Bywaliśmy na dancingach i reunionach, na które zjeżdżali też obywatele okoliczni. Nastrój bywał pogodny, ludzie się odprężali, mieli poczucie humoru. Zdarzyło się, że partnerami do tenisa było czterech panów o starych nazwiskach, ale wszystkie wywodziły się z zoologii: Cielecki, Byczkowski, Świniarski i Kozłowski. Już temat do anegdoty. Albo przyjechało na leczenie dwoje młodych ludzi i zapałali do siebie sympatią. On nazywał się Gaciński, a ona Spodenkiewicz. Wszystkich bawiła zbieżność nazwisk, a jeszcze, gdy Jachur oznajmił, że przyjechała starościna dla tej młodej pary o nazwisku Nogawka, zapanowała ogólna radość. Jedna z pań miała bardzo kontrastowe miano: Aniela Diabełek.

Ojciec na urlopie rano zaczynał od Mszy św., a potem wędrował po uzdrowisku i bacznie obserwował. Sam dokładny i systematyczny, bardzo lubił, gdy wszystko funkcjonowało bez zarzutu. A w Solcu był naprawdę porządek. Zaraz na wiosnę mnóstwo ludzi stawało do roboty, ruch był jak w ulu.

Zakład kąpielowy stanowił źródło utrzymania nie tylko dla właścicieli, pochodzących z jednej rodziny, ale wtedy rozkrzewionej już na cztery odnogi, prawie wszyscy mieszkańcy wsi Solec zatrudnieni byli w zakładzie. W okolicy nie było żadnego obiektu przemysłowego, który mógłby im dać pracę, a wieś zaliczyć należy do biednych. Prace wiosenne szły w takim tempie, że przyjemnie było na nie patrzeć. Jeżeli pan Dzianott postanowił, że na pewnym odcinku powinna być trawa, a na razie widniała goła ziemia, za dwie godziny oczy przechodzących cieszyła zielona ruń. Po prostu nawieziono darniny i ułożono piękny trawnik. Każdego potrafił zatrudnić, nawet dla mnie wymyślił robotę. Na jego prośbę zrobiłam duży plan uzdrowiska, miał chyba ze dwa metry kwadratowe, ze wszystkimi szczegółami. Powieszono go w biurze informacji w Kielcach. Musiano starać się o reklamę, wtedy nie było skierowań. Ludzie wybierali sobie miejsce leczenia, a konkurencja była duża.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Na sezon angażował zakład orkiestrę. Muzycy zawsze ubrani byli jednakowo, mieli kilka zmian strojów z warszawskiej filharmonii, grywali codziennie rano w łazienkach, po południu w parku, a wieczorem do tańca w niektóre dni tygodnia. Koncerty poranne zawsze zaczynały się pieśnią „Kiedy ranne”, popołudniowe kończyły „Wszystkie nasze”. Obecni wysłuchiwali ich stojąc.

Jeden z programów dorocznych benefisów orkiestry przechowywanych jako pamiątki przez Krystynę Kramarską-Anyszek, autorkę Książki Babci.
Książka Babci. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek. Solec-Zdrój. 13 sierpnia 1938 r.
Notatka Jolanty, córki Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci (podpis zdjęcia z występu w Solcu-Zdroju).

Przed odjazdem orkiestra urządzała „benefis” czyli wielką zabawę taneczną połączoną z programem artystycznym, dochód z niej zabierała orkiestra, taka była tradycja: benefis orkiestry. W programie wystąpić mógł każdy, kto uważał, że może popisać się czymś przed publicznością, co dodawało atrakcyjności. Między innymi doktorowa Kaczyńska bardzo ładnie śpiewała modne melodie, szczególnie walc „Francois” i „Nikt mnie nie rozumie”. Wtedy w pierwszym roku na zabawie benefisu zostałam wybrana królową balu, bo doktor cieszył się już tak wielką sympatią kuracjuszy, że w każdej formie usiłowali mu to okazać i w ten sposób akceptowali jego żonę, co było dla mnie wielkim zaszczytem. Myślę, że potem w życiu wiele sympatii ludzkiej spłynęło na mnie z tej racji, że byłam żoną właśnie dr Anyszka, po prostu wiele razy świeciłam odbitym światłem, bo gdyby mój mąż nie był taki, jaki właśnie jest, nie zwracano by uwagi na jego żonę i nie robiono jej honorów.

Ojciec mój grywał w preferansa. W ten sposób zwolnił mnie od obowiązku „trzeciego” do gry. Przedtem, w zimie, gdy Jachur i proboszcz chcieli zagrać, partoliłam jak umiałam, i to było jedyne, czym mogłam Jachura wyprowadzić z równowagi, aż ksiądz stawał w mojej obronie, strofując go: jak doktorowa dobrze gra, to pan nie chwali, a jak źle, zaraz gani. Ale z tej gry wyciągnęłam taką naukę, że małżeństwa nie powinny razem zasiadać do gry, bo przecież zawsze któreś musi grać lepiej i stąd niepotrzebne kolizje. W wiele lat później, gdy stale brakowało „czwartego” do bridża, mój zięć Kazimierz usiłował mnie namówić do zgłębienia tajników tej mądrej gry, nawet dał mi samouczek, ale okazałam się tak samo tępa jak w latach młodości, i biedna Ewa, której przeważnie wypadałam za partnerkę, tylko z wielkiego przywiązania i szacunku do mamy wytrzymywała tę grę.

Po odjeździe ojca przyjeżdżali do mnie kolejni inni członkowie rodziny. Pewnego dnia nasze towarzystwo restauracyjne zdecydowało, że trzeba urządzić kolację „bobową”, bo tej smacznej, ale nikczemnej potrawy w restauracji nie serwowano. Kolacja była u nas. Goście przy kilku stolikach grali w bridża i raczyli się przysmakiem. Miałam tylko kłopot, w czym ugotować tak wielką ilość bobu, bo kompletując wyprawę wybraniałam się od dużych garnków, jako że dwóm osobom są takowe zbyteczne, a małe bardziej mi się podobały.

W Solcu był wieczny ruch i ciągle nowe pomysły. Dobrze, że w jesieni razem z naturą można było zapaść niejako w zimowy sen i mieć trochę czasu dla siebie. Wcale to nie znaczy, że zamierało życie, stawało się tylko spokojniejsze i w miarę uregulowane, o ile pozwalały na to wyjazdy Jachura do chorych. Za namową mamy przyjęliśmy stałą pomoc w osobie Anielki i teraz, gdy Jachur wyjeżdżał, bałyśmy się razem. Zawsze było mi raźniej, nawet kiedyś w wielkim strachu zbudowałyśmy na drzwiach barykadę. Anielka, inteligentna dziewczyna, najstarsza z bardzo licznego rodzeństwa, miała dużo do czynienia z młodszymi dziećmi, umiała szyć i różne robótki i przypadłyśmy sobie do gustu. Chociaż była u nas tylko półtora roku, bo potem wyszła za mąż, przyjazne z nią kontakty utrzymujemy dotychczas, Jachur jest chrzestnym ojcem jej najstarszego syna, a ja sprawowałam niby opiekę nad córkami w czasie studiów w Krakowie. Anielka to bardzo dzielny człowiek, oprócz własnych dzieci wychowała swoje sieroce rodzeństwo, skończyła technikum ogrodnicze w wieku dojrzałym i w tym samym kierunku wykształciła swoje córki w Akademii Rolniczej w Krakowie. W ogóle i potem jakoś szczęśliwie trafiałam na dziewczęta, nie miałam nigdy złych dni w domu i wszystkie wyszły za mąż zachowując mnie w dobrej pamięci.

Pierwszej jesieni rodzina nasza powiększyła się o ważną osobę: urodziła się Ewa. Cóż to za radość mieć swoją własną, żywą lalkę. Ceremonia chrztu Ewy Marii za pozwoleniem kurii odbyła się w mieszkaniu, bo były tęgie mrozy, chociaż do kościoła nie było więcej jak dwie minuty. Rodzice chrzestni, Janeczka i Marian, przyjechali z Krakowa, obecnych było dwóch księży i towarzystwo soleckie. Wydaliśmy szumne przyjęcie.

Jako mama byłam raczej bojaźliwa, przez pierwszych sześć tygodni przychodziła codziennie pielęgniarka, aby wykąpać małą, potem do pół roku przyjemność ta przypadła tatusiowi. Ja odważyłam się dopiero, gdy dziecko usiadło w wanience, bo wtedy miałam pewność, że jej nie utopię. Kąpiel odbywała się zupełnie inaczej, niż teraz. Dziecko musiało być całe zanurzone w wodzie, a nie wolno mu było nalać wody do uszu, a przecież wiecie, jak się taka odrobina kręci i rozkoszuje w kąpieli.

Pewnego dnia Ewunia zjadła kawałek papierka od cukierka. Jachur jak zwykle był w domu nieobecny. Przerażona biegłam do niego do łazienek (półtora kilometra), aby podzielić się z nim moją troską, a on na to: Zjadła papierek, to świetnie. Na co dzień będziemy ją karmili gazetami, a od święta będzie dostawała papierki od cukierków.

Założyłam dziecku specjalny album, wklejałam fotografie i umieszczałam odpowiednie notatki o rozwoju dziecka, ilości zębów, notowałam brzmienie słów. Bardzo żałuję, że spalił się podczas wojny, bo był to swojego rodzaju dokument.

Zdjęcie podpisane przez Krystynę Kramarską-Anyszek, autorkę Książki Babci: Soleckie dzieci: Krysia i Basia Dzianott, Włodek, Paweł i Manina Daniewscy, Ewa i Maryna Anyszek, Jędrek Głuski w czasie wojennej zimy.
Podpis do zdjęcia zrobiony przez Krystynę Kramarską-Anyszek, autorkę Książki Babci.

Zaraz w pierwszych miesiącach przyjechała do nas Marysia Kwaśniewska, która znacznie mniej ode mnie znała się na dzieciach, ale wykazywała dużo dobrych chęci i dotrzymywała mi towarzystwa podczas godzin oczekiwania na powrót Jachura, a przy tym wymyślała bardzo dowcipne kawały. Pewnego wieczora Jachur poszedł na zabawę rezerwistów sam, bo nie było w zwyczaju, aby panie brały udział w tej zabawie. Pod jego nieobecność Marysia uformowała wielkiego chłopa wypychając jego piżamę jaśkami, szalami, ręcznikami i ułożyła go w łóżku Jachura; zamiast głowy miał futrzaną czapkę, a twarz przyrzuciła gazetą. Świetnie to było upozowane, jakby ktoś zasnął czytając gazetę. Widok Marysi lekko dźwigającej olbrzymiego chłopa mógł patrzącego doprowadzić do łez ze śmiechu. Po czym położyła się spać. Jachur wrócił w środku nocy, obserwowałam go kątem oka udając, że śpię. Nie miał się w czym położyć, a że nigdy nie mieszał się w moje sprawy, nie wiedział, gdzie leżą w szafie piżamy i musiał wybebeszyć tę kukłę. Trzeba było widzieć jego minę przy tej robocie. Jednak miał poczucie humoru i nie robił nam żadnych wymówek.

Marysia Kwaśniewska-Wojtowicz. Zdjęcie zadedykowane na odwrocie autorce Książki Babci, Krystynie Kramarskiej-Anyszek słowami: Kochanej Drogiej Krysi, Marysia. Kraków 15.II.1929 R. Marysia była koleżanką ze szkoły.

Raz Jachur oznajmił nam, że należałoby dom „ogacić”. Marysia nie wiedziała, co to znaczy, mnie wyjaśniono kiedyś, że domy drewniane w jesieni obudowuje się tyczkami i między te tyczki i ściany domu upycha się ściółkę z lasu, aby w zimie ciepło z domu nie uciekało. Po tych słowach Jachura, Marysia wyjęła z szafy wszystkie kalesony Jachura i rozwiesiła je na ścianach. Dekoracja była zdumiewająca, ale odpowiadała nazwie.

Jachur był opiekuńczy i rycerski. Czasem zachowywał się zabawnie, co dodawało mu chłopięcego wdzięku np. w największy mróz każdego ranka wychodził przed dom tylko w czapce futrzanej i w kaloszach i zacierając ręce rozglądał się wokoło, ceremoniał obowiązkowy. Albo na wóz wsiadał zawsze prosto z ziemi nie zaczepiając nogi o żadną podpórkę, po prostu zataczał nogą wielki łuk i już siedział. Wychowany na wsi znał dobrze psychikę ludzi, łatwo trafiał im do przekonania, szybko zdobył zaufanie. Ja na razie przyglądałam się nowemu środowisku, a ono mnie, nie można było niczego ukryć. Kiedyś idąc na spacer zapragnęłam poślizgnąć się na zamarzniętej rzece. Wokół pustka, więc zeszłam na lód i wywróciłam się, aż mi kapelusz spadł (z woalką). Po południu byliśmy u proboszcza na podwieczorku i on się pyta troskliwie, czy się nie potłukłam; jednak ktoś widział i podał dalej.

Prace domowe były podzielone na resorty. Jachur miał pacjentów, ja pielęgnowałam dziecko, Anielka gospodarzyła w kuchni, a chłopak sprzątał, froterował podłogi, gotował strzykawki i regulował ruch pacjentów. Pewnego dnia dałam chłopakowi stary filcowy kapelusz ze słowami: „do froterowania podłogi”. Wkrótce usłyszałam spór: „nie ty, tylko ja”. Okazało się, że moi pomocnicy zrozumieli, że nie kapeluszem (froterki nie było), ale w kapeluszu należy froterować i chodziło o to, kto włoży go na głowę.

Zabawa w mamę wypełniała mi okropne dawniej godziny czekania i dawała tyle radości, że wynagrodziła nawet przykrość spędzenia wigilii Bożego Narodzenia pierwszy raz nie wśród najbliższych, ale w gronie nowo poznanych ludzi, z którymi dopiero zaczęłam się zżywać. Zresztą okazywali mi zawsze dużo serdeczności i jako najmłodszej pani domu udzielali różnych pożytecznych rad. Byłam dla nich pewnego rodzaju egzotycznym okazem, bo miałam za sobą życie studenckie, którego tamte panie nie znały, a gdy w ostatniej przed wojną ordynacji wyborczej prawo głosu do senatu zastrzeżono tylko dla obywateli z wyższym wykształceniem, w komisji Solec Zdrój z kobiet głosowałam ja jedna, z czego Jachur był bardzo dumny.