Jakże to jest szczęśliwe, że w świecie, gdzie niespotykana susza odsłoniła w wyschniętych korytach rzek przeszłość z innego świata, na przykład ślady dinozaurów, budowli pokrytych od wieków wodą, czy monolitycznych kamieni podobnych do tych w Stonehenge w Anglii, ja doświadczam w mojej kuchni zwyczajnej klęski urodzaju. Kanada zajmuje pod względem bilansu wodnego jedno z uprzywilejowanych państw na świecie. Jeszcze trochę, a woda stanie się naszym głównym towarem eksportowym.

Bez gazu i węgla jest zimno, ale bez wody zamiera życie, i to nasze człowiecze i życie naszego dobytku – upraw, hodowli, przetwórstwa. Niespotykana fala pożarów na całym świecie jest wynikiem suszy. Wysycha Wisła, Sekwana, Tamiza, Jangcy (ang. Yangtze). A przecież od lat mamy tego symptomy. To u nas w Ontario od kilku dobrych już lat poziom w rzekach i jeziorach się obniża. Jest to bardzo widoczne przy nadbrzeżnych domkach letniskowych, które jeszcze kilka lat temu miały spływy łódek nad wodą, a obecnie są one kilka metrów nad poziomem wody. Globalne wysychanie i susze nie są zjawiskiem jednorocznym. Czy koryta rzek i akweny wrócą do stanu poprzedniego? Nikt tego na pewno nie wie. Czy życie w Odrze się odrodzi? A jeśli tak to kiedy?

W tym ogólnie minorowym lecie, coś się przełamało w mojej kuchni. Na małych zakupach spostrzegłam brzoskwinie po bardzo dobrej cenie. Kupiłam dwa koszyczki. W to mi graj, urodzaj, trzeba z tego korzystać, bo nic nie przebije smaku świeżych brzoskwiń z półwyspu Niagara. Co prawda jeszcze nie wiem, co z tymi wszystkimi brzoskwiniami zrobię, ale jak to mówią od przybytku głowa nie boli. Aż do wieczora. Wieczorem podjechała do mnie córka i jak nic przywiozła mi dwa koszyczki brzoskwiń, bo były takie pachnące. Ta to prawdziwa Kanadyjka, kupiła brzoskwinie, bo były pachnące, a nie tak jak ja bo, tanie. No cóż, podziękowałam nie wspominając ni słówkiem, że już dwa koszyczki mam. To miło z jej strony, że o mnie pomyślała.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Ale to nie koniec. Następnego dnia przed południem przyjechał syn, i przywiózł mi dwa koszyczki brzoskwiń, bo tam gdzie był na delegacji, podjechał sadownik z Niagary i sprzedawał świeże brzoskwinie. Wszyscy brali, to i on wziął. Tylko co on z tyloma brzoskwiniami zrobi? Więc pomyślał, że matka się ucieszy, i na pewno zrobi z nich przepyszny dżem. No to i je do mnie przywiózł. Nic nie wspominałam, że już mam cztery koszyczki. Miło, że pamiętał o matce. Pogadał, pokręcił się, pozaglądał po kątach, pogłaskał kota i pojechał.

A ja? Zostałam się z sześcioma koszyczkami brzoskwiń. Istna klęska urodzaju. Ale faktycznie świeże i pachnące. Nie mogą czekać, aż mi przyjdzie pomysł co z nimi zrobić. Powyciągałam więc i pomyłam słoiki i zabrałam się za przyrządzanie przetworów na zimę. A to kompociki, a to dżemiki, a to suszone. I tak dłubię przy tych przetworach całą bożą sobotę. Wieczorem już padam na nos, ale kilka tuzinów słoiczków mam. Jak nic będzie pod choinkę. Wtedy przypomnę wszystkim o ‘klęsce urodzaju’ i dopiero wtedy całej rodzinie wyjawię jak to w jeden dzień zostałam obdarowana sześcioma koszyczkami brzoskwiń. Śmiechu będzie co niemiara. Ta opowieść na pewno przejdzie do opowieści rodzinnych, które trzymają nas w pionie, kiedy globalna susza zieje grozą ze świata.

MichalinkaToronto@gmail.com 27 sierpnia, 2022