Pamiętam, jak kiedyś Lech Dokowicz, znany producent i niegdyś animator niemieckiej sceny techno, opowiadał, jakie to łaskoczące  uczucie, kiedy na sali wypełnionej tysiącem tańczących ludzi zmieniasz częstotliwość wibracji i obserwujesz ich reakcję.

        Ostrzegał przed tym łaskotaniem, bo sam przeżył nawrócenie i wydobył się z tych kolein.

        W dzisiejszych czasach domorośli magicy inżynierii społecznej testują na nas nowe „wibracje” patrzą, ile i gdzie mogą podkręcić; jak daleko mogą się posunąć, kto ich posłucha, a kto nie.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Ich poprzednicy w tzw. państwach zachodnich demokracji również to robili, ale mieli więcej klasy – przeszli więcej w życiu, więcej widzieli – i mieli więcej szacunku do nas, rządzonych – z kilku różnych powodów.

        Dzisiejsi społeczni „diskdżokeje” to pokolenie lat 70. i 80.; bez silnej wiary, odwykłe od krwistej tkanki życia, bez doświadczenia; ludzie, dla których podział na równych i równiejszych jest rzeczą naturalnie wyniesioną z fraternii typu Bullingdon Club, co doskonale ilustruje otoczenie Borisa Johnsona, czy Justina Trudeau.

        Przestrzeganie narzucanych przez nich obostrzeń jest dla nas, nie dla nich; oni zawsze byli „ponad”, gotowi o nas dowcipkować, jak  pewna brytyjska rzeczniczka.

        Niedawno wydawało się, że  rząd federalny przez kilkanaście godzin otrzeźwiał i zniósł wymóg szczepień dla kierowców wielkich ciężarówek.

        Wiadomo, że wymóg taki zakłóci rynek, bo nawet gdyby się wszyscy niezaszczepieni kierowcy en masse natychmiast „zaigłowali” to i tak przez miesiąc nie będą jeździć.

        Niestety był to tylko kolejny trick. Po tych kilkunastu godzinach poinformowano, że zniesienie wymogu szczepienia kierowców przekraczających granice nastąpiło „przez pomyłkę”. Ktoś doszedł do wniosku, że można się jednak posunąć jeszcze dalej.

        Nikt do tej pory nie podliczył czy lockdowny przynoszą pożytek, nikt nie ustalił czy godzina policyjna w Quebecu, w czymkolwiek pomaga, ale skoro ludzie się podporządkowują to czemu nie wytresować ich do tych odruchów?  Rzucić piłeczkę jeszcze dalej i kazać aportować? A czemu nie? W taki właśnie sposób wprowadzono nakaz pozostawania w pozycji siedzącej podczas nabożeństw? Niech wiedzą  kto tu rządzi! Damy zaszczepionym (niezaszczepieni niech siedzą przed telewizorami) chodzić do kościoła, ale jak już wejdą to niech siedzą na tyłku i szlus, żadne tam klękanie podczas Podniesienia. Dlaczego? Bo tak!

        Jakie jest uzasadnienie medyczne?

        Żadne, ale niech się „pogimnastykują”. Potem im trochę odkręcimy śrubę, to się bardziej ucieszą.

        Poprzez zakłócenie transportu towarów wywołamy niezadowolenie i frustrację, którą następnie przy pomocy prostych zabiegów przekierujemy na tych, którzy nie słuchają naszych poleceń i nie dają się dziabać preparatem opracowanym dwa lata temu, a którego dwie dawki nie działają na obecny rodzaj wirusa. To oni będą winni problemów kraju, to ich wskażemy palcem, jako element niepewny i szkodliwy.

        Elita rządzi, masy słuchają; tak to ma wyglądać.

        Na razie zidentyfikowaliśmy opornych, teraz będziemy eksperymentować. Quebec jest tutaj świetnym poletkiem doświadczalnym…

         Słuchałem w radiu kuriozalnej debaty o tym, jak to wprowadzane tam obostrzenia poprawiły skuteczność wyszczepiania. Dwóch panów przed mikrofonem ekscytowało się, jakim to świetnym narzędziem okazał się zakaz wchodzenia do sklepów monopolowych i marihuanowych bez paszportu szczepionkowego. Teraz zakaz rozszerzono na sklepy wielkopowierzchniowe, jak Walmart, czy Costco i liczba chętnych do wyszczepiania wzrosła jeszcze bardziej. Komentujący wprost rozpływali się nad skutecznością tych posunięć.

         Domniemuję, że gdyby zaczęto niezaszczepionych wywozić do obozów koncentracyjnych kolejki do punktów wbijania igły byłyby jeszcze liczniejsze… Może niebawem do tego dojdzie, bo przecież trzeba stosować to, co sprawdzone.

        Dzisiejsze elity zachodniego świata zostały ukształtowane w bąblach dobrobytu, oderwane od życia, pozbawione egzystencjalnego doświadczenia, a na domiar złego często bez znajomości historii.

        Można je porównać do sowieckich „elit”, które bolszewicy formowali przy pomocy kilku broszur i udziału w partyjnych kursokonferencjach. Wtedy również przede wszystkim liczyła się skuteczność, a nie „burżuazyjna logika” i „małomiasteczkowe zasady”, bo gdy przemawiał „towarzysz nagant”, to i tak wszyscy sikali po nogach.

        Czy elity współczesnej kanadyjskiej rewolucji dojrzeją do takiego wniosku?

Andrzej Kumor