– No tak – brnęła dalej Roma i już sama nie wiedziała co mówi – mówił, że pan jest uczciwym kupcem!

– Tak jest droga pani – ja jestem uczciwym kupcem i daję uczciwą cenę. Chce pani sprzedać dobrze a nie to drugie dobrze.

A Roma spięła się jakoś i powiedziała:

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

– No to ja nie sprzedaję!

– Zaraz, zaraz po co ten pośpiech. Niechżesz pani pozwoli spojrzeć na tę monetkę jeszcze raz – może się jakoś zgodzimy.

I tak to było. Roma przysięgała sobie, że w następną taką podróż musi wziąć do torebki małą buteleczkę z wódeczką bo “z tych nerwów” to tak jej się pić chciało, że zaraz po wyjściu od pana Platera weszła do pierwszej napotkanej kawiarni i kazała sobie podać kawę i duży winiak.

Ale nie można powiedzieć żeby była z siebie niezadowolona. Dostała po tysiąc pięćset złotych za sztukę. Sprzedała pięć monet – wszystko co jej dał Karol. Swoją drogą dobrze, że nie brała więcej. Może znajdzie się jakiś inny kupiec. Coś jej ten Plater-Szyfman nie przypadł za bardzo do gustu.

“Ale, że ona – córka Eustachego Dornickiego – handluje złotem z Żydem… No, no babcia Alfonsyna to się chyba w grobie przewraca” – pomyślała wesoło Roma zamawiając drugi winiak.

Całe to zdarzenie z panem Platerem było początkiem dość długiej operacji spieniężania otrzymanych kosztowności. Wszystko zostało podzielone na sześć części. Tadziowie wzięli swoją, Staszek swoją, Fela swoją a to co przypadało Józiowi i Heli Karol zatrzymał i czekał na dyspozycje ze Szwajcarii.

Józio zaś umarł w maju 1958 i został pochowany na miejscowym cmentarzu w szwajcarskim kantonie Valais. Zosia miała oświadczyć, że póki jej życia póty swojego chłopca nie opuści i zostanie blisko jego grobu. O sprawy materialne martwić się nie musiała bo Józio zabezpieczył ją lepiej niż się w najśmielszych snach mogła spodziewać. Prawnik był już w trakcie załatwiania wszelkich formalności imigracyjnych i majątkowych. Zosia – u schyłku dni swoich – była majętną kobietą. Tak to Bóg wynagrodził wieloletnią pracę-służbę, wierność i szlachetność. Freyowie nigdy o niej nie zapomnieli!

Hela natomiast – jeszcze przed śmiercią Józia miała niewątpliwe szczęście, bo zakochał się w niej przychodzący do Józia lekarz – starszy wdowiec, który w parę tygodni po pogrzebie oświadczył się i… został przyjęty.

O wszystkich tych wydarzeniach rodzina w Polsce była powiadamiana przez Helę. Na pytanie Karola co ma zrobić ze schedą – odpowiedzi nie dostał. Tak jakby to była mała, niewiele znacząca sprawa. Postanowił więc czekać.

A zatem w marcu 1962 umarł prałat Noga, a Karol święcił swoje sześćdziesiąte urodziny.

Te pierwsze lata nowej dekady rozbrzmiewały zupełnie nowym rytmem. Radio grało non stop “Gdy mi ciebie zabraknie”, młodzież twistowała na zabawach i prywatkach i czuło się, ze nadchodzi inna epoka. Trudno jeszcze było powiedzieć czy lepsza. Na pewno inna.

I tak się złożyło, że w lipcu tego roku zjawił się w Dorniewie Marek Frey – syn Tadzia i Ewy. Nie to, żeby w Roztoczu nie było dobrych wakacji ale wiadomo, że zawsze ciekawiej i milej wyjechać na trochę z domu i zobaczyć coś innego. Marek miał osiemnaście lat i był akurat po maturze i wstępnych egzaminach na uniwersytet. Dostał się na historię i trzeba powiedzieć, że trudno byłoby o lepszego kandydata na historyka. Ta pasja zaczęła się jeszcze w dzieciństwie i w ciągu kolejnych przyjazdów do Dorniewa Marek przejawiał coraz większe zainteresowanie historią rodziny. To tak na boku bo dopiero w szkole to był prawdziwy historyczny spec i nauczyciele nie mieli najmniejszej wątpliwości jakie studia wybierze. Czytał, zwiedzał, szperał po bibliotekach, zasypywał pytaniami profesorów, pisał różne opracowania – jednym słowem Tadziowie dumni byli z syna. Naturalnie dumni byli z wszystkich czterech ale z najmłodszego Marka to chyba najbardziej.

Wakacyjny przyjazd do Dorniewa zawsze był atrakcyjny. Roma dobrze gotowała, okolica ładna a rzeka malownicza. Miło też było zobaczyć babcię i wujostwo. Babcia Wandzia umiała ciekawie opowiadać a poza tym … miała papugę! Cóż trzeba więcej! Marek chłonął atmosferę domu, starej apteki, wypytywał, rysował drzewa genealogiczne, przeglądał stare pamiątki – jednym słowem nurzał się w swoim hobby i wypoczywał po szkolnych trudach. Łatwo nie miał bo o ile z historii był prymusem nie do pokonania to z przedmiotów ścisłych trudno było o większego tumana. Tak to się te talenty nierówno rozłożyły! Koniec końców zdał i na studiach czekały go same przyjemności bo tu nie było już tej upiornej matematyki, która tyle mu krwi wypiła w liceum.

Teraz odpoczywał i robił to co go najbardziej pociągało – pławił się w przeszłości.

Akurat wtedy Karol wyjechał na krótkie wczasy do Szklarskiej Poręby. Fundusz Wczasów Pracowniczych. Roma została na gospodarstwie bo Fela większość czasu przesiadywała u Pańczaków zajmując się małym Andrzejkiem i plotkując z Lusią – żoną starego Panczaka. Swoją drogą stary Pańczak był już wtedy na ostatnich nogach bo chorował na serce i czuł się coraz słabiej. Rysiak natomiast pracował w spółdzielni a po nocach kuł lekcje bo zaciął się z tą wieczorówką i koniecznie chciał uczyć w szkole zawodowej. W sumie Roma była sama. Matka Karola skończyła akurat 86 lat i w kuchni już się raczej nie udzielała.

Marek buszował po całym domu, przeglądał stare roczniki Fliegende Blatter, oglądał obrazy i książki w bibliotecznych szafach. Któregoś wieczoru wziął się za wielką encyklopedię geograficzną – tą właśnie, którą za czasów ich dzieciństwa przeglądał jego ojciec, wujowie i ciocie. Nagle w momencie gdy przewracał grube karty jednego z tomów zobaczył przyklejoną do wewnętrznej strony okładki kartkę z dziwacznym dwuwierszem. Z całą pewnością kartka nie należała do książki. Ktoś ją wkleił. Zresztą dwuwiersz napisany był po polsku podczas gdy cała encyklopedia była po niemiecku – i to pisana w gotyku.

A napis na kartce brzmiał tak:

“Na starego mnicha dawaj swe baczenie –

a znajdziesz trzy klucze, list i pouczenie”.

I to tyle. Marek czytał i mimo swojej przenikliwości niewiele rozumiał. Czuł jednak, że coś się za tym kryje tajemniczego a za takimi rzeczami po prostu przepadał! Naturalnie pobiegł do Romy. Ale Roma była z rezerwą:

– Marku, zaczekaj z tym do powrotu wuja. Wraca za parę dni – jestem pewna, że będzie wiedział o co chodzi. Ja się tylko domyślam ale wiesz – nie chciałabym nic mówić bez Karola. To tylko trzy dni – poczekaj.

I Marek czekał ale w międzyczasie próbował rozwiązać znaleziony rebus swoją drogą.

“Stary mnich, stary mnich” – o co tu chodzi? – myślał intensywnie. Jaki klucz? Jakie pouczenie?

Wtem, całkiem nieoczekiwanie wpadł na trop! Podobnie jak wielu przed nim lubił obserwować stary barometr stojący w oknie salonu. Wpadło mu nagle do głowy, ze może to jest ten “stary mnich”, na którego powinien dawać baczenie. To był najoczywistszy stary mnich, który wchodził i wychodził ze swojego domku i tym niezmordowanym spacerem pokazywał jak się zmieni pogoda. Słońce czy deszcz! Trzeba powiedzieć, ze rzadko się mylił. Można rzec – nigdy. Zakonnik był nieomylny.

Marek spoglądał na niego i studiował wzrokiem centymetr po centymetrze. Chatka, zakonnik, pulpit z księgą. Nic nadzwyczajnego. Zajrzał nawet do wnętrza chatki ale tam była tylko cięciwa, na której poruszała się figurka. Dalej nic. “To jednak musi chodzić o jakiegoś innego mnicha!” – pomyślał.

A potem zaczął sprawdzać postument, na którym stał barometr. Ciężki, zdobiony kamieniami i jakimiś odłamkami szkła czy kwarcu. Duży, masywny postument. Dotknął, ale wszystko było twarde, solidne, niewzruszone – takie jak przez wszystkie minione dziesięciolecia, w ciągu których stary barometr stał w tym samym miejscu na oknie. Powoli zaczął dotykać różnych elementów, przeginać zakonnika, pulpit i wreszcie chatkę. I nagle przy przekręceniu chatki o pół obrotu w lewo dał się słyszeć cichy chrobot sprężyny i z boku postumentu wysunęła się szufladka. Marek oddychał głęboko i jego fascynacja całym zdarzeniem sięgnęła zenitu! Spocił się przy tym jak mysz! To było coś dla niego! Tajemniczy napis, sekretny schowek – jednym słowem – prosta droga do jakiejś wielkiej tajemnicy! Fascynującej tajemnicy!

I nawet nie zdawał sobie sprawy jak był tego bliski.

Mimo to nic nie ruszał. Znowu pobiegł do Romy i podnieconym szeptem zawołał:

– Ciociu, ciociu – coś znalazłem – tajne schowanie! Tajemną szufladkę! Chodź, chodź szybko- pokażę ci!

Poszli ale pomimo wielkiej ciekawości udało się im zapanować i razem poczekali do przyjazdu Karola. Dopiero wtedy spenetrowali wnętrze schowka. Rzeczywiście były tam trzy klucze a oprócz tego mały pakuneczek przewiązany na krzyż sznurkiem. Dwie kartki. Jedna po niemiecku. Drukowana na firmowym papierze zakładów Wertheim Kassen w Wiedniu. Druga kartka to był list albo raczej notatka pisana ręcznie.

Nie ulegało wątpliwości, że oto wreszcie trzymali w ręku prawdziwy klucz do kasy!

– Marku, gdzieżeś ty znalazł ten dwuwiersz? – pytał Karol.

– A w encyklopedii – o tu!

– W którym tomie?

–         W trzecim. O tu – w tym – trzecim od lewej!

– Trzecim od lewej – mówisz? No to teraz wszystko jasne.

Karol zaśmiał się w duchu z własnej “przenikliwości”!

“A ja szukałem po ulach – co za głupota! Jak to się łatwo można czymś zasugerować! No, chwała Bogu, że zjawił się tu ten chłopak! Jednak co młodość to młodość!” – pomyślał.

I wtedy opowiedział Markowi całą historię począwszy od śmierci dziadzia Frania, znalezienia trzech listów i o dalszych poszukiwaniach. Nie ominął też wypadku Rysiaka, różnych rodzinnych zawirowań, rozmów i wszystkiego co się z tym wiązało. Nie wspomniał jednak o reakcjach matki Marka i jej złości. Co matka to matka!

Ale Marek to był otwarty umysł. W lot pojmował, wiele rozumiał a czego nie rozumiał to się domyślał. Chciał zobaczyć te trzy dokumenty, od których wszystko się zaczęło ale zanim do tego doszło postanowili otworzyć kasę!

Instrukcja otwarcia kasy była napisana po niemiecku. To była oryginalna, fabryczna instrukcja, bez której – jak się dość szybko okazało – o otwarciu kasy nie można było nawet marzyć. To był właśnie ten próg, o który potknął się Rysiak Pańczak i który kosztował go dożywotnie kalectwo. I właśnie dlatego Karol zdecydował, że Rysiak powinien być obecny przy otwarciu. Zresztą co fachowiec to fachowiec – jego obecność była ze wszech miar potrzebna. A poza tym a może przede wszystkim – zasłużył na to! Boże – jakżeż “zasłużył”!

Do piwnicy zeszli we czworo: Karol, Roma, Marek i Rysiak. Była niedziela 29 lipca 1962 roku. Przeszło jedenaście lat po śmierci pana Franciszka Freya!

Karol czytał instrukcję i tłumaczył ją na polski a Marek wykonywał kolejne wskazówki. Dość szybko okazało się, że mimo wszystko Rysiak był niezbędny.

Niektóre punkty instrukcji były dla Karola i Marka niezrozumiałe podczas gdy Rysiak rozumiał je bez trudności. Poza tym zamki były przez niego wcześniej dobrze naoliwione.

Po paru próbach nadeszła wielka chwila. Wszystkie trzy zamki puściły i Marek przekręcił uchwyt. Drzwi kasy odchyliły się bezszelestnie.