Ruskie” przegrały do zera!
Osobiście dla mnie nie miało to aż takiego znaczenia. Piłką nożną interesowałem się tak jak większość, ale nie to żebym był jakimś zwariowanym kibicem. Co innego boks. Stara miłość nie zardzewiała i jakkolwiek dawno już przestałem trenować to starałem się chodzić na mecze w Hali Gwardii i wszędzie tam gdzie odbywał się jakiś interesujący turniej. Wspomniałem Halę Gwardii, bo akurat tam – i nie umiem tego wytłumaczyć – panował specyficzny klimat, którego nie czułem nigdzie indziej. Powiedziałbym „warszawski” klimat.
Chodziłem tam z Antkiem Sobótką – moim kolegą z czasów treningów. Jeszcze wtedy kumplowaliśmy na całego, ale nasze kontakty rozluźniały się a z czasem prawie zupełnie ustały, aż do 1985 kiedy najzupełniej nieoczekiwanie spotkaliśmy się znowu na drugiej półkuli – w Kanadzie. Gdy powiedziałem mu o mojej planowanej wyprawie w góry odniósł się do tego bez żadnego entuzjazmu. Wręcz przeciwnie.
-A po co pojedziesz? – mówił swoim miękkim, czerniakowskim akcentem – już ci się Warsiawa nie podoba?
To był jego zwykły stosunek do mnie – jako do „wiochy” – która przyjechała do Miasta a powinna siedzieć u siebie i nie „zaśmiecać Stolycy”!
Niewiele sobie z tego robiłem chociaż… czasami przesadzał. Kiedyś starałem się coś tłumaczyć, że nie jestem z wiochy tylko z miasta, ale Antek ryknął takim śmiechem jakbym opowiedział najlepszy kawał:
-Miasta???! – zawył – to twoje miasto to jest dziura zabita dechami!!! Dechami!
Z biegiem czasu nauczyłem się z tego śmiać tym bardziej, że po paru różnych, wspólnych przygodach Antek zaczął na mnie patrzeć łaskawszym okiem. Niezależnie od tych drobiazgów lubiliśmy się. Antek był bez żadnego porównania twardszy ode mnie – i to zarówno w boksie jak i w życiu.
Nie raz – szczególnie przy wódce – mówił mi – niby z wyższością:
-Ty to miałeś jedwabne życie! Co ty Marcin wiesz o życiu? Burżuj jesteś! Co ty wiesz?!
To prawda, że on sam nie miał łatwego życia, ale przecież nie on jeden. Po śmierci ojca rozbradziażył się ponad miarę, ale akurat za to główną winę ponosił rok spędzony w więzieniu gdzie dostał niemiłosierny wycisk. Dużo by o tym pisać, ale w tej jego szorstkości i lekceważących odzywkach pobrzmiewała jakaś nuta żalu za innym życiem. Zawsze z największym zainteresowaniem słuchał gdy mówiłem mu o swoim dzieciństwie. To były jakieś strzępy opowiadane przy okazji czegoś i często gęsto podczas picia, ale widziałem, że Antek chłonął te moje opowiadania i prawie zawsze mówił:
-Nawijaj jeszcze, nawijaj…