Na dokładkę różni aktywiści na zebraniach z mieszkańcami przekonywali, że zjednoczona partia ma tylko jedno na celu, a mianowicie dobro ludu pracującego!

        -A kto to jest tym pracującym ludem? – pytali z ogniem w oku.

        -Wy! – odpowiadali sobie z żarliwością i przekonaniem.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        -Ale pamiętajcie – dodawali  – partia jest jak dobry ojciec – za dobrą pracę potrafi nagradzać, ale za wyłamywanie się i kułactwo, potrafi przeciągnąć pasem.

        A to „przeciąganie pasem” powierzono „Bezpieczeństwu”, do  którego wysyłano „najlepszych!”

        Jak podkreślano – takich o otwartych głowach, gorących sercach i czystych rękach. Zwłaszcza „czystych rękach”!

        No więc wszystko to sprawiało, że jakiekolwiek uchybienie przepisom surowej władzy, mogło się źle skończyć i Wikta, chociaż to była kobita twarda i przez życie nieźle wysmagana, drżała jak osika. Trzymała jednak Tadzia i czekała co będzie.

        A Stefan nie wracał i na wiosnę 1950-go stracono już nadzieję, że kiedyś wróci. Jego chałupa stała pusta, inwentarz sąsiedzi „rozebrały pomiż siebie”, bo inaczej i tak „poszedłby na zmarnowanie” i „bajka chałupa”, ale przecież bydlęta oporządzenia potrzebują, więc trzeba je było zabrać i tak dalej i temu podobne.

        W każdym razie obejście stało gołe i jakby wymarłe i nawet suka Aza wyrwała się ze swojej zagrody i poszła w las.

        Co się z nią stało nie wiedziano, ale co jakiś czas z różnych wioskowych zagród dawały się słyszeć narzekania, że jakiś zwierz kury pobił czy króliki porwał. Mówiono, że może wilk albo lis, ale Kazik co go nazywano „Stracony”, który jeszcze przed wojną za kłusownika robił, wypatrzył, że to Aza Stefana, która zdziczała i biega gdzieś po lasach.

        Zaczajał się więc na nią parę razy, ale suka była mądra i ostrożna i Kazik nic jej zrobić nie mógł.

        Stefan Kul nie wracał. Byli tacy, którzy dowiadywali się i nawet pytali  komendanta Szczukę, ale bez skutku.

        Zresztą samego Szczukę też aresztowano na wiosnę 1951. Za „sprzyjanie elementom wywrotowym i pomoc wrogom kraju”. Co to niby miało znaczyć nie wiedzieli nawet ci, którzy go aresztowali, ale nakaz był więc robili co im kazano.

        We wrześniu 1955 roku dla wszystkich było już jasne, że Stefan najpewniej nie wróci. To był rok, w którym jego syn, a może tylko przybrany syn, Tadzio czy raczej już Tadek, szedł do pierwszej klasy siedmioklasowej szkoły powszechnej w Dorniewie.

        Od chwili wzięcia Stefana, Tadzio był u Wikty Pawliny, która trzymała go u siebie i pilnowała, żeby nie był głodny.

        Zgłosiła go też wreszcie do urzędu stanu cywilnego. Tuż przedtem jej mąż Kuba, oparł tę sprawę, z kim było trzeba, o „solidny bufet”, ale ważniejsze od tego  okazało się zeznanie starego aptekarza pana magistra Freya, który zaświadczył, że Tadeusz rzeczywiście jest synem Stefana Kula.

        I chociaż pan Frey nie był już wtedy właścicielem apteki, którą mu władza sprawiedliwości społecznej w styczniu 1950 roku zabrała, to jednak jego autorytet w miasteczku cały czas był jeszcze na tyle duży, że urzędnik uznał to oświadczenie za wystarczającą podstawę i wypisał metrykę urodzenia.

        Tak więc Tadzio mieszkał u Pawlinów i dobrze by mu tam z nimi było, ale najgorsze było to, że od samego początku, od pierwszego szkolnego dnia, dzieciaki z klasy, a potem całej szkoły, zaczęły go przezywać.

        -Kapo, kapo, kapo! – wrzeszczały wariując wokół niego, śmiejąc się i wykrzywiając.

        Na przerwach nie mógł nawet spokojnie wyjść na boisko i pobiegać z innymi, bo zawsze, w najmniej oczekiwanym momencie, rozlegał się wrzask „kapo!”, a wtedy małemu Tadziowi buzia wykrzywiała się w podkówkę i łzy leciały z oczu jak groch. To tylko wzmagało krzyki. Najgorsze było to, że nauczyciele nie tylko nie zwracali na to uwagi, ale czasami, niby tak dla żartu, też tak zaczynali mówić.

        Na przykład przy sprawdzaniu listy obecności wymieniali kolejno nazwiska dzieci, a przy nazwisku Tadeusz Kul, mówili „dla śmichu”:

        -Kapo? Obecny?

        Na początku Tadzio nie reagował, ale wtedy nauczyciel mówił ostrzejszym głosem:

        -Kul! Mówię do ciebie!

        Więc wstawał i posłusznie mówił „jestem”, ale mówił to cicho i ze ściśniętym gardłem, a cała klasa śmiała się złośliwie, czego nauczyciel nie tylko nie uciszał, tylko sam uśmiechał się pod nosem.

        Tadek cierpiał, ale gdy kiedyś było mu już trochę za ciężko, wstał i powiedział, że nazywa się Kul, a nie żaden „kapo” i prosi, żeby go tak nie nazywać, to ten mały bunt skończył się dla niego staniem w kącie, co dodatkowo wzbudziło wesołość kolegów.

        Wiktę nazywał „ciocia” i bywało, że pytał ją co to „kapo” znaczy, ale ona zbywała go czymś i nie mówiła, bo co tu było do mówienia.

        Zresztą to były czasy, że nikt ze starszych nie przejmował się taką bzdurą jak podwórkowe  przezywanie, bo każdy miał jakieś przezwisko. Zresztą nie tylko dzieci. Starsi także. Jedni się z tym godzili, inni nie, ale wszystko zależało od tego jak i kiedy jakieś przezwisko było używane.

        Na przykład Kazika – tego co kłusował po okolicznych lasach – nazywano „Stracony” i Kazik nigdy się o to nie obrażał. Może nawet sam zapomniał jak ma naprawdę na nazwisko.

        O Kwaśniewiczowej znowu nikt nie powiedział inaczej tylko „Wściekła” i to było tak znane i normalne, że stało się jakby stałym elementem miasteczka, bo „Wściekła” prowadziła mięsny sklep. Mówiło się:

        -Muszę pójść do „Wściekłej” kupić trochę salcesonu i może łopatkę.

        Sama Kwaśniewiczowa dobrze wiedziała, że tak ją nazywają, ale co miała robić – walczyć z całym miasteczkiem?

        Gorzej było z blacharzem Modeckim, którego zupełnie nie wiadomo dlaczego nazywano „Szczur”. Modecki tego nie znosił i tępił z pasją godną lepszej sprawy. Dzieciarnia wiedziała o tym, więc tymbardziej,  gdzieś z ukrycia, gdy czuła się bezpieczna, wrzeszczała na niego Szczur, Szczur, Szczur!

        Modeckiego doprowadzało to do białej złości i gonił smarkaczy żeby ich ukarać, ale najczęściej bez skutku, bo wiadomo, że dzieciaki umieją się chować.

        Raz jeden tylko, Modeckiemu udało się złapać Edka Kozę, który najgłośniej go przezywał i sprał okropnie, tak że chłopak cały był niebieski od sińców.

        Wieczorem tego dnia, matka Edka wpadła jak burza do domu Modeckiego i z pazurami rzuciła się na niego.

        -Dzieciaka mi zabił szczur przeklęty! Dzieciaka zabił! I sama zaczęła się drzeć:

-Szczur!, Szczur!!!

        Wielka awantura się z tego zrobiła i nawet milicję wołano, ale w sumie nic się nie stało, bo przecież Modecki nikogo nie zabił, smarkacz się wylizał i sprawa przycichła. Tyle tylko z tego było, że teraz nawet i starsi nie mówili o nim inaczej tylko szczur. Ale mówili tak żeby Modecki nie słyszał, bo to był jedyny blacharz w miasteczku i lepiej było z nim być w zgodzie.

        No więc Tadzia Kula, od samego początku szkoły przezywano Kapo i robiono to w wyjątkowo paskudny sposób, bo po prostu nie dawano mu chwili wytchnienia. Gdy tylko pojawił się na ulicy, a jakiś chłopak zobaczył go nawet z daleka, rozlegał się szyderczy, złośliwy krzyk. A przecież Tadzio to był mały chłopczyna, raptem siedmioletni i nie rozumiał dlaczego tak mu dokuczają.

        Wracał do domu, czasem spłakany, a czasem z jakimś zaciętym wyrazem buzi. Wikta pytała, trochę się martwiła, że tak jej chłopakiem tak poniewierają, ale co mogła zrobić. Mówiła nawet mężowi, ale ten burknął tylko, że Tadek musi się sam nauczyć bronić i niech da po mordzie swoim prześladowcom to i będzie miał spokój.

        A gdzie Tadziowi było do dawania komuś po mordzie! Bo chociaż chłopak był dość wysoki to chudzina z niego była i nie do żadnej bitki, bo delikatny był i serca do tego nie miał.

W sumie nie miał żadnych kolegów, z którymi mógłby się bawić  i w drugiej klasie sprawy nie wyglądały dla niego dobrze, ale zdarzyło się, że niespodziewana pomoc przyszła dość nagle i bardzo skutecznie ze strony jego „mlecznej siostry” Tereski Kowalczuk, córki Józki, która wykarmiła i ją i Tadzia.

        Prawdę mówiąc nikt o tym nigdy nie rozpowiadał, nie wspominał, a tym bardziej nie mówił dzieciom, że karmiły się z jednej piersi, ale coś w tym maminym mleku musiało być, bo Tereska dobrym oczkiem patrzyła na Tadka i wtedy gdy wszystkich w klasie, a nawet w całej szkole miał przeciwko sobie, stanęła po jego stronie. A trzeba powiedzieć, że Tereska była bitna i odważna nie do uwierzenia. Nie bała się nikogo i nawet najsilniejsi i najwięksi chłopcy w szkole i na podwórku nie chcieli z nią zadzierać.

        I przyszedł moment, że w najsmutniejszym dniu Tadzia, gdy znękany i spłakany wracał ze szkoły do domu, Tereska podeszła do niego i powiedziała:

        -Nie bucz Tadek, nikt cię już nie ruszy! Jak coś, to do mnie przychodź!

        Tadek nie wierzył własnym uszom, ale gdy wreszcie dotarło do niego, że nie jest sam rozryczał się na dobre i nawet jakoś nieśmiało pogłaskał rękę Tereski, która żachnęła się na to i powtórzyła:

        -Przychodź do mnie.

        I rzeczywiście, Tereska nie rzuciła słów na wiatr, bo już na drugi dzień w szkole, gdy na przerwie ktoś podskoczył z rechotem do Tadka i wydarł mu się w twarz „kapo, kapoooo!”, Tereska podskoczyła do niego i dała mu z taką siłą w kark, że ten skulił się i prawie przyklęknął.

        Dzieci widziały to, ale jakoś nikt nie chciał próbować sił z rozjuszoną dziewczyną. Od tego czasu sprawy się uspokoiły, ale nie ze wszystkim, bo paru co silniejszych chłopaków zaczaiło się kiedyś po szkole i dalej na Tadka, szarpać go i przezywać, aż zrozpaczony Tadzio zaczął krzyczeć na cały głos:

        -Tereska! Tereska! Ratunku!

        I chociaż Tereski nie było, to na drugi dzień dowiedziała się o wszystkim, znalazła prześladowców, jednego „dziabnęła” nożem, drugiemu przywaliła kamieniem, a do trzeciego poszła do domu i szyby w oknach powybijała, nie zapominając wykrzyczeć, że to za Tadzia.

Straszna awantura się rozpętała. Po pierwsze za ten nóż. Chłopak był skaleczony w ramię i nawet nie głęboko, ale nie o ranę chodziło tylko o ten nóż. Wybite szyby w oknach też wołały o jakąś oficjalną interwencję, więc w sprawę wdał się kierownik szkoły i nawet milicja, ale w sumie nic nie wskórano. Tereskę wezwano do kancelarii, ale razem z nią przyszły też jej matka Józka Kowalczuk, a do pomocy Wikta Pawlina.

        Mąż Wikty – Kuba Pawlina stał przed szkołą. Tak na wszelki wypadek…

        Od tego czasu nękanie Tadka ustało, ale cały czas dawał się wyczuć pewien dystans pomiędzy nim a innymi dziećmi. Akurat to Tadkowi jakoś nie przeszkadzało.

        Kumplował się z Tereską. Zaraz też zaczęły się docinki na ten temat, że „chodzą” ze sobą, że „mąż i żona” i coś jeszcze, ale o to ani Tadek ani Tereska wcale się nie obrażali.

        Jakiś czas potem wszystko ucichło, bo Tadzio, wyzwolony wreszcie z jarzma  terroru przezywania i bicia, poczuł się dużo lepiej tymbardziej, że uczył się doskonale. Jakoś łatwo mu to przychodziło.

        Mijały kolejne miesiące. W dorniewskiej szkole zamieniono długie, drewniane ławki na małe, dwuosobowe z otworem na kałamarz i wyżłobieniem na pióro ze stalówką, na ścianach portret Bieruta zastąpiono portretem Władysława Gomułki i co było najważniejsze – zdjęto krzyże.

        Dużo było o to awantur i skarg, a nawet próbowano rękoczynów, ale wzburzone nastroje skutecznie uspokoił proboszcz Noga, który w rozmowach z parafianami radził pogodzenie się z zarządzeniami władz. A mówił tak:

        „…dużo ważniejsze od tego czy krzyż wisi, czy nie, jest to żebyśmy wszyscy mieli Boga w sercu, byli dla siebie dobrzy i życzliwi…To jest najważniejsze! Co z tego, że krzyż wisi, skoro nieraz patrzymy na siebie złym okiem?         Co z tego krzyża zawieszonego w domu gdy zdarza się, że wprost pod nim pijany mąż bije żonę?”

        To było ostro powiedziane, bo co tu dużo mówić, różnie bywało i być może ktoś to zrozumiał bardzo konkretnie, więc oburzenie ucichło i chociaż co poniektórzy  obruszali się jeszcze trochę to zaczęto się godzić z takim stanem rzeczy.

        Tylko starsi parafianie, przy kuflu piwa rozprawiali półgłosem:

        -Co tam prałat gada! Krzyże zawdy wisiały, za Austrii, za sanacji, za Niemca…Tylko tera je zdjeny! Bolszewiki psiekrwie…

        W tym też czasie przeniesiono lekcje religii do salki katechetycznej na probostwie i ze szkoły zniknęła wysoka postać księdza wikarego, który poprzednio zaliczany był  do „ciała pedagogicznego”.

        Od tej pory, dwa razy w tygodniu, zaraz po lekcjach, dzieci biegały tam na religię, ale Tadzio trochę się temu opierał.

        To prawda, że wtedy gdy religia była jeszcze w regularnym programie, uczestniczył w lekcjach, bo przecież nie mógł inaczej, ale z chwilą, gdy trzeba było iść do salki katechetycznej, a na końcowym świadectwie szkolnym nie było oceny z religii, Tadzio przestał chodzić. To znaczy chodził, ale „migał się” jak mógł i co najgorsze, jakoś nie zależało mu ani na dobrym stopniu, ani na opinii księdza.

        Na domiar złego i ku przerażeniu księdza okazało się wtedy, że Tadek nie był ochrzczony. Mało tego! Ku prawdziwej zgrozie wikarego, okazało się, że Tadzio w takim stanie przystąpił do pierwszej komunii!

        Bez chrztu!

        Jak to się stało?! Jak to się w ogóle mogło stać?!

        A jednak! Tadzio prześlizgnął się jakoś przez „szczelinę w systemie”.

        Zaraz też zaczęły się rozmowy, pytania i zdziwienia i ustalania kiedy to trzeba będzie nadrobić, a ksiądz wikary rwał się, żeby Tadzia zaraz chrzcić z wody, ale akurat w tym momencie napotkał na trudności.

        A trzeba zaznaczyć, że wszystko to działo się na Podkarpaciu lat pięćdziesiątych, gdzie religia obejmowała całe niemal życie i bardzo rzadko ktoś wyłamywał się z powszechnego reżimu chodzenia do kościoła. Nie tylko na niedzielną mszę, ale na wszystkie inne uroczystości i nabożeństwa. Gorzkie żale, nieszpory, roraty, litanie, nabożeństwa maryjne i cały szereg innych określały codzienne życie, były zegarem, kalendarzem i kodeksem postępowania.

        Kościół i wszystko co było z nim związane determinowało życie ludzi i trudno było sobie wyobrazić kogoś ktoś wierzgałby przeciwko temu. To prawda, że żyjący na uboczu i prawie nieuczestniczący w życiu miasta pan Ullman nie był katolikiem i nie chodził do kościoła, ale to był wyjątek potwierdzający regułę.

        W każdym razie z lekcji religii nie wyłamywało się żadne dziecko.

        Ksiądz wikary wezwał więc Wiktę Pawlinę do kancelarii parafialnej na rozmowę, a że to była jego pierwsza placówka po seminarium i nie pochodził z tych stron więc nie wszystko rozumiał.

        Żarliwa wiara i umiłowanie Kościoła gorzały w nim wielkim ogniem i nie wyobrażał sobie, żeby ktokolwiek buntował się przeciwko ustalonemu porządkowi. Od czasu  aresztowania prymasa Wyszyńskiego zbudziło się w nim poczucie męczeństwa, które w jego przekonaniu nakazywało walkę, nieustępliwość i bezkompromisowość.

        Słowa prymasa „non possumus” stały się dla niego hasłem kapłańskiej posługi i wyznacznikiem wiary.