W parę dni potem siedzieliśmy już na motorze – Zbyszek za kierownicą, ja w koszu a przed nami wiła się otwarta droga a ja z minuty na minutę czułem się silniejszy! Nie ulegało kwestii, że tego właśnie potrzebowałem! Siedzenie na miejscu to była dla mnie tortura!

IŻ dudnił pięknym basem, wiatr wiał nam w uszach a słońce migało szybko z pomiędzy rosnących wzdłuż drogi drzew!

Z Barwinka do Stuposian jest i blisko i daleko. Jak się jedzie motorem to może półtorej – może dwie godziny, ale jak się idzie górami to co najmniej cztery dni – i to przy sprzyjającej pogodzie.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Jechaliśmy przez Komańczę. Siedemnaście lat wcześniej internowano tu Stefana Wyszyńskiego. Właśnie wtedy i później – jeszcze w latach sześćdziesiątych szły tam bardzo ostre roboty. Leśne i drogowe. Niedaleko stacji kolejowej, na której ładowano na wagony zwiezione drzewo stały robotnicze baraki. Koedukacyjne! To byli bardzo różni ludzie. Robotnicy do ścinki, budowy dróg i tak dalej. O ile sobie przypominam część z nich należała do Ochotniczych Hufców Pracy a część była werbowana sezonowo. W założeniu cały kamp podzielony był na osobne baraki żeńskie i osobne męskie, ale rzeczywistość była inna i to co się tam wieczorami, szczególnie sobotnio-niedzielnymi działo wprawiłoby w zdumienie chyba nawet dwór Nerona!

Hotele robotnicze tamtych lat kipiały seksem. Nie tylko w Bieszczadach. Mieszkające w nich dziewczyny zachodziły w chciane i niechciane ciąże, wychowywały dzieci w wieloosobowych pokojach, gotowały kaszki na wspólnych kuchenkach, a nocami przyjmowały mężczyzn. Często kilku różnych.

Tak samo było w Komańczy – tej bramie pomiędzy Beskidem Niskim i Bieszczadami. Jeszcze podczas moich poprzednich wycieczek nasłuchałem się o tych sprawach do przesytu. Ze szczegółami!

W poprzednich latach chodziłem w Bieszczady z moim – o rok starszym – bratem, czasem z kuzynem lub jakimś kolegą. Prawie co roku znajdowaliśmy przynajmniej dwa tygodnie, żeby wziąć plecaki, namiot i ruszyć w góry. Bieszczady mieliśmy pod bokiem więc nie było większego dylematu. To były – i ciągle jeszcze są – moje ukochane góry. Wymyślaliśmy różne przejścia, biwakowali w różnych miejscach, umęczyliśmy się zawsze do granicy wytrzymałości i to były nasze najlepsze wakacje.

Teraz, gdy Zbyszek zatrzymał swojego IŻ-a koło stacji i poszliśmy do bufetu napić się herbaty i zjeść suchą bułkę z serem przypomniały mi się nasze przyjazdy kolejką z Zagórza. Wychodziliśmy na ten biedniutki peron, zarzucaliśmy plecaki i ruszaliśmy w drogę.

Komańcza to jest początek Bieszczad. Kolejka jest nieformalną linią, która oddziela od nich Beskid Niski.

W 1972 roku to już nie były te dzikie Bieszczady, jakie pamiętałem z mojej pierwszej wycieczki, gdy jako dziesięcioletni smarkacz szedłem z moim bratem, kuzynem, wujem Julkiem i paroma innym osobami z Komańczy przez Jeziorka Duszatyńskie, Chyszczatą do Cisny i dalej do Kalnicy, przez Smerek, Połoniny aż do Ustrzyk Górnych. To była podówczas wielka rzecz. A dla dziesięcioletniego chłopca super przygoda. Niewiele już dziś pamiętam, ale mam w oczach wypalone wsie, jakieś ruiny cerkwi i pusty szlak turystyczny.

Tymczasem w kolejowym bufecie były tylko bułki z kiełbasą, jaja na twardo i piwo. Herbaty nie mieli. Zdaje się, że z powodu braku prądu.



Po moim zatruciu jakoś nie miałem ochoty na bułkę z kiełbasą, ale coś trzeba było jeść a poza tym Zbyszek przyzwalająco kiwnął głową.

Komańcza! Trochę inaczej sobie wyobrażałem moją wizytę tutaj, no ale cóż – jeśli nie dało się przyjść o własnych siłach to dobrze, że chociaż motorem. Niedaleko stąd – 25 lat wcześniej – w górach koło Smolnika rozgrywały się dzikie walki, mordy i niespotykane okrucieństwa. Po obu stronach walczących.

Wyjeżdżając ze stacji przejechaliśmy koło wspomnianych robotniczych baraków. Dzień był w całej pełni, ale przed niektórymi budynkami widziało się ludzi wygrzewających się do wrześniowego słońca. Kobiety i mężczyźni. Może na zwolnieniach lekarskich? Nie wiadomo.

Ruszyliśmy dalej bieszczadzką obwodnicą przez Wetlinę, Berehy do Ustrzyk. Ta wizyta w Ustrzykach to był tylko gest dobrej woli ze strony Zbyszka bo w rzeczywistości droga na Stuposiany skręcała wcześniej. Zbyszek jednak chciał mnie zawieść do końca zaplanowanej przeze mnie trasy, wziąć potwierdzenie pobytu w schronisku PTTK i zamknąć Wielki Szlak Beskidzki. Tłumaczyłem mu, że już nie zbieram punktów na Górską Odznakę Turystyczną, a poza tym przyjeżdżam motorem, a nie na piechotę więc to by było kłamstwo, ale Zbyszek odparł, że to jest tylko taka zabawa dla mojej własnej satysfakcji .

Co zabawą absolutnie nie było to brak papierosów w Ustrzykach. Gdy ktoś zauważył, że w schronisku na ganku zapalam sporta zaraz dwóch czy trzech poprosiło mnie o papierosa. Miałem jeszcze dwie dziesiątki radomskich sportów więc dałem im po sztuce i obserwowałem rozkosz rozpływającą się na ich twarzach.

I to był koniec mojej podroży. Nie mogłem już iść na Tarnicę i na Halicz. Ten odcinek musiał poczekać do następnego razu.

Stałem na werandzie schroniska oparty o drewnianą barierkę i patrzyłem na góry. Była połowa września – prawie trzy miesiące od wyjścia ze Świeradowa. Kawał czasu. Nie biłem żadnych rekordów i świetnie wiedziałem, że cała ta trasa mogła być zrobiona bez porównania szybciej, ale nie o to mi chodziło. Dalece nie o to!

Byłem zmęczony, wychudzony i zmarnowany, ale czułem, że pod tą słabością jest we mnie ogromna energia i chęć działania a ponadto ten dość długi marsz, noce na świeżym powietrzu, przezwyciężanie niewygód i własnych słabości sporo mnie nauczyły. Nie mówiąc już o tym, że w czasie wizyty u pana Steckiego całkiem przypadkiem odkryłem swoje zawodowe marzenia i przeznaczenie.

Potem była jeszcze wizyta u rodziców Zbyszka w Stuposianach, kupno biletu na autobus do Sanoka i powrót „do cywilizacji”. Odpuściłem też odwiedziny moich znajomych w Dwerniku. Podobnie jak Halicz – do następnego razu.

Jechałem PKS-em patrząc przez okno na mijane wioski i przysiółki.

– Trzy miesiące z plecakiem po górach! Samemu, czasem w ciężkim terenie… – myślałem. Nieźle.

Przypominałem sobie poszczególne etapy, podejścia, noce, odpoczynki, gotowania, prania, zmęczenie. Teraz byłem już odprężony i spokojny. Cały czas jeszcze słaby, ale już w całkiem dobrej formie.

I właśnie wtedy – w drodze do Sanoka – wrócił do mnie horror zatrucia w Beskidzie Niskim! Uświadomiłem sobie jak blisko, jak bardzo, bardzo blisko, otarłem się o śmierć!

Jak niewiele było potrzeba, żeby Zenek P. nigdy mnie nie znalazł! Przecież leżałem w wysokiej trawie koło szlaku i byłem niewidoczny bo było ciemno.

Jak niewiele było potrzeba, żeby mnie nie usłyszał – co mogło się bardzo łatwo zdarzyć.Albo gdyby na przykład nie miał siły mnie ciągnąć – co też mogło się zdarzyć.

Wreszcie jak niewiele było potrzeba, żeby go w ogóle tam i o tej porze nie było – co mogło się zdarzyć jeszcze łatwiej???


Przecież – na miłość boską – to była noc!!! Było ciemno! Kto kiedy chodzi nocą po górach?

I właśnie wtedy gdy w trzęsącym autobusie do Sanoka uzmysłowiłem sobie te wszystkie „żeby” ogarnął mnie taki strach, że na czoło wystąpił mi pot, a ręce zaczęły drżeć, jakbym miał Parkinsona.

-Boże – myślałem – wyratowałeś mnie z topieli, w którą wpakowałem się sam, swoją własną głupotą! Zesłałeś mi swojego anioła – Zenka – który podał mi swoją dłoń i wyciągnął na brzeg!

Dziękuję Ci za to!

Ten strach powtórzył się jeszcze parę razy, ale z biegiem czasu ostrość wydarzeń przyblakła, inne wydarzenia przyćmiły ich świeżość i wspomnienia mojej wędrówki odeszły na dalszy, czasem bardzo daleki plan.

Dziś – po wielu latach – pamiętam ją jak gdyby wyraźniej. To pewnie starość robi z naszą pamięcią takie hocki-klocki, że pamięta się lepiej to co było kilkadziesiąt lat temu a nie pamięta się wczorajszego dnia!

Wróciłem do Warszawy. Była ostatnia dekada września. W dziesięć dni później siedziałem już za biurkiem i zapoznawałem się z moimi nowymi obowiązkami. Obowiązkami pracownika Działu Planowania jednej z warszawskich firm przemysłowych.

Naprzeciwko mnie siedział mój szef, który palił carmeny i co jakiś czas częstował mnie nimi. Pani Wacia – kawiarka – przynosiła nam parzoną po turecku kawę w szklankach, a my zagłębialiśmy się w rzędy liczb, wskaźników, norm i diabeł wie czego jeszcze.

Gdzieś – daleko na południu – daleko od biurka, kawy i planów leżały przepiękne Góry.

Góry – które w ciągu trzymiesięcznych wakacji 1972 roku – dały mi siłę potrzebną do rozpoczęcia mojego nowego, zawodowego życia.

Część III

Zaraz po moim powrocie z górskich wakacji dowiedziałem się o śmierci pana Mikołaja Kapusty – mojego dobrego znajomego i swego czasu nauczyciela angielskiej gramatyki.

Pogrzeb odbył się w Zakopanem a jeden z jego dawnych przyjaciół napisał o Nim miłe wspomnienie w Tygodniku Zakopiańskim. Przeczytałem je z dużym zainteresowaniem, bo dopiero z niego dowiedziałem się o wielu szczegółach z Jego życia.

No cóż – jeszcze jeden, bliski mi człowiek odszedł do tego lepszego ze światów! Nie ukrywam, że było mi żal i na chwilę wróciły do mnie wyrzuty sumienia, że zostawiłem go w czasie choroby.

Był już październik 1972. Po moim wrześniowym zatruciu w Beskidach nie zostało ani śladu. Wróciłem do normalnego życia pełnego nowych spraw związanych z pracą, nagięciem się do codziennej dyscypliny wstawania o jednej porze, dojazdów, powrotów do domu i tak dalej.

Końcówka tego 1972 roku była trochę myląca, bo z jednej strony wydawało się, że wszystko idzie dobrze a z drugiej strony w listopadzie doszły nas wiadomości o strajkach w Łodzi, Gdańsku i na Śląsku. Byłem zdezorientowany, bo przecież w gospodarce widać było zmiany, Gierek był ogromnie popularny i w istocie rzeczy czuło się powiew nowego, ale jak się nagle okazało nie wszystko szło jak po maśle i w wielu miejscach robotnicy czuli się pokrzywdzeni. Postulaty dotyczyły cen żywności i podniesienia płac. Ani słowa o jakichkolwiek zmianach politycznych. Tego typu żądania jakoś nie mieściły się jeszcze w naszych głowach.

Gierek pojechał na Wybrzeże, premier Jaroszewicz chyba do Łodzi i idąc na jakieś tam ustępstwa załagodzili sytuację. Wszystko to miało się powtórzyć w dużo ostrzejszej formie w cztery lata później, ale narazie zachowano status quo.

A poza tym budowano fabrykę Coca-Coli, kupowano mnóstwo zachodnich licencji, otworzono ździebko szczelnie dotąd zamknięte granice i rozpoczynano ogromne inwestycje, które budziły nadzieje. Co było rzeczywistym dobrem to zniesienie wiz do Szwecji, Austrii i Finlandii, ale nikt doprawdy nie wiedział ile w tym było zasługi nowego kierownictwa partii i rządu, a ile partykularnych interesów tych trzech państw.

Prawdziwe także było to, że – jak wcześniej pisałem – można było otwierać rachunki bankowe, na które przyjmowano obce waluty, a które umożliwiały potem starania o paszport.

Zdaję sobie sprawę, że z perspektywy 2017-go roku to wszystko wydaje się śmieszne i ubożuchne, ale dla nas i wtedy to były duże sprawy. Sprawy na miarę zmiany sposobu myślenia, do którego przywykliśmy w czasie czternastu lat rządów towarzysza Wiesława.



A do tego wszystkiego paliliśmy Marlboro! Już nie jakieś Rarytasy czy Carmeny tylko Marlboro! I to własne. Produkowane w Polsce!

Dobrze wyglądały na kawiarnianym stoliku albo na kontuarze baru przykryte nieco zapalniczką Ronsona – będącą podówczas znakiem zmieniających się czasów. Już nie pudełko czechowickich zapałek na pomiętej paczce sportów, ale ronson na marlboro! A w miejsce dwóch pięćdziesiątek na fajansowym talerzyku pojawiły się drinki w wysokich szklaneczkach! Nie jakaś tam „setka” czy „jeden głębszy” ale drink!

Taka była rzeczywistość przełomu 1972 i 73 roku.

W 1973 – dzięki fantastycznemu zbiegowi okoliczności udało mi się wyjechać do Szwecji a potem autostopem – przez pół Europy – do Hiszpanii, natomiast rok 1974 zastał mnie w dość sprzyjającej sytuacji zawodowej, która umożliwiała dłuższy wyjazd. Ten wyjazd miał zrealizować jeden punkt z mojej najwcześniejszej „bucket list”! Postanowiłem bowiem wybrać się na Nordkapp – na samej północy Norwegii, który powszechnie uważa się za najbardziej na północ wysunięte miejsce Europy!

Doprawdy nie wiem skąd mi się to wzięło, ale odkąd pamiętam ciągnęło mnie do jakichś ekstremalnych miejsc! O Nordkapp czytałem w różnych książkach i opisach podróży, ale najbardziej zapamiętałem go z opowiadania Jokke Mahonena – Fina, którego spotkałem na prywatce u mojej koleżanki Ewy Wiland, z którą znaliśmy się jeszcze z SGPiS-u.

Jokke był Finem i był w Polsce służbowo. Ewa pracowała w jakiejś centrali handlu zagranicznego – już nie pamiętam w jakiej – ale chyba w Metalexporcie. Miała pod opieką rynki skandynawskie, co i rusz tam jeździła i miała kupę zagranicznych znajomych. Jokke był jednym z nich.

Ewa mieszkała na Mokotowskiej prawie na przeciwko klubu Hybrydy. Akurat wtedy klub był już zamknięty bo coś tam nie szło i postanowiono przenieść jego lokalizację na Kniewskiego, ale nazwa jeszcze wisiała i jak ktoś mówił na przykład „spotkajmy się pod Hybrydami” to każdy wiedział gdzie!

Trochę dalej – na rogu Pięknej i Mokotowskiej był Klub Pietrzaka, który był wówczas własnością Stowarzyszenia PAX – właściciela mojego liceum. Jeszcze jako uczeń chodziłem tam dość często na pokazy filmowe i na szkolne zabawy. Moja studniówka i mój maturalny bal zorganizowano właśnie tam.

Mniejsza z tym. Jak zwykle gubię się w dygresjach. Tak się jakoś dzieje, że w trakcie opowiadania o tamtych czasach coś mi się zawsze z czymś kojarzy i gubię się w nieistotnych drobiazgach.

W każdym razie Ewa zorganizowała prywatkę i zebrało się kilkanaście osób. Jedną z nich był Jokke. Typowy, skandynawski białas o wesołej twarzy i szerokim uśmiechu. Piliśmy równo co tam było pod ręką, bo jak się ma dwadzieścia parę lat to raczej nie zwraca się uwagi na jakość lecz na ilość.