Artykuł ten powstał w momencie największego chaosu politycznego w Polsce. Warto więc przypomnieć bohaterów, którzy przelewali krew za wolną Polskę. Został on zainspirowany przez maj. Leonarda Jędrzejczaka, uczestnika bitwy pod Monte Cassino, bliskiego przyjaciela późniejszego Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego. Major Leonard Jędrzejczak bez żadnej pomocy z Warszawy, ciągle opowiada o tamtych czasach w swoim domu w Milwaukee. Historię tę dedykujemy polskim politykom.

Katarzyna Murawska, Waldemar Biniecki USA

18 maja 1944 roku, o świcie, świat obiegła wiadomość, której jako polski patriotyczny komentarz towarzyszyła piosenka „Czerwone maki na Monte Cassino”. Autorem słów jest Feliks Konarski „Ref-Ren” – poeta i żołnierz II Korpusu gen. Władysława Andersa, a kompozytorem muzyki Alfred Schütz – dyrygent i członek Teatru Żołnierza Polskiego stacjonującego w Compobasso, niedaleko Monte Cassino.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Wróćmy na chwilę do tamtych wydarzeń, do tamtych dni chwały i krwi, do zapachu czerwonych maków, do historii.

Rok 1943 był dla II wojny światowej przełomowy. Na wschodzie Niemcy zostali zatrzymani u stóp Kaukazu, a klęska, jaką ponieśli w lutym 1943 roku pod Stalingradem, była kresem ich powodzeń. W Afryce Północnej wojska „Osi” zostały wyparte z Egiptu, z Cyrenajki i Trypolitanii. W maju 1943 roku na froncie afrykańskim wszelki opór nieprzyjaciela ustał. We Włoszech obalono Mussoliniego, a nowy rząd premiera marszałka Pietro Badoglio rozpoczął rozmowy z Aliantami. 3 września Włochy podpisały kapitulację. Alianci, którzy już wylądowali na Sycylii, rozpoczęli marsz na północ.

Dowództwo niemieckie nie było zaskoczone takim obrotem spraw. Już w maju 1943r ściągnęło posiłki i przygotowało odpowiednie plany na wypadek wycofania się Włochów z wojny. Wykorzystując naturalną rzeźbę Półwyspu Apenińskiego, odpowiednio ufortyfikowano teren seriami punktów topograficznych, zwanymi liniami obrony. Główną była Linia Gustawa. Biegła nad Morzem Tyrreńskim wzdłuż biegu rzek: Garigliano i Rapido, przez pasmo wysokich Apeninów do miejscowości Alfedena i dalej brzegiem rzeki Sangro w oparciu o masyw Majella, do Morza Adriatyckiego. Długość tej linii, przecinającej Półwysep Apeniński od morza do morza, wynosiła około 140 km. Przed główną Linią Gustawa stanęły jeszcze trzy inne: Victor, Barbara i Bernhardt. Potrzeba było trzech miesięcy, aby pokonać te przeszkody. Zanim wojska sprzymierzonych stanęły przed Linią Gustawa, Niemcy ściągnęli z frontu afrykańskiego, który już nie był aktywny, i z Francji najlepsze oddziały i doskonałą broń. Na ich korzyść działało ukształtowanie terenu i pora roku. Jesienne ulewy i rozległy, grząski teren uniemożliwiały posuwanie się ciężkich pojazdów i artylerii. Niemcy mieli zdecydowaną przewagę w tym rejonie i kontrolowali poczynania wojsk sprzymierzonych.

Równolegle do walk frontowych toczyła się walka dyplomatyczna. Alianci opracowywali swoje plany, a Sowieci stawiali warunki, które wymuszały zmianę tych planów. Przykładem takiej operacji było porzucenie współpracy z gen. D. Michajłowiczem i pomaganie partyzantom Josipa Broz Tity. Już na konferencji w Teheranie nakreślono zasadniczy plan politycznego podziału wpływów w Europie i do tego planu dostosowywano strategie wojskowe.

II Korpus Polski był gotowy do walki. Polacy chcieli walczyć, żeby zaprzeczyć oszczerstwom sowieckiej propagandy. 14 listopada naczelny wódz gen. Kazimierz Sosnkowski osobiście wizytował wojsko. W swoim przemówieniu dobitnie przypomniał, o jakie cele i wartości toczy się wojna i jakie zadania stoją przed Polską. Między innymi powiedział:

Dzisiaj, gdy znajdujemy się pod ostrym obstrzałem niechętnej nam propagandy, ostoją naszą jest czyste sumienie i przeświadczenie, że żaden człowiek uczciwy i sprawiedliwy nic Polsce zarzucić nie może. Polacy nie chcą jednak za żadną cenę pogodzić się z perspektywą rozbioru jednego z sojuszników na rzecz drugiego. Naród nasz (…) nie może w dniu zwycięstwa znaleźć się w sytuacji, w której prawa Polski miałyby ulec uszczupleniu. (…) Mamy, na szczęście, prawowity rząd Rzeczypospolitej i legalne władze państwowe. Ich to istnienie sprawia, że jesteśmy żołnierzami Rzeczypospolitej, nie zaś wojskiem najemnym w służbie cudzej racji stanu.

Po tej wizycie zaczęły się przygotowania do wyjazdu do Włoch. Wracali do Europy, a stąd już było blisko, coraz bliżej do Polski.

21 grudnia 1943 przybyli do ziemi włoskiej, do portu Taranto.

Po świętach Bożego Narodzenia II Korpus transportami zaczął przesuwać się bliżej linii frontu. Miał zastąpić zmęczone próbami przełamania linii obronnych nieprzyjaciela oddziały brytyjskie. Warunki atmosferyczne dla przybyłych z gorącego klimatu żołnierzy były trudne, ale gorsze jednak od ciosów przyrody, od zimna i chorób, były rany zadane przez tych, których uważa się za przyjaciół.

22 lutego 1944 roku premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill wygłosił w Izbie Gmin wielkie przemówienie polityczne, w którym sprawa Polski zajęła pierwszoplanowe miejsce. Powiedział w nim między innymi:

Los narodu polskiego zajmuje naczelne miejsce w myślach i polityce rządu i parlamentu brytyjskiego. Z przyjemnością usłyszałem od marszałka Stalina, że i on uważa za niezbędne stworzenie i utrzymanie silnej i niepodległej Polski jako jednego z czołowych mocarstw w Europie. (…) Nie gwarantowaliśmy nigdy żadnej linii granicznej Polski. Nie wyrażaliśmy zgody na okupację Wilna przez Polskę w roku 1920, brytyjskie poglądy w roku 1919 znalazły wyraz w tzw. Linii Curzona (…). Odczuwam głęboką sympatię dla Polaków, ale mam również zrozumienie dla stanowiska Rosji. Oswobodzenie Polski może być obecnie osiągnięte przez armie rosyjskie, po poniesieniu przez nie milionowych ofiar przy złamaniu niemieckiej potęgi wojskowej. Nie odnoszę wrażenia, aby żądania Rosji zabezpieczenia jej granic zachodnich wykraczały poza obręb tego, co jest rozsądne i sprawiedliwe.”

Rozsądne i sprawiedliwe” żądania Rosji oznaczały zabór nieomal połowy terytorium Polski sprzed 1939 roku i utratę 1/3 liczby jej mieszkańców. W polskim wojsku najpierw zawrzało, a potem nastąpiło rozgoryczenie. Autorytet Churchilla, którego uważali za przyjaciela Polski, bardzo osłabł, ale żołnierze wierzyli, że nie będzie wolnej Polski bez pokonania faszystowskich Niemiec. Przezwyciężając gorycz i żal, będą się bić z honorem do końca. Jeszcze nigdy dotąd dla żołnierza polskiego, przebywającego w okopach, na jakimkolwiek odcinku frontu honor i ojczyzna nie znaczyły tak wiele.

Głównodowodzący na froncie włoskim gen. Aleksander, aby ruszyć na północ, planował kolejny atak na pozycje niemieckie. Na drodze do Rzymu stało jednak Monte Cassino – skalny, stromy masyw górski, wyłaniający się z doliny Rapido i rzeki Liri, dając różnice wysokości względnej ponad 500 m, a w najwyższym punkcie – Monte Cairo 1669 m. Masyw ten ma rozmiary 4, a niektórych miejscach 6 km szerokości i około 8 km długości. Tędy prowadziła jedyna możliwa droga z południa Włoch na Rzym.

Monte Cassino, według rzymskiego historyka Tytusa Liwiusza, w IV wieku p.n.e. erą stało się kolonią rzymską. Od zawsze było bramą otwierającą z południa drogę do Wiecznego Miasta – Rzymu. Od czasów wojen z wojskami Hannibala było twierdzą.

W czasie II wojny światowej wzgórze to stanowiło wysunięty bastion w niemieckich pozycjach obronnych. Niemcy należycie wykorzystali naturalne walory obronne terenu i najnowszymi środkami techniki wojennej i doświadczeniem niebywale spotęgowali jego obronność. Podstawą obrony był wspaniały system ogniowy wszystkich broni strzelających pociskami stromotorowymi i płasko torowymi oraz wielka ich elastyczność, pozwalająca skupić ogień w dowolnym miejscu. W głębi pozycji niemieckich ten umocniony masyw u stóp Monte Cairo łączył się z drugą ryglową linią obronną zwaną Linią Hitlera lub Sengera. Miasteczko Piedimonte, zbudowane całkowicie z kamienia, panuje niepodzielnie nad biegnącą niemal u jego stóp doliną rzeki Liri i główną drogą tej doliny Via Caselina. Niemcy zamienili je w twierdzę, umacniając każdy budynek i budując dodatkowe betonowe schrony dla dział i karabinów maszynowych. Tak jak rzymscy historycy, niemieccy stratedzy nazywali Monte Cassino „słupami bramy do Rzymu”. Załogę jego obrońców stanowiły doborowe oddziały wojska. Byli to prawie w stu procentach ochotnicy dobrani pod względem fizycznym, moralnym i doskonale wyszkoleni.

Wszystko to potwierdzało opinię, że to miejsce było naprawdę niemożliwe do zdobycia. Przekonywał o tym każdy dzień 1944 roku, gdy oddziały brytyjskie, amerykańskie, francuskie, hinduskie, nowozelandzkie uporczywie atakowały te skaliste wzgórza. Niestety, bez powodzenia. 15 lutego bombardowanie amerykańskie zamieniło klasztor w pryzmę gruzów. Wykorzystali to Niemcy i na gruzach ustawili gniazda karabinów maszynowych, które przygwoździły atakujących do ziemi.

W kwietniu 1944 roku dowództwo sprzymierzonych poprosiło II Korpus Polski pod dowództwem gen. Władysława Andersa o wsparcie w walkach. Wydawało się, że jest to dla szczupłych sił Korpusu zadanie nie do wykonania. Dla Polaków i dla dowódcy była to jednak sprawa honoru. Chcieli walczyć, aby pokazać światu, że nie są bojaźliwi, że urabiana przez złą sowiecką propagandę opinia o odmowie walki przy boku Armii Czerwonej jest fałszywa. Generał Anders z ciężkim sercem zgodził się posłać Korpus na wzgórze.

Przygotowania oddziałów do wejścia do akcji rozpoczęły się 4 kwietnia. Dowódca z samolotu dokonał rozpoznania całego odcinka, który Korpus miał atakować. Potem nastąpiło studiowanie map, zdjęć lotniczych i odkrywanie terenu, które musiało odbywać się tylko nocą i polegało bardzo często na znalezieniu drogi lub kawałka gruntu pod skałą, w którym można było wykopać dołek i zamaskować swoją pozycję. Trzeba było przewieźć, przenieść i ukryć w terenie na całej głębokości obszaru, z którego Korpus miał prowadzić działania operacyjne, wielkie ilości amunicji, żywności, wody i wszelkiego sprzętu potrzebnego do życia i walki. Dowóz zaopatrzenia był ogromnie utrudniony, gdyż w strefie przyfrontowej były tyko dwie drogi górskie, ledwie przystosowane do ruchu i znajdowały się one pod okiem i obstrzałem nieprzyjaciela. Zaopatrzenie dla przedniej strefy walk na początku drogi było przewożone samochodami, potem przeładowywane na lżejsze pojazdy mechaniczne, potem przekładane na muły i w końcu żołnierze na najtrudniejszych górskich odcinkach, z wielkim wysiłkiem, transportowali wszystko na własnych plecach.

Leonard Jędrzejczak i jego drużyna sami przenieśli tony materiałów i sprzętu, a ich koszule nigdy nie schły od potu. On tak zapamiętał czas przygotowań:

Byłem jednym z trzystu radiotelegrafistów podzielonych na małe, 3-4-osobowe grupy. Zadaniem naszej maleńkiej czteroosobowej grupy było utrzymanie łączności między plutonem (około 60 żołnierzy) a dowództwem. Łączność radiowa była pewniejsza, bo bezprzewodowa. Telefoniści często nie mieli możliwości zakopania kabli w skalistym gruncie, więc połączenia łatwo ulegały zniszczeniu. Radiostacje były ciężkie. Każdy z nas wnosił po dwa aparaty, do nich baterie i do tego ekwipunek osobisty. Razem wszystko ważyło około czterdziestu kilogramów. Był to ogromny wysiłek fizyczny. Wszystko robiliśmy w nocy i bez użycia jakiegokolwiek światła.”

Aby przedłużyć noc i zaciemnić światło księżyca zadymiano całą dolinę rzeki Rapido. Gdy wszystko było w miarę przygotowane, rozpoczął się czwarty atak, w którym Polacy mieli znaczący udział. Atak zaczął się 11 maja o godzinie 23.00.

Generał Anders w swoich wspomnieniach Bez ostatniego rozdziału tak wspomina tę bitwę:

Ciemności całkowite nocy i dymu. Na kilka kroków nic nie widać. Nawet żołnierze tej samej drużyny w pochodzie lub w próbie pochodu naprzód, padając w ogniu i zrywając się znowu, po wybuchach bliskich lub pośród nich tracą łączność, z biedą odnajdują się, nie doliczają się swego stanu. Od samego początku padają zabici lub ranni dowódcy baonów, kompanii, plutonów, a dowództwo kolejno obejmują zastępcy i zastępcy zastępców.”

Niewątpliwie i ta bitwa tworzy całość, lecz tej całości nikt nie widzi. A w tych osobliwych warunkach każdy widzi jeszcze mniej niż zazwyczaj nawet w walkach dzisiejszych, gdyż nie przebija wzrokiem nawet najbliższej ciemności, która jest jego główną, jakże jednak niepewną, osłoną. Na tę jednak nieuchwytną całość ogólną składa się mnogość przeżyć oddziałów, pododdziałów, ba! nawet ludzi, już po prostu nie jednostek wojskowych, lecz ludzkich. Jest to rój drobnych epopei. Niektóre z nich nagle ucięte śmiercią na miejscu w biegu naprzód lub w przypadnięciu do ziemi w wybuchu zabrała z sobą tajemnica grobu. Niektóre, wstrząsające wrażeniami już nie z godziny na godzinę, ale z minuty na minutę, stały się strzępami wspomnień tej bitwy w tysiącach serc żołnierskich. Z nich wyłania się dopiero epopeja całości. Ten pochód na wzgórze 593, na Gardziel i na Widmo, to jedno pasmo woli, męstwa, wysiłku i ofiary, którym razem dano miano bohaterstwa.

Los każdego żołnierza to jeden epizod tej epopei bohaterstwa, tym cenniejszej, że już niewielu dopisze do niej swoje kartki”.

Oto jedna z tych kartek zapisana w pamięci uczestnika bitwy, dziś majora w stanie spoczynku, łącznościowca Brygady Karpackiej i II Korpusu – Leonarda Jędrzejczaka:

Szedłem z Korpusem i dzień po dniu zbliżałem się do piekła, bo jeśli w ogóle piekło istnieje, to było właśnie tam. Przygotowania do ataku zaczęły się już 4 maja, gdy mieliśmy zmienić zmęczonych i bez powodzenia walczących żołnierzy brytyjskich. Wspinaliśmy się na wyznaczone pozycje nocą, a dnie spędzaliśmy w okopach. Dziwne to były okopy. Trzeba było znaleźć sobie jakiś kąt pod skałą, wygrzebać dziurę, na ile to było możliwe, do specjalnych worków, może podobnych do tych, jakich dziś używa się do układania wałów przeciwpowodziowych, nakłaść kamieni i zrobić sobie z tego kryjówkę, stanowisko strzelnicze i łącznościowe. Gdy była cisza, staraliśmy się posłuchać jakiegoś programu radiowego. Radiostacja dywersyjna» Wanda “mówiła do żołnierzy po polsku, namawiała nas do zaprzestania walki, obiecywała różne rzeczy. Klęliśmy i wyłączaliśmy szczekaczkę, ale pozostawała nuda, bo trzeba było dniem siedzieć w tym skleconym okopie albo w jakimś bunkrze i czekać, aż nocą będzie możliwość przemieszczenia sprzętu w nowe miejsce. Niemcy całe dnie patrolowali teren i systematycznie go ostrzeliwali. Kto tylko wystawił głowę z okopu, padał łupem strzelca wyborowego albo był trafiany odłamkiem szrapnela.

Wreszcie nadszedł 11 maja godzina 23.00. Był mój czas odpoczynku. Spałem wtedy. Obudził mnie wielki huk. Było dokładnie tak jak w tym wierszu:

Ryk armat w pół rozdziawił przerażoną ciszę

Podniosły się ciemności rozerwane ogniem

Wypchanym na rozkaz z tysiąca gardzieli

Ogień się nasycał ku szczytom się podniósł

Gryzł i rzęsą drgającą o niebo się oparł

Rósł i ciemność rozpierał gwałtownym rozziewem

Na góry wstąpił stamtąd przelał się jak potop

Ukazując w przelocie poranione drzewa

Wśród stanowisk ukrytych u podstaw wyjściowych

Z nami w oczekiwaniu na znak drużynowych…

(Józef Żywina – Rękopis znad linii frontu)

Zaczynało się przygotowanie artyleryjskie. Przeszło 2000 dział waliło ze wszystkich stron. Nie wiadomo było, który pocisk może nas trafić, wrogi czy swój. Było jasno jak w dzień. Gazetę można było czytać. Wszystko się trzęsło, kamienie leciały ze wszystkich stron. Trwało to półtorej godziny, ale mnie wydawało się, że to wieczność. Lufy dział były gorące. Artylerzyści chłodzili je, maczając jutowe worki w wodzie zgromadzonej do picia.

Radiostacje cały czas nadawały zaszyfrowane komunikaty.

O 2.00 w nocy poszedł szturm. Bitwa była o każdą piędź skały, prawie na bagnety. Zginęło dużo oficerów i kadry dowódczej. Po całodziennych walkach wycofaliśmy się na pozycje wyjściowe. Ja musiałem pilnować radiostacji, bo kilku kolegów zginęło, a wielu było rannych. Widziałem oddziały sanitarne zbierające poległych. Niektóre ciała były rozerwane na strzępy i nie można było ustalić ich tożsamości. Takich zaliczano do zaginionych. W następnych dniach też nie próżnowano. Wiedzieliśmy, że będzie kolejne natarcie. Byliśmy głodni, spragnieni i nie zdejmowaliśmy mundurów już kilka dni. Z radiostacją musiałem przemieszczać się w różne miejsca, aby utrzymać łączność dowództwa z artylerią. W przerwie między 12 a 17 maja, czyli między kolejnymi natarciami, pracy było bardzo dużo. My z łączności musieliśmy naprawiać sprzęt. Prawie wszystkie linie telefoniczne były uszkodzone.

Centralnym punktem łącznościowców był Domek Doktora. Często tam przebywałem. Do dziś pamiętam jedno zdarzenie. Krótka godzina wyżłobiła ślad w moim mózgu i mojej psychice na zawsze. Byłem wtedy bardzo zmęczony. Nie spałem dwie doby. Usiadłem pod ścianą schronu i myślałem, że śnię. Zobaczyłem dziwną scenę. Wydawało mi się, że znajdująca się naprzeciwko mnie belka zaczyna się ruszać. Pomyślałem, że mam halucynacje, a co najmniej przewidzenia. Zamknąłem na chwilę oczy, ale zjawisko nie znikło. Od czasu do czasu coś jakby pacnęło o ziemię. Zaświeciłem na moment latarkę i ku mojemu przerażeniu zobaczyłem, że belka była oblepiona szczurami. Niektóre z nich były tak upasione, że nie mogły się na niej utrzymać i spadały. Mimo silnego obstrzału, wyniosłem się ze schronu, żeby na te potwory nie patrzeć, a może też ze strachu, żeby mnie żywcem nie zjadły.

Do mojego wyposażenia, oprócz sprzętu radiowego, należała też torba z materiałami sanitarnymi. Mniejsze rany, nie wymagające interwencji chirurga, opatrywaliśmy sami. Była druga połowa maja, było ciepło i na zboczach gór kwitło mnóstwo czerwonych maków. Nie patrzyliśmy na nie wtedy tak romantycznie jak w piosence ze słowami Feliksa Konarskiego. Z bandaży robiliśmy maseczki ochronne na twarz, a między bandaże wkładaliśmy płatki maków. W ten sposób mogliśmy przezwyciężyć fetor rozkładających się ciał poległych żołnierzy i zabitych mułów. Smród stawał się drugim wrogiem. Nie można było jeść, a torsje go jeszcze potęgowały.

Wiedzieliśmy, że będzie następny szturm i baliśmy się bardzo. Mieliśmy po dwadzieścia kilka lat i tak bardzo chciało nam się żyć! Czasem widzieliśmy gołym okiem, jak Niemcy idą z menażkami po śniadanie. Słyszeliśmy, jak się kłócili i przypuszczaliśmy, że też są zmęczeni. Czułem tę bitwę jak ring bokserski, na którym ten wygra, kto jeszcze przetrzyma jedną rundę, jeden cios.

17 maja poszedł następny szturm. Wielokrotnie obserwowałem z bunkra gruzy zbombardowanego klasztoru benedyktynów. Widziałem wystający fragment muru, zza którego zawsze walił karabin maszynowy albo jakieś działo ukryte w bunkrze. Cały czas nadawałem szyfrowane meldunki. 18 maja nad ranem strzały jakby przycichły. Po godzinie 10.00 popatrzyłem na ruiny klasztoru i zobaczyłem na tym złamanym rogu najpierw proporczyk 12. Pułku Ułanów Podolskich, a potem polską flagę. Gdzieś po godzinie trochę niżej zawisła flaga brytyjska.

Niemcy opuścili klasztor, zostawili tylko rannych i zabitych. Nie był to jednak koniec walk, ale my po ośmiu dniach szliśmy na odpoczynek. Wszyscy nam gratulowali, wznosili okrzyki, ale ja tego nie słyszałem. Myślałem tylko, żeby położyć się spać. Refleksje przyszły później.

Twierdza niemiecka padła, droga do Rzymu była otwarta. 4 czerwca oddziały sprzymierzonych wkraczały do najstarszej stolicy Europy. Defilowali w Wiecznym Mieście bez nas. My, Polacy, po ciężkiej bitwie chowaliśmy poległych. Wszyscy znaleźli wieczny odpoczynek na cmentarzu u stóp wzgórza 593, o które stoczyli najcięższą bitwę. Usypano tam 1072 mogiły żołnierskie ozdobione białymi krzyżami.

Wróciliśmy na miejsce bitwy po trzech tygodniach. Maki wciąż jeszcze kwitły i jeszcze czuło się mdlący zapach krwi. Każdy z nas pomyślał w duchu:» Jeszcze żyję «…

Następny raz byłem na Monte Cassino z żoną w 1984 roku. Wtedy cieszyliśmy się z wizyty u naszego Papieża, Jana Pawła II. Z nim, jak dwadzieścia lat wcześniej z Andersem, wiązaliśmy teraz nasze nadzieje, nie na powrót do Polski, bo każdy już jakoś ułożył swoje życie na emigracji, ale na wolność Polski”.

Polski cmentarz wojenny na Monte Cassino zaprojektowali architekci: Edward Hryniewicz i Jerzy Skolimowski. U wejścia tej jedynej w swoim rodzaju nekropolii znajduje się pomnik, na którym wyryto napis: „Za waszą wolność i naszą my, żołnierze polscy, oddaliśmy Bogu ducha, ziemi włoskiej ciało a serce Polsce”.

W 1970 roku obok swoich żołnierzy spoczął tam dowódca generał Władysław Anders, a 21 maja 2011 roku złożono tutaj prochy jego żony Renaty Bogdańskiej. Towarzyszyła Korpusowi od Buzułuku, przez Tockoje, Iran, Irak, Palestynę do końca jego zmagań. Ona pierwsza zaśpiewała po zwycięskiej bitwie pieśń „Czerwone maki na Monte Cassino”.

Na Monte Cassino zostali dowódcy, przyjaciele, kawałek życia i kawałek serca Leonarda Jędrzejczaka.