Reperujemy, trzymamy kciuki, poprawiamy, uczymy się. W końcu wołamy fachowca, najlepiej nie jednego, tylko dwóch – niezależnych. I nawet jeśli nam mówią to samo, to dalej liczymy na cud i oczekujemy, że jednak, to nie koniec. Taki już mamy gen, że łatwo się nie poddajemy.

        Miałam bardzo dobrą koleżankę, która od czasu do czasu podwoziła mnie na spotkania mojego klubu. Ale tylko wtedy, kiedy moje autko było potrzebne jednej z moich studiujących córek na jazdę tam gdzie nie ma dostępu do transportu publicznego.

        Zasada była prosta: auto bierze ten, który ma najdalej, i tam gdzie Go train/bus nie chodzi. Najczęściej to ja byłam bez auta, bo tak sobie życie ułożyłam, że wszystko mam pod nosem. Na zebrania chodziłam pieszo, a wieczorem zazwyczaj ktoś kto miał po drodze mnie odwoził.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Oczywiście za te podwożenia w podzięce dawałam winko (jeśli wiedziałam, że lubi), albo kartę na benzynę. Tu jest Kanada proszę państwa i takie niekończące się podwożenie nie jest przyjęte. Zresztą w Polsce też nie.

        Więc ta koleżanka jeździła 22-letnim samochodem i mi opowiadała, że używa swojej magii w postaci rozmów z autem i zaklęć. Ha, ha, ha! Nie kwestionowałam, bo to jej auto i mnie po drodze odwoziła tą zaczarowaną karocą. Więc co się będę wypowiadać, kiedy ja sama swojego nie mam. Niemniej, w którymś tam momencie musimy powiedzieć: to koniec. Nie da się nic zrobić.

        I ta moja koleżanka w końcu zmieniła to 22-letnie auto, ale twierdziła, że to przez złych doradców i patałachów mechaników. Nie, nie przez to, że auto miało 22 lata i olbrzymią liczbę mil na liczniku. No ale nic nie mówiłam, bo rozumiem jej żal za przemijaniem.

        Niestety podobnie jest z niektórymi ludźmi. Jeśli są wewnętrznie skrzywieni, obojętnie z jakiego powodu – czy są alkoholikami, czy psychopatami, czy socjopatami, czy jakimiś innymi na granicy to trudno ich wyprostować, bez względu na nasz wkład i wysiłki. Czasem, ale tylko czasem jakiś specjalista pomoże oddzielić im się od przeszłości. Więc co nam pozostaje?

        Dwie rzeczy:

        1.  uciekać jak najdalej i jak najszybciej, zanim nie zostaniemy do wciągnięci w siatkę złych uroków i do niej przyśrubowani,

        2. jeśli ucieczka jest niemożliwa, to wybudować sobie mur graniczny, za który takich  toksycznych ludzi nie wpuszczamy. Nawet i płotek może być pomocny w ustaleniu granicy. Wtedy siedzimy za tym płotem i zostawiamy tego zalanego wieloletnimi toksynami po drugiej stronie granicy. Niech tam się piekli. Chodzi o to, aby jego zaczepki, obelgi, poniżania i wszelka zła energia więcej nas nie raniły. Jeśli się damy sprowokować, to natychmiast wpadamy w dół, do miejsca obskurnego, złego i bez światła (nic tylko wyć). I nawet nie wiemy  kiedy stajemy się tacy jak to miejsce zarządzane przez tych toksycznych. Nie wszystkich da się naprawić. I nie wszyscy chcą się naprawić. Zostawcie ich więc za tym płotem. Jeśli się zmitygują (czasem to się zdarza) i poproszą o wejście to możecie ich wpuścić, ale przez furtę, do której tylko wy macie klucz. A po waszej stronie płotu w spokoju, bez dołowania i negatywnych emocji załóżcie sobie piękny ogród, który bez oddzielania ziarna od plewy nie może rozkwitnąć. A jeśli nawet wpuścicie takiego toksycznego do nowego  ogrodu, to toksyczny będzie musiał chodzić po wyznaczonych w ogrodzie ścieżkach. Ugór do kopania jak popadnie z całym balastem przeszłości zostanie po drugiej stronie.

MichalinkaToronto@gmail.com