Do redakcji:

        Mój kuzyn niedawno nawrócił się  po 30 latach nie praktykowania religii katolickiej. Następnie napisał on świadectwo swojego nawrócenia. Nazwę kuzyna Robert, gdyż z przyczyn obawy kłopotów w pracy nie chce podawać prawdziwych danych osobistych.

        Witajcie

Poniższe słowa piszę, aby dać Wam świadectwo tego, że Bóg istnieje i pamięta o każdym z nas, nawet wtedy, kiedy my o nim zapominamy. Chcę Was również przekonać, że nie ma grzechów tak wielkich aby Bóg ich nie wybaczył. Być może uda mi się przekazać Wam nieco radości i wielkiej życiodajnej energii jaką jest dla mnie Bóg.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

W żadnym razie nie będzie to opowieść radosna. Jeżeli więc spodziewacie się, że po lekturze mojego świadectwa przed oczami Waszej wyobraźni odmaluje się równina porośnięta piękną zieloną trawą i kolorowymi kwiatami, wśród których bawią się piękni szczęśliwi ludzie i hasają wielkanocne zajączki, to muszę Was rozczarować. Kiedy skończycie czytać będziecie zszokowani tym jak nisko może upaść człowiek, smutni i przerażeni. Ale być może zapamiętacie, że od Boga nie można odejść na zawsze i definitywnie, bo On w każdej chwili jest gotów przyjąć nas z powrotem. I właśnie dlatego piszę ten tekst.

Przerażającej lektury moi drodzy.

          Człowiek z gumy arabskiej

Moja świętej pamięci matka miewała czasami chwile jasności umysłu, w trakcie których wypowiadała słowa, które okazywały się później prorocze. Pewnego dnia przez chwilę patrzyła na mnie z namysłem, po czym powiedziała, że Wajda nakręcił film „Człowiek z marmuru” i „Człowiek z żelaza” i kiedyś ktoś nakręci film o mnie pod tytułem „Człowiek z gumy arabskiej”. Kochana mamusia zawsze wiedziała jak podnieść mnie na duchu i dodać mi poczucia własnej wartości.

Skoro już o tym mowa. Teoretycznie moi rodzice byli katolikami. Od wczesnego dzieciństwa całą rodziną chodziliśmy do kościoła. Ojciec wytrwały członek PZPR, człowiek bez kręgosłupa moralnego i bez własnego zdania na jakikolwiek temat i matka – osoba, w której niemożliwa do opanowania złość walczyła o palmę pierwszeństwa ze strachem przed całym światem. Już jako pięcio czy sześcio letnie dziecko znałem na pamięć wszystkie modlitwy, wiedziałem kiedy stać, a kiedy klęczeć podczas mszy świętej, jednakże nie miałem pojęcia, że Boga można doświadczać w sposób duchowy.

Byłem całkowicie pewien, że wiara polega na obecności na mszy świętej i recytowaniu modlitw. Nic więc dziwnego, że z taką religią nie czułem się związany. Kiedy miałem jakieś 12 lat matka w końcu dała się ostatecznie pokonać strachowi i przestała wychodzić z domu, a ojciec właśnie zaczął interesować się bioterapią i każdą wolną chwilę spędzał na wykładach, szkoleniach lub ze swoimi nowymi znajomymi w domu kłamiąc, że chodzi na zebrania nauczycieli przysposobienie obronnego.

Jednakże zdaniem matki udanie się do kościoła i bezmyślne deklamowanie modlitw było bardzo ważne, dlatego też w te fascynujące wyprawy udawałem się wraz z bratem. Obaj zgodnie uznawaliśmy, że pozostawanie na mszy świętej było by stratą czasu, dlatego do kościoła wchodziliśmy jedną bramą, a wychodziliśmy drugą. Tym sposobem mieliśmy całą godzinę czasu na włóczenie się po okolicznych osiedlach. Kilka lat później zamiast się włóczyć wysiadywaliśmy po kawiarniach i cukierniach opychając się słodyczami. To właśnie podczas wyjść do kościoła nauczyłem się palić i wypiłem pierwsze piwo. Pieniędzy na ten cel miałem zawsze pod dostatkiem. Kiedy matka posyłała mnie po zakupy po prostu nie oddawałem całej reszty.

Nie bez znaczenie była w mojej sytuacji atmosfera jaka panowała w naszym domu. Matka, która coraz bardziej traciła kontakt z rzeczywistością i ojciec bezustannie zakłamany i mówiący każdemu to, co rozmówca chciał usłyszeć zamiast prawdy. Oboje nie mogli lub też nie chcieli przekazać mi jakiś wartości moralnych ani nawiązać ze mną kontaktu opartego na zaufaniu. Z uwagi na powyższe wychowywałem się właściwie sam. Nie szukam usprawiedliwienia, ale w moim dzieciństwie nie było po prostu osób, które pokazały by mi lub doradziły jak przejść przez trudy dorastania.

Tak więc w wieku 18 lat byłej już człowiekiem zdemoralizowanym, codziennie okradałem własnych rodziców, odruchowo bez zastanowienia kłamałem, całkowicie lekceważyłem obowiązki szkolne, nałogowo paliłem papierosy i piłem pięć, sześć piw tygodniowo – tak dla zdrowia. Często piłem w domu w obecności matki, która przysypiała na siedząco i nie miała pojęcia o Bożym Świecie. Wpadłem tylko raz – zamiast piwka wypiłem litr gęstego i słodkiego wina malinowego no i niestety zasnąłem z butelka pod pachą. W takim stanie znalazła mnie matka. Po zwyczajowej porcji obłąkańczych wrzasków i karczemnych bluzgów oświadczyła mi, że jeżeli jeszcze raz złapie mnie na czymś takim to opowie o tym całej rodzinie. Udawałem, że bardzo się przestraszyłem tej okrutnej „groźby”, w duchu zaś poczułem głęboką pogardę dla tej osoby i smutek z tego powodu, że nie mam normalnej rodziny.

Te dwa uczucia towarzyszyły mi aż do śmierci rodziców. Chcę, abyście dobrze zrozumieli jaką osobą wtedy byłem, więc opowiem wam o pewnym wydarzeniu. To była Środa Popielcowa, miałem jakieś 20 lat matka poprosiła mnie, abym przyniósł jej trochę popiołu do posypania głowy. Z wczesnego dzieciństwa pamiętałem, że należy uklęknąć i wystawić otwartą książeczkę do nabożeństwa, a wtedy ksiądz nasypie do niej popiołu. Wychodząc z domu nawet rozważałem postąpienie w taki sposób. Niestety po drodze do kościoła widziałem mnóstwo ludzi, którzy całymi rodzinami szli na mszę. Niechcący porównywałem ich rodziny z moją. Poczułem po prostu czystą nienawiść do matki i zapragnąłem jej dokuczyć. Dotarłem na osiedle położone za kościołem. Zapaliłem papierosa i otworzyłem piwo. Szukałem pomysłu jak zemścić się na osobie, która nie potrafiła być normalną matką jak inne. Długo nic nie przychodziło mi do głowy, wypiłem piwo wypaliłem kilka papierosów, już miałem podrzucić do góry puszkę po piwie i kopniakiem posłać ją w przestrzeń, kiedy mój wzrok padł na wklęsłe denko puszki, które przypominało miseczkę. Zrodził się pomysł. Spod ławki, na której siedziałem, zebrałem sporo kurzu, dodałem popiół z całego papierosa, po czym całość wymieszałem kluczem od domu. Uczynioną tym sposobem substancję wsypałem do książeczki do modlitwy. Po powrocie do domu na prośbę matki posypałem jej tym głowę. Choć moja twarz pozostawała nabożnie skupiona w duchu śmiałem się do rozpuku.

           Kamień z procy antychrysta

Nastał rok 1999, dzieciństwo pozostało daleko w tyle i przyszedł czas rozpocząć pracę zawodową. Za pierwszą pensję kupiłem sobie używany komputer i podłączyłem Internet. Dzisiaj już nie pamiętam w jakich okolicznościach trafiłem na pierwszą stronę internetowa poświęconą magii i satanizmowi. Pamiętam jednak doskonale wrażenie jakie na mnie zrobiły te treści. Jako człowiek słabego charakteru i pozbawiony poczucia własnej wartości bardzo szybko utożsamiłem się z filozofią, która niedostosowanie społeczne i niechęć do innych ludzi przedstawiała jako siłę. W myśl zasady „Wilk ponad stadem owiec”. Kiedy już raz połknąłem zatrutego bakcyla satanizmu każdą wolną chwilę spędzałem w Internecie pogłębiając wiedzę na temat ideologii satanizmu oraz praktycznego stosowania magii.

W tym miejscu powinienem opowiedzieć wam co można osiągnąć stosując magię i co ja sam potrafiłem zrobić, a potrafiłem sporo. Ale nie będę ryzykował, że kogoś zachęcę do pójścia tą drogą więc pozwólcie, że pominą szczegóły milczeniem. Pamiętajcie tylko jedną bardzo ważna zasadę: Szatan może szybko dać bardzo wiele, tyle że za wszystko trzeba będzie kiedyś zapłacić. A wierzcie mi, że cena nie będzie mała i na pewno nie będzie uzgadniana z płacącym.

Czym się płaci? Tym co najcenniejsze, zdrowiem, życiem najbliższych, uzależnieniem czy szaleństwem. Bądź pewien Drogi Czytelniku, że jeżeli przyszłoby Ci zapłacić tego rodzaju cenę stracił byś to, co kochasz najbardziej.

Wielu z Was pomyśli zapewne, że magii przecież nie ma, chyba,  że w bajkach dla dzieci, więc zapewne mam urojenia, że w to wierzę. Może i tak moi drodzy, może i tak. A zatem to, co kiedyś przeżyłem – poczucie czyjejś obecności i strachu tak wielkiego, że nie mogłem nie tylko mówić i ruszać się, ale nawet sformułować żadnej myśli – to też było urojenie? To dobrze, bo już myślałem, że pewnego dnia, a raczej pewnej nocy doświadczyłem obecności czegoś bardzo złego.

W roku 2003 wciąż zajmując się magią i satanizmem zapragnąłem mieć dziecko. Chciałem tego naprawdę mocno. Wybrałem odpowiednią kandydatkę na matkę, dla której postarałem się być miły i po trzech miesiącach znajomości ta dziewczyna zaszła w ciążę. Pamiętam ogromną radość jaka wypełniła moje serce i pewną myśl. Myśl pojawiła się tak jakoś bezwiednie sama z siebie i przemknęła przez mój umysł prawie niezauważona. Pomyślałem sobie moi drodzy, że mając dziecko nie potrzebuję już magii i szatana.

Ta myśl to był wielki błąd. Za trzy dni powiedziała mi, że usuwa ciążę bo nie czuje się jeszcze gotowa na macierzyństwo i że „ma nadzieję, że będziemy przyjaciółmi”. Wyrazem twarzy ani spojrzeniem nie dałem po sobie poznać, że coś we mnie umarło. Powiedziałem po prostu, że jak będę chciał mieć przyjaciela to sobie psa kupię. Odszedłem i więcej jej nie widziałem. Po powrocie do domu z rozpaczy upiłem się tak, że straciłem przytomność. Niestety leżałem na plecach, a zatem kiedy żołądek postanowił pozbyć się zawartości zacząłem się topić we własnych wymiocinach. Życie uratował mi brat, który usłyszał co się dzieje i przewrócił mnie na bok.

Dzisiaj nie mam wątpliwości, że zostałem ukarany za to, że coś lub ktoś przez chwilę było dla mnie ważniejsze niż Szatan. Od tamtej pory nie interesowałem się już szatanizmem. Zrozumiałem, że cena jaką przyjdzie mi zapłacić, może być zbyt wielka jak na moje możliwości.

          Czerwona zaraza

W październiku 2003 roku po zerwaniu internetowych znajomości na tle magicznym starałem się wypełnić jakoś pustkę w moim życiu, poznać nowych znajomych, żeby mieć z kim porozmawiać. Dopomógł mi przypadek – pewnego dnia przechodząc obok sklepu obuwniczego na osiedlu Tysiąclecia na ścianie tego budynku zauważyłem napisane odręcznie ogłoszenie zapraszające wszystkich chętnych w szeregi partii RACJA. Partię Racja znałem bardzo dobrze z publikacji w tygodniku „Fakty i Mity”, który wtedy prenumerowałem. (Jest to gazeta założona przez byłego księdza Romana Kotlińskiego wspieranego przez byłych ubeków) Zatelefonowałem pod podany numer i zostałem zaproszony na spotkanie do biura krakowskiego oddziału partii. Mieściło się ono wtedy w pokoiku wynajętym w przychodni na ul. Wójtowskiej. Przywitany zostałem bardzo serdecznie przez starszego mężczyznę około 60 lat, którego nazwiska niestety zapomniałem. Był to ówczesny szef krakowskiego oddziału. Mówił dosyć dużo głównie o konieczności zwalczania Kościoła katolickiego, swoje plany tłumaczył na przykładach zaczerpniętych prawdopodobnie z podręcznika działań piechoty. Potem były zebrania tygodniowe i miesięczne, czyli w zasadzie popijawy w wynajętych knajpach. Treści rozmów nie przytoczę. Wszyscy byli dla mnie bardzo mili i ja byłem dla nich miły. Byłem szczęśliwy, że mam tylu nowych znajomych. Z ochotą brałem udział w różnego rodzaju działaniach terenowych, na przykład w marszu ateistów i kilku innych, o których nie będę wspominał. Z partią RACJA zerwałem kontakt po nieprzyjemnym spięciu podczas jednego z „zebrań”. Ja i mój adwersarz obaj byliśmy pijani i poszło nam o kobietę też pijaną, a zatem „towarzyską” i „otwartą”.

Jednakże starzy znajomi nie dali o sobie zapomnieć. Po kilkunastu już latach zaproponowano mi udział w tak zwanym „Stowarzyszeniu Wolnomyślicieli” – organizacji która od Racji różniła się tym, że tworzyli ją ludzie młodsi i lepiej wykształceni. Ale niezapomniany klimat „zebrań” pozostał. Tyle, że zamiast wódy piliśmy drogie markowe piwa lub wino. W takich warunkach żyłem ponad piętnaście lat. Poznałem bardzo wielu „towarzyszy” i kilka „towarzyszek”. W tamtych czasach bardzo zbliżyłem się do jednej kobiety. Celowo nie podam szczegółów umożliwiających jej identyfikację. Dla pełnej jasności dodam, że nasza przyjaźń była natury czysto platonicznej. Osoba ta każdego niemal dnia zapewniała mnie o swojej przyjaźni. Wierzyłem w tę przyjaźń, bo chciałem wierzyć. Wydawało mi się, że znalazłem wreszcie moje miejsce na ziemi. Moją szczęśliwą dolinę.

Owo wrażenie szczęścia psuła jakaś niejasna świadomość, że Bóg jest. Wbrew temu co twierdzili moi „towarzysze” czułem, że Bóg patrzy na mnie. Miałem jednakowoż świadomość moich grzechów i oczywiście wiedziałem, że Bóg widzi mnie takiego jakim jestem. A jaki byłem? Tego nie wiem, ale w głębi duszy czułem się oślizgłym i obrzydliwym robakiem.

        Oczyszczenie

Mój mały komunistyczny raj zawalił się w roku 2018. „Towarzysze” delikatnie, ale stanowczo zaczęli izolować mnie towarzysko, bo coraz więcej piłem i po pijanemu wszczynałem awantury. Kobieta, którą miałem za przyjaciółkę – niemal duchową siostrę wykorzystała mnie do pomocy w kilku sprawach i kiedy znalazła sprawniejszego sługę zaczęła traktować mnie jak powietrze, na moich oczach wmawiając mojemu dobremu koledze, że jest jej najlepszym przyjacielem. Pewnego dnia nagle zrozumiałem, że jestem całkiem sam na świecie. Pojąłem, że moje istnienie lub zagłada nikogo nie obejdzie, że moja przeszłość to pasmo łajdactw i krzywd wyrządzonych ludziom. Przed sobą zaś w przyszłości widziałem jedynie grób, więzienie (tak moi drodzy przez krótki czas całkiem na serio rozważałem posłanie do grobu paru osób, które mnie w jakiś sposób skrzywdziły) lub szpital dla wariatów.

Perspektywa taka naprawdę mnie przerażała. Samotność, poczucie krzywdy i zdrady ze strony przyjaciół oraz coraz silniejsze wyrzuty sumienia sprawiły, że nie chciałem i nie mogłem dale żyć w dotychczasowy sposób. Wtedy przypomniałem sobie o Bogu. W mojej świadomości pojawiła się myśl, że ludzie zawsze mogą mnie zawieść, zdradzić i opuścić, ale Bóg zawsze będzie przy mnie. Zapragnąłem pogodzić się z Bogiem. Bałem się jednak odrzucenia lub wyśmiania, gdyż nie wierzyłem, że Bóg mi wybaczy. Przez dobre trzy miesiące biłem się z myślami i zbierałem na odwagę.

Na moją decyzję miał wpływ wypadek, który miałem w roku 2016 kiedy to po pijanemu omal się nie zabiłem. Na pogotowiu podczas badań lekarskich niekompetentna lekarka postawiła mi błędną diagnozę guza mózgu. Przez trzy miesiące każdego dnia zastanawiałem się czy nie będzie on dniem ostatnim. Kiedy w końcu badanie rezonansem magnetycznym wykazało, że jednak nie mam guza zrozumiałem, że dostałem nowe życie.

W tamtym czasie byłem osobą, która stale odczuwała niezadowolenie z jakości swojego życia. Uważałem się za nieszczęśliwego. Dzisiaj wiem, że poczucie krzywdy i braku szczęścia to był sygnał od Boga, który starał się pokazać mi, że powinienem się zmienić.

Kiedy więc zastanawiałem się czy zdecydować się na spowiedź i pojednanie z Bogiem pomyślałem, że może warto w tym nowym życiu zacząć od nowa.

Moja chrzestna matka pomogła mi spotkać się z księdzem, który mnie wysłuchał i wysłuchał mojej spowiedzi i udzielił mi rozgrzeszenia. Od tamtej pory moje życie zmieniło się całkowicie. Niemal natychmiast po spowiedzi poczułem wypełniającą mnie pozytywną życiodajna energię. Energia ta od tamtej pory stale mi towarzyszy powodując, że dawne problemy i troski stały się nieważne i błahe. Zdaje sobie sprawę z tego, że jestem jedynie słabym człowiekiem, który popełnił bardzo wiele błędów i który wciąż upada. Ale wiem także, że jestem dzieckiem Boga więc nie ma takiej siły, która by mnie zmogła.

Moje nawrócenie nie było łatwe, żeby posłużyć się praktycznym przykładem – kiedy byłem wyznawcą Szatana w pewnym monecie wchodząc na poświęconą ziemię lub do jakiegoś miejsca poświęconego Bogu zaczynałem czuć smród gnijącego mięsa. Coraz silniejszy w miarę jak pozostawałem w takim miejscu. Przyprawiający o ból głowy lub mdłości.

Niestety owa przykra dolegliwość nie zniknęła natychmiast po otrzymaniu rozgrzeszenia. Kiedy jako neofita po raz pierwszy poszedłem na mszę świętą było tak samo. Dodatkowo pojawiło się potężniejące z czasem uczucie osłabienia. Jakby coś wysysało ze mnie wszystkie siły. Dolegliwości owe z czasem na szczęście zaczęły być coraz słabsze. Obecnie nie odczuwam ich prawie wcale.

Co ciekawe, zmienił się bardzo mój sposób postrzegania ludzi. Kiedy spotykam osobę wierzącą od razu potrafię ją rozpoznać po prostu na nią patrząc. Niezależnie od płci i wieku tej osoby zawsze czuję jakby była moim bratem lub siostrą i jakbyśmy znali się od bardzo dawna.

Ci z Was Drodzy Czytelnicy, który są sceptykami powiedzą, że skoro tak, to powinienem spróbować podejść do jakiejś obcej osoby, którą w taki sposób postrzegam i porozmawiać. Myślicie, że ludzie wezmą mnie za wariata, a może nawet dostanę w twarz. Otóż nie. Próbowałem kilkanaście razy i zawsze osoba, z którą rozmawiałem traktowała mnie tak jak ja ją postrzegałem – jak brata. To bardzo przyjemne.

Cieszę się, że mogłem Wam o tym opowiedzieć. Wiedzcie, że wszystkie złe uczynki, do których się przed Wami przyznałem są prawdziwe. Nie opisywałem ich jednakże, żeby poćwiczyć stylistykę i ortografię albo, żeby Was szokować. Pragnę Wam pokazać, że jeżeli mnie Bóg wybaczył, to Jego miłosierdzie jest niezmierzone i nie macie się czego bać.

Bóg z Wami moi drodzy.

Robert