Państwowe gimnazjum żeńskie. Kraków 21.V.1926. Klasa V f. Książka Babci. Krystyna Kramarska-Anyszek pisze: Potem uczęszczałam do filii gimnazjum państwowego (obecnie Królowej Wandy), która mieściła się w klasztorze PP Prezentek przy ul. św. Jana 7. Tam kiedyś uczyła się też moja mama. Na zdjęciu Krystyna Kramarska w środku, z przodu.
Państwowe gimnazjum żeńskie. Kraków 21.V.1926. Klasa V f. Książka Babci. Krystyna Kramarska-Anyszek: Potem uczęszczałam do filii gimnazjum państwowego (obecnie Królowej Wandy), która mieściła się w klasztorze PP Prezentek przy ul. św. Jana 7. Tam kiedyś uczyła się też moja mama.

W szkole u Norbertanek

Do szkoły P. P. Norbertanek zapisała mnie matka w roku 1917. Sama wychowywana w szkole klasztornej P. P. Prezentek, z której wyniosła bardzo miłe wspomnienia, chciała, aby dzieciństwo moje i siostry mojej Janiny upłynęło w podobnie miłej i zdrowej atmosferze.

Szkoła P. P. Norbertanek była szkołą prywatną, ale nie elitarną. Siostry nie przebierały wśród zgłaszających się dzieci, tak że element był rozmaity. 50% było dzieci z inteligencji, a 50% z rodzin rzemieślniczych i rolniczych, tzn. obywatelskich ze Zwierzyńca, gdzie każdy gospodarz miał kawałek pola. Szkoła obejmowała młodzież ze Zwierzyńca, z Półwsia Zwierzynieckiego i Woli Justowskiej, zasięg jej poszerzał się w stronę wsi, do miasta sięgał najdalej do placu Kossaka. Przez cały czas pobytu w szkole nigdy nie zauważyłyśmy, aby siostry robiły różnice między uczennicami i traktowały je mniej lub bardziej przychylnie ze względu na stanowisko rodziców.

Sióstr uczących było kilkanaście i wszystkie miały pełne kwalifikacje do wykonywania zawodu nauczycielskiego, mało tego, siostry miały swoje specjalne kierunki, stąd poziom nauczania był naprawdę wysoki, toteż po przejściu potem do szkół średnich i wyższych nie odczuwałyśmy żadnych trudności czy braków. Byłam małą dziewczynką, gdy mój wuj doktor Piotr Florczyk, znany w Krakowie pedagog, oświadczył mojej matce, że trudno znaleźć lepiej przygotowane do zdawania „kwalifiki” (egzamin specjalistyczny nauczycielski) nauczycielki, jak zakonnice Norbertanki. A wuj był człowiekiem bezstronnym i raczej surowym, więc jego pochwała wypowiedziana pod adresem naszych nauczycielek sprawiła mi wielką radość. Bo przecież te właśnie siostry nauczycielki były przez nas kochane, były nam bliskie i dotąd wspominam je ze wzruszeniem.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Prefektą w czasie mojego pobytu w szkole była siostra Hiacynta BOTHE, osoba bardzo kulturalna, zrównoważona, ogromnie delikatna, świetnie nas rozumiejąca, może dzięki dużemu poczuciu humoru. Nigdy nie widziałam chmury na jej twarzy, nigdy nie słyszałam jej podniesionego głosu, a jednak miała wielki na nas wpływ, a jej wskazówki zapamiętałyśmy na zawsze. W szkole uczyła geografii, ale swój światopogląd przekazywała nam podczas godzin t.zw. „egzorty”. Było to coś w rodzaju obecnej lekcji wychowawczej. Nauka moralności w oparciu o etykę katolicką. W egzortach brały udział uczennice wszystkich klas jednocześnie. Tam dowiedziałyśmy się o roli człowieka w społeczeństwie, o współżyciu z innymi ludźmi opartym na miłości bliźniego, wyrozumiałości dla cudzych błędów, wszystko podane w słowach prostych, jasnych, łatwo docierających do naszej świadomości. Nie było tam nakazów i zakazów, była tylko zachęta do pracy nad sobą i promienny uśmiech, dla którego każda z nas godziła się na różne próby. Moim dziecięcym rozumem pojęłam, że nie po to żyję, aby mnie było dobrze, ale żeby innym było dobrze ze mną. Często odczytywałam wpisane do pamiętnika słowa: Rozwiń się w pełny, piękny kwiat, ale pamiętaj, że za wzorem słońca, życiem swym blaski masz rzucać w świat. Taka właśnie świetlana i rzucająca blaski między swoje uczennice była nasza Prefekta.

Wychowawczynią moją przez pierwsze dwa lata była s. Gotfryda JęDRZEJOWSKA, nauczycielka młoda, wesoła, energiczna, (po odzyskaniu niepodległości spolszczyła swoje imię na Bogumiła). Miała świetne podejście do dzieci, łatwo wprowadziła nas w szkolny rygor, a pierwsze wiadomości podała nam tak bez patosu, że zdawało nam się, że to ciągle zabawa. A to już była prawdziwa nauka w prawdziwej szkole. I to już pozostało nam na potem, że nauki nie uważałyśmy za ciężki obowiązek, ale za bardzo miłą konieczność. W szkole było jak w domu, wszystkie uczennice wywoływane były po imieniu, nazwiska używano tylko w oficjalnych momentach, n.p. przy rozdawaniu świadectw. Noty były dla zwyczaju, nagrodą za dobrą odpowiedź była pochwała nauczycielki.

W trzecim roku wychowawstwo naszej klasy objęła s. Czesława WOJCIECHOWSKA i ona prowadziła nas do 7 klasy. Uczyła polskiego, historii, niemieckiego i muzyki (muzyka czyli gra na fortepianie była przedmiotem nadobowiązkowym). Siostra Czesława była dla mnie najbardziej kochaną nauczycielką, która z czasem stała się przyjaciółką. Przez wszystkie lata studiów w szkole średniej i na uniwersytecie odwiedzałam ją, aby omówić swoje plany, posłuchać mądrej rady i ucieszyć ją sukcesami w nauce, które w dużej mierze były jej zasługą. Wpoiła we mnie zamiłowanie do systematycznej pracy. Wiersz wpisany przez nią do mojego pamiętnika był apoteozą pracy:

Gdyby kto spytał, co nam daje zdrowie,
co uszlachenia i co nas wzbogaca,
pewnie mu każdy to samo odpowie: praca.
O, bo gdzie praca na straży stoi,
życie się dwoi, czas skraca.
Kto igłą, piórem, pracuje, od tego głód się odwraca
i nawet wtedy, gdy młodość przekwita, zakwita praca.

Siostra Czesława swoiście, ale sprawiedliwie oceniała postępy. Pamiętam, kiedyś dostałam od niej po łapie za pomyłkę w czasie popisu muzycznego, a równocześnie pochwałę za moją pewną postawę w tym momencie, dzięki której słuchający nie zorientowali się w potknięciu. Byłam bardzo żywa i niecierpliwa, a jednak potrafiła mnie okiełznać. Raczej poważna niż wesoła, ale zawsze pogodna i równa, karząca w miarę, a równocześnie pobłażliwa, kochana i kochająca. W przeddzień ślubu przedstawiłam jej swojego narzeczonego, a potem stale utrzymywałam z nią kontakt.

Od innych przedmiotów były inne specjalistki: od rachunków s. s. Józefa BARANØWNA, Franciszka BACZYńSKA. Pierwsza powolna, z lekka mówiąca przez nos, będąca usposobieniem spokoju, uczyła mnie tylko rok; druga, bardzo drobna, wręcz malutka, ruchliwa, szybka i bystra, uczyła mnie przez dwa lata i w moich dziecinnych oczach sylwetka jej zrosła się z szeregami drobnych, a mądrych liczb, którymi były usiane nasze zeszyty. Siostra Franciszka to chodząca cierpliwość z wyrozumiałym uśmiechem na ustach. Świetnie wygimnastykowała mój humanistyczny umysł, aby dawał sobie radę z arkanami „wyższej” matematyki.

Od przyrody, zwanej wtedy „historią naturalną” i od fizyki była siostra Wojsława FRONIØWNA. Żadne psie figle nie potrafiły wyprowadzić jej z równowagi. N. p. pewnego dnia jedna z koleżanek wodą kropiła notes s. Wojsławy, w którym widniało świeżo napisane niedostatecznie z fizyki. Zaznaczyła w powietrzu krzyż i ze słowami „A kysz, a kysz” usiłowała czarnoksięskim sposobem unicestwić zły stopień. Siostra chwilę obserwowała jej zachowanie, a potem spokojnym głosem poleciła jej wyjść za drzwi i dalej prowadziła lekcję. A gdy po jakimś wykroczeniu miałyśmy całą klasą zostać w kozie, sama wysnuła przypuszczenie, że zbłądziłyśmy niechcący i uwolniła nas od kary.

Począwszy od klasy piątej uczyłyśmy się dwóch obcych języków. Poza tym historii, geografii, historii naturalnej (biologia i chemia) i fizyki. Były też roboty ręczne czyli „kobiece”, zajęcia praktyczne zwane nauką zręczności, śpiew, kaligrafia, rysunki, gimnastyka. Od tych przedmiotów były siostry: Stanisława BIESIADECKA, Alojza GOŁASZEWSKA, Paulina KRUKIERKØWNA, Kornelia RØŻYCKA, Anzelma (nazwiska nie pamiętam), Milona MAŁYSIAKØWNA, Rafaela KRUKIERKØWNA (uczyła muzyki). Siostra Stanisława prowadziła we wszystkich klasach język francuski. Dowcipna i spostrzegawcza, była najweselszą z naszych nauczycielek.

Siostry Alojzę i Kornelię pamiętam jako probantki, bo już wtedy uczyły nas przez pewien czas, nim wstąpiły do nowicjatu. Będąc na ich obłóczynach pierwszy raz uczestniczyłam w tej uroczystości, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Pomijając stronę religijną, jako mała kobietka zauważyłam, że siostrze Alojzie było bardzo do twarzy w kornecie. Była piękną zakonnicą pełną sił witalnych i energii. Siostrę Kornelię zapamiętałam taką: białoróżowa cera, uśmiech spokoju i dobroci na twarzy, a spojrzenie raczej w głąb siebie.

Siostra Paulina, urocza, postawna i utalentowana kobieta, była wychowawczynią mojej siostry w klasie o rok wyższej od naszej. Pięknie grała na fortepianie, miała bardzo oryginalny głos niski. Oprócz przedmiotów, których uczyła w swojej klasie, w klasach połączonych prowadziła chór na głosy, wtajemniczała nas w teorię muzyki i solfeż. Śpiewu uczyła również siostra Czesława. Tematyka była rozmaita. Śpiewaliśmy pieśni religijne, wiązanki melodii narodowych, okolicznościowe (imieniny, koniec roku), patriotyczne, wyjątki z oper i inne, dla wyładowania naszej radości życia. Ambicje sióstr były duże: dobierały głosy, były partie solowe, a my też, widząc ich pracę, poważnie podchodziłyśmy do przedmiotu. Siostry Józefa, Alojza i Kornelia uczyły niemieckiego. Każda z sióstr oprócz zasadniczego swojego przedmiotu brała dodatkowo roboty, rysunki, kaligrafię albo gimnastykę, tak że w różnych latach z wszystkich wymienionymi siostrami miałyśmy styczność.

O siostrze Milonie mam najskromniejsze wspomnienia. Była to najmłodsza siostra księdza Małysiaka i z rodzicami mieszkała w tym samym domu, co ja (przy Senatorskiej 27 w Krakowie – przyp. wnuczka). Wielkie to było zaskoczenie dla mnie, gdy znaną sobie ze wspólnych zabaw Helenę zobaczyłam jako probantkę.

Nauka prowadzona była poglądowo i nie istniało, żeby po skończonej lekcji, któraś nie rozumiała przedmiotu. Zwracano wielką uwagę na wysławianie się i pismo oraz na porządek, z którego na świadectwie był osobny stopień. Gdy skończyły się obowiązkowe lekcje kaligrafii, przepisywałyśmy całe odstępy z czytanek i przynosiłyśmy do kontroli na dowód, że staramy się o piękno naszego pisma. Na robotach kobiecych zdobyłyśmy podstawowe wiadomości z zakresu robót ręcznych, tyle abyśmy w zasadniczych dziedzinach nie były laikami. Zapoznałyśmy się z igłą, szydełkiem, drutami, nauczyłyśmy się cerować, łatać, szyć i haftować oraz robić guziki. Na lekcjach robót łączono piękne z pożytecznym. Podczas, gdy wszystkie pracowały, jedna (kolejno zmieniająca się) czytała jakąś powieść z literatury dziecięcej i to było bardzo miłe. Na lekcjach zręczności robiłyśmy różne drobiazgi do użytku i ozdoby z papieru, ścinków materiałów i różnych rupiećków. Było to tak modne dziś wykorzystywanie odpadków, a przy tym ćwiczyłyśmy sprawność palców, cierpliwość i wyrabiałyśmy poczucie estetyki i precyzję pracy. Nabyte w szkole umiejętności spożytkowałam potem we własnym domu, gdyż mając gromadkę dzieci robiłam im zabawki, ozdoby choinkowe i.t.p.

Patrząc na sposoby nauczania w naszej szkole z odległości lat oceniam jej wysoki poziom, bo przez te lata właśnie miałam możność porównać ją z innymi szkołami. Siostry wkładały w nauczanie, oprócz zamiłowania, bardzo dużo pracy i starały się iść z postępem. Nie było przedmiotu, który traktowany byłby po łebkach. Zgoda grona nauczycielskiego udzielała się uczennicom. W szkole panował spokój, a stąd dobra atmosfera do nauki.

Tyle o nauczaniu. A teraz o duchu szkoły, który był wysoce patriotyczny i religijny, a pozbawiony dewocji.

Religii w klasach niższych uczyły siostry, od Vtej ksiądz Małysiak. Przez pierwsze trzy lata uczyła nas s. Fryderyka SZELIGIEWICZ, ówczesna Matka Przeorysza i ona przygotowywała nas so I Komunii Świętej. Była to kobieta lat 60ciu, w wieku mojej babki, która mimo wielkiej różnicy lat umiała zniżyć się do nas. Pełna przedziwnej dobroci, po prostu i szczerze tłumaczyła nam tajemnice wiary, a my miałyśmy do niej wielkie zaufanie. Nie śmiała się z naszych błędów, ale cierpliwie je poprawiała.

W czwartej klasie, przez jeden rok, uczyła nas s. Urszula SANAK. Może nie była surowa. Dla mnie jednak wspomnienie jej wiąże się z niezbyt miłym przeżyciem. Na pierwszej lekcji religii zostałam przez nią postawiona w kącie, po raz pierwszy i jedyny podczas mego pobytu w szkole, ponieważ zaskoczona tonem głosu i nowym sposobem prowadzenia lekcji nie mogłam utrzymać wymaganej powagi, jako że byłam zawsze bardzo skora do śmiechu. Za to do końca życia nie zapomnę, że tematem lekcji był Józef z Arymatei i jego wielkie zalety. Tylko dotąd nie wiem tego, z jakich źródeł siostra się o nich dowiedziała.

Od Vtej klasy uczył nas ksiądz Małysiak. Bardzo był przez nas lubiany, prowadził lekcje ożywione, kiedy trzeba wymagał, dla odprężenia żartował. W szkole był ważną personą. Jego imieniny obchodzono zawsze uroczyście. Kantaty śpiewane dla niego pamiętam do dzisiaj. Na zakończeniu roku zawsze on rozdawał świadectwa. Znał nas wszystkie doskonale, a także nasze rodziny, był jedyną osobą, która mogła skontrolować nasze zachowanie poza szkołą. Zachęcone przez siostry w miesiącach maju i październiku przygotowywałyśmy ołtarzyki i odprawiałyśmy dodatkowe modlitwy do Matki Najświętszej, a w marcu do św. Józefa, jako opiekuna młodzieży.

Przez cały rok, codziennie rano, śpiewałyśmy godzinki gręplując ręcznie runo przydzielone nam przez siostrę dyżurną. Dla tych to ulubionych godzinek dobrowolnie o godzinę wcześniej przychodziłyśmy do szkoły. Lekcje zaczynały się o dziewiątej.

Siostry zawsze pamiętały o rocznicach i świętach narodowych i wtedy odbywały się t.zw. „poranki”, a dzisiejsze akademie. Zaznaczam, że naukę rozpoczynałam w czasie zaboru austriackiego. Bohaterów narodowych znałyśmy z życiorysów i fotografii. Szczególnym kultem otoczony był Kościuszko. Rotę śpiewałyśmy z wielkim przejęciem, gdy wytłumaczono nam okoliczności, w jakich powstała. Umiałyśmy mnóstwo pieśni i wierszy o ojczyźnie i wielkich ludziach, łatwo nam było zorganizować aktualny poranek. Pamiętam odświętny nastrój w szkole, gdy ogłoszono niepodległość Polski. Trzymałyśmy szpaler i witały kwiatami przyjeżdżającaego z pierwszą wizytą do Krakowa prezydenta Wojciechowskiego, kwiatami witały gen. Focha.

Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci. Stanisław Wojciechowski, drugi prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, po Gabrielu Narutowiczu, przed Ignacym Mościckim. Prezydent Polski od 20 grudnia 1922 do 15 maja 1926.

Jeżeli chodzi o nasze ustosunkowanie się do najbliższych, i w tym względzie siostry pouczały nas, że zgodne współżycie opiera się na usłużności, poprzestaniu na małym, a nieraz na ustępstwach ze swego ja. Podsuwały nam projekty podarunków imieninowych dla rodziców, których wartość polegała na tym, że były robione ręcznie przez nas z myślą o obdarowywanej osobie. Nauki znajdowały oddźwięk w naszym postępowaniu. Bez pomocy starszych same organizowałyśmy św. Mikołaja dla s. Czesławy. Nie sztuka było wziąć pieniądze od rodziców i coś kupić, ale każda z nas z darów świętomikołajowych coś przyniosła i tak siostra była obficie obdarowana z tego, co było naszą własnością. Dowód, że zrozumiałyśmy, na czym polega wyrzeczenie się i przyjemność dawania. Siostry nigdy nie żądały żadnych dodatkowych opłat ani składek na rzecz szkoły. Jedynie tylko mały murzynek siedzący na skarbonce kiwał nam głową z podziękowaniem, gdy pieniążek przenaczony na cukierki, a oddany dobrowolnie na cele misyjne wpadał do jego skarbczyka.

Rozrywki: raz na rok odbywała się zabawa karnawałowa, na której zabawiałyśmy się grami towarzyskimi i tańcami ludowymi, których uczyły nas siostry. Czasem bywał to „bal maskowy” albo loteria fantowa. Kilkakrotnie brałam udział w przedstawieniach, czasem były to jednolite sztuczki, częściej obrazki sceniczne, po jednej, dwie albo trzy wykonawczynie. Jak wspomniałam, na wszystkie rocznice narodowe przygotowywały siostry poranki, gdzie część artystyczną wykonywałyśmy, dobierane według własnych predyspozycji do śpiewu, muzyki lub deklamacji. Występami uczennic czczone były również imieniny ks. Katechety i s. Prefekty. Pamiętam takie imieniny, gdzie mnóstwo dziewczynek przebranych było za kwiaty i każda trzymając w ręku odpowiedni bukiecik mówiła wiersz. Niektóre teksty były śpiewane. Siostry podkładały pod słowa popularne melodie i w ten sposób stworzyły coś w rodzaju operetki, w której występowały kwiaty, motyle i ptaki. Największą uroczystością był koniec roku połączony z popisem i wystawą prac szkolnych. Czasem za zezwoleniem kurii matki nasze mogły wtedy wejść do szkoły i podziwiać mądrość swoich córek. Nagród nie dawano, wszystkie otrzymywały na pamiątkę obrazki świętych. Przy wyjątkowych okazjach były one ręcznie robione przez siostry na papierowej kanwie, istne arcydzieła koronki. W każdym roku żegnałyśmy najstarszą odchodzącą ze szkoły klasę, obficie zakrapiając to łzami. Do pieśni „Jak szybko mijają chwile”, którą wtedy śpiewałyśmy, na całe życie nabrałam uprzedzenia.

Pamiętam jeszcze mnóstwo szczegółów, ale myślę, że są one mało ważne. Jedynie należałoby jeszcze wspomnieć o s. Weronice, która gotowała nam wyborne posiłki, kiedy po zakończeniu I wojny światowej we wszystkich szkołach krakowskich odżywiano dzieci amerykańskimi darami. Takiej zupy fasolowej, jak gotowała s. Weronika, nie udało mi się jeszcze nigdy odtworzyć, choć gospodarzę już od trzydziestu lat.

Na prośbę siostry Anieli tych trochę wspomnień spisała
Krystyna Kramarska Anyszek
mgr filozofii matka pięciorga dzieci

Kraków 1926. Krystyna i Janina Kramarskie. Książka Babci. Krystyna Kramarska-Anyszek.