O egzekutorach wiedziało się mało i raczej nie mówiło, bo w mojej ocenie władza sama nie była pewna jakie w tej kwestii przyjąć stanowisko.

Wujek był wtedy bardzo młodym chłopcem i taka „praca” nie mogła nie pozostawić głębokiego śladu w jego psychice i sposobie pojmowania świata. Gestapo deptało mu po piętach. Pod koniec wojny – już po upadku Powstania – gruchnęła w organizacji wieść, że wujek pracuje na dwa fronty! Bez wdawania się w szczegóły wydano wyrok skazujący. Szybko to wtedy szło! Duuużo za szybko! Bywało, że ginęli też całkiem niewinni. Nikt sobie nie zawracał głowy wątpliwościami. Takie to były czasy, że brat bratu nie wierzył, a śmierć czaiła się wszędzie. Wysłano więc dwóch, żeby wykonali wyrok, ale oni nie wrócili i dość prędko znaleziono ich ciała. Od tego czasu sprawa stała się „jasna”!

Po wujku ślad zaginął, ale w dziesięć lat później – już po śmierci Bieruta – doszła do Sobótków wiadomość, że wujek mieszka w Szwecji i ma się dobrze.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Powoli, powoli wszystkie kawałki tej łamigłówki znalazły swoje miejsce. W wyniku różnych dochodzeń został oczyszczony z wszelkich zarzutów. Plotka wzięła się stąd – i to był rzeczywiście jego grzech – że wysłany do wykonania wyroku na pewnym gestapowcu, nie dokończył roboty. Nie stchórzył. Po prostu Niemcy urządzili na niego zasadzkę i po krótkiej, gwałtownej walce, ranny wyrwał się z kotła. Parę dni przeleżał w piwnicy. Ci dwaj wysłani do likwidacji wujka zostali zabici przez rozwścieczonych szkopów, którzy na domiar złego puścili plotkę, że zabił ich wujek. Byli wściekli, że wyrwał im się z rąk i mieli nadzieję, że sami Polacy wykończą ich prześladowcę.

Wujek uciekł i słuch po nim zaginął a potem wypłynął w Szwecji.

Teraz siedzieliśmy w barze koło stacji benzynowej na tym niewyobrażalnym, północnym odludziu i pili kawę. Wujek okazał się przemiłym rozmówcą i wspaniałym gawędziarzem. Mógłbym go słuchać godzinami. Mówił piękną, przedwojenną polszczyzną bez cienia obcego akcentu. W jego opowieściach nie czuło się żadnej skazy czy jakiegoś psychicznego rozchwiania. Bardzo trzeźwo wspominał wojnę, Powstanie, starą Warszawę i pierwsze lata na obczyźnie. Nigdy się nie ożenił. Prowadził bardzo dobrze prosperującą firmę instalacji pieców i klimatyzatorów. Zamówień miał aż za dużo, zatrudniał kilkunastu pracowników.

Patrzyłem na tego ujmującego człowieka i nie mogłem uwierzyć, że ten oto człowiek własnoręcznie zabił kilkudziesięciu ludzi! Nie mogłem!

Z jego wydatną pomocą Antek zrobił prawo jazdy i jeździł truckiem. Lepsze to było niż zmywanie naczyń w knajpie w Lulea. A wujek towarzyszył mu dla towarzystwa. Dlaczegóż by nie? Antek to był przecież kawałek jego Warszawy!

I tak właśnie doszło do naszego spotkania!

Kolejny raz przekonałem się, że życie jest pełne najbardziej zaskakujących niespodzianek. Czasem decydujących o życiu – tak jak wtedy gdy w Beskidach Zenek P. znalazł mnie w trawach, zaniósł do izby zdrowia w Barwinku i wyrwał śmierci, albo jak wtedy gdy zimą 1997 roku nieznajomy trucker zatrzymał mnie w ostatnim momencie przed oblodzonym zjazdem, z którego prawdopodobnie nie wyszedłbym żywy, albo jak wtedy gdy….gdy…gdy…Boże mój – ile tego było?

Ale były też i miłe niespodzianki – na przykład taka jak ta w Enontekio.

Nie mogliśmy się nagadać, ale czas mijał. Wujek namawiał, żeby zabrać się z nimi.

-Przyjedziesz do Lulea, posiedzisz, rozejrzysz się, może znajdziemy coś dla ciebie. Mam duży dom, ogród, miejsca jest dość.

To było bardzo kuszące i już już łamałem się i prawie godziłem, ale chyba nie miałem na tyle odwagi. Mój urlop miał tylko 30 dni a z tego dziesięć było bezpłatne. Powiedziałem, że wrócę więc jakby to wyglądało – myślałem.

Może to i było naiwne? Może?

Czasami wracałem w myślach do tego spotkania, rozmowy i propozycji. Gdybym skorzystał, całe moje życie byłoby inne. Nie spotkałbym mojej żony, byłbym innym człowiekiem…

Tak więc pożegnałem się z wujkiem i z Antkiem i obiecaliśmy się spotkać już w Warszawie. Nawet ustaliliśmy dzień i miejsce! 20 listopada w barze Złoty Kurczak na zapleczu budowanego wtedy nowego hotelu Forum!

Rozstałem się z nimi z prawdziwym żalem a nawet ze łzami w oczach. Nie ukrywam, że ta decyzja o powrocie była ciężka. Miałem w życiu kilka podobnych sytuacji. Z jednej strony zostanie na Zachodzie kusiło, nęciło i obiecywało różne, kapitalistyczne „rozkosze”, a z drugiej miałem jakieś nieokreślone poczucie konieczności powrotu. I to było dziwne, bo nigdy nie uważałem się za specjalnie żarliwego patriotę.

Z całą pewnością zawsze byłem i do dziś dnia jestem tak zwanym patriotą lokalnym. Myślę, że podobnie jak większość z nas. Jesteśmy przywiązani do obrazów i miejsc z dzieciństwa, do rodzinnego domu i wspomnień i w ogóle do tego co bezpośrednio nas dotyczy, ale czy oddalibyśmy życie za Ojczyznę? Albo czy pozwolilibyśmy żeby nasze dziecko poświęciło za Nią swoje życie?

Oooo – to już jest wyższa szkoła jazdy – i w razie konieczności odpowiedzi na tak zadane pytania stanęlibyśmy trochę bezradni.



Mój patriotyzm tamtych dni miał jeszcze inne zabarwienie. Po prostu cieszyło mnie, że „Polska rośnie w siłę a ludzie żyją dostatniej”. Cieszyłem się z dopiero co otwartej Trasy Łazienkowskiej, Wisłostrady, Huty Katowice i wszystkich osiągnięć – jakie by one w rzeczywistości były. Nie ukrywam – i pisałem już o tym wcześniej – że byłem pod wrażeniem przemian, które nastąpiły w Polsce po objęciu władzy przez Edwarda Gierka i byłem dumny gdy na przykład na forum ONZ mówił po francusku.

Nie, nie byłem ani w ZMS ani tym bardziej w partii – to było poza kwestią – ale dziś z perspektywy czasu wcale nie jestem pewien czy to było takie dobre stanowisko. Katolickie wychowanie ciągnące się bardzo solidnie przez cały szkolny okres ustawiło mnie w opozycji do wszystkiego czym był socjalizm czy jakkolwiek by nazwać obowiązujący wtedy system, bo ten nierozerwalnie kojarzył się z „bezbożnictwem, bolszewią i wszelkim złem”!

Ale powtarzam jeszcze raz – wcale nie jestem pewien czy to było takie dobre.

Z drugiej strony, może powinienem być bliżej ideologii PAX-u, ale co do tego to już w liceum czułem, że nie jest dla mnie. Może będzie jeszcze okazja wrócić do tych spraw.

W każdym razie postanowiłem wracać, ale do domu był jeszcze wielki kawał drogi, a mój portfel był raczej pustawy. Moją małą nadzieją było umówione spotkanie z Jokke Mahonenem. Miałem z nim jakieś mizerne rozliczenia jeszcze z Polski i Jokke umówił się ze mną, że załatwimy je jak do niego przyjadę.

Do Oulu gdzie mieszkał, dojechałem ze starszym małżeństwem, które w drodze kompletnej litości zabrało mnie z trasy. Przed tym miłosiernym wzięciem mnie do samochodu czekałem na skraju drogi przeszło trzy godziny na kogoś kto by się zatrzymał. To było najdłuższe czekanie na podwiezienie jakiego doświadczyłem w całej mojej autostopowiczowej karierze. Najpierw nie było żadnego ruchu, a potem jechały tylko trucki. Z wielką szybkością, wzbijając tumany kurzu mijały mnie z hukiem wyładowane drzewem Volva i Scanie.

Myślę, że mogli mnie nie widzieć, ale gdyby nawet widzieli to zatrzymanie się ciężkim wozem na wąskiej, dwupasmowej, żwirowej szosie byłoby proszeniem się o wypadek, dlatego wybaczyłem im i raz jeszcze wybaczam, bo teraz już wiem, jak to z tymi truckami jest!

W każdym razie do Oulu dojechałem pod wieczór i po krótkim szukaniu znalazłem blok, w którym Jokke zajmował dość obszerny apartament. Na nasze, polskie warunki to był prawdziwy kolos, ale co tu się dziwić i porównywać. Innymi słowy w Polsce były mniejsze mieszkania a w Finlandii większe! Tout court – jak mawiają Francuzi.

Pamiętam, że byłem brudny i zmarnowany i o niczym tak nie marzyłem, jak o saunie. Saunę pokochałem już wcześniej – wtedy gdy pracowałem w Szwecji, a przedtem przekonałem się o jej dobrodziejstwie w bani Wojtka Korpielów w Szczawnicy.

Teraz chciało mi się tej sauny jak niczego innego, ale Jokke jak mnie zobaczył powiedział tak:

-Dziś jest późno, idź do łazienki, wykąp się a jutro zaprowadzę cię do super sauny, w której posiedzimy dłużej. Rzecz w tym, że mam tu dziś paru Polaków, których może chciałbyś poznać.


Polaków? Poznać? Ciekawe…

Wyszorowałem się „na błysk”, wreszcie ogoliłem i przebrałem a potem wszedłem do jadalni.

Było tam chyba siedmioro albo ośmioro Polaków – mniej więcej w moim wieku. Dziewczyny i chłopcy.

Niby wszystko było dobrze i przy piwku miło się rozmawiało, ale było w tych rozmowach za dużo gadania o pieniądzach, pracy i tego co kupić, jak kupić, czym zahandlować, na czym zarobić, jak przewieźć to a jak tamto i gdzie znaleźć jeszcze coś lepszego i tak dalej i temu podobne.

Żebym nie wiadomo jak usilnie starał się zmienić trochę temat na turystykę, autostop, zobaczenie czegoś więcej niż pieniądz to i tak każdy z moich rozmówców szybciutko wracał do głównego tematu i pytał mnie gdzie pracuję i czy może mam lepszą pracę niż ta która on ma teraz i co kupuję do Polski. A ja mówiłem, że nie pracuję, pieniędzy nie mam i wyjechałem z Polski bo chciałem zobaczyć Nordkapp.

Widziałem, że nie chcieli tego za bardzo słuchać – głównie dlatego, że nic ich to nie obchodziło ani interesowało. Byli pochłonięci swoimi sprawami związanymi z zarobkiem i co za to kupią.

W gruncie rzeczy nie powinienem się temu dziwić, bo przecież nie dalej jak rok wcześniej też pracowałem w Szwecji, też zbierałem pieniądze – w moimi przypadku na wyjazd do Hiszpanii – i też robiłem jakieś plany, ale byłem w tym sam. Może gdybym był z kimś innym to siłą rzeczy też miałbym inne nastawienie – kto to wie…

Cokolwiek jednak bym nie powiedział to jedna rzecz była pewna – nad tą małą grupką młodych ludzi unosiła się delikatnie trująca atmosferka – jakiś oparek chciwości, zazdrości i walki o swoje. Nie czuło się wśród nich chęci wspólnego działania a raczej konkurencję i niechęć do sukcesu drugiego.

Tak to odczułem i jestem pewien, że to odczucie nie miało nic wspólnego z tym, że to byli Polacy. Bez żadnej wątpliwości na ich miejscu mogliby być Czesi, Belgowie czy Kolumbijczycy!

Bawiliśmy się jednak pierwsza klasa a w miarę picia kolejnych piw coraz lepiej i skończyło się na grubszym pijaństewku, bo Jokke wyciągnął monstrualną butelkę wódki, którą piliśmy pod piwo.

A poza tym to byli pierwsi Polacy jakich widziałem od przyjazdu do Finlandii, czyli od trzech tygodni więc miło mi było mówić po polsku, dowiadywać się co i jak i w ogóle być z rodakami. Trzy tygodnie to może nie jest dużo, ale w moim przypadku to były superaktywne tygodnie, a w takich razach można je policzyć podwójnie.

Powoli, powoli dałem się wciągnąć w nieustannie przewijający się temat pracy i zarobków i chcąc nie chcąc zacząłem myśleć o tym co w Kraju i jak to dalej będzie.

Moi świeżo poznani znajomi mieli różne życiorysy, ale troje z nich było skończonymi architektami, którym udało się dostać w Finlandii pracę w swoim zawodzie. Narzekali, że to nie jest to co oczekiwali, i że wykonują robotę kreślarzy a nie architektów, ale byli chyba zadowoleni, że zaczepili się w biurze, a nie w pracy fizycznej.

Rok 1974 to był rozkwit „saksów”. Ludzie wyjeżdżali na zarobek przy zbieraniu truskawek, do prac w restauracjach, hotelach, fabrykach, na budowach. Każdy chciał zarobić, przywieźć do Kraju dewizy i kupić mieszkanie, albo przynajmniej nowe auto, ciuchy, sprzęt radiofoniczny i w ogóle odkuć się trochę, wyprowadzić od rodziców czy teściów i zacząć samodzielne życie.