Noce mijają, bo tak działa świat. Człowiek tymczasem noce zbywa. Waży sobie lekce. Choć w każdej z mijających winien zakochiwać się całym sercem.

Całym sercem, prawdziwie i do szaleństwa. Nie powinien też zapominać, o czym wie doskonale każdy normalny wariat: że mianowicie w szaleństwie przydaje się księżyc. Zwłaszcza księżyc w pełni. Wówczas kuszą nawet prozaria fizycznego kontaktu, a byle obietnica przez byle kogo składana, zdaje się smakować intrygująco ponad rozum z rozsądkiem razem wzięte.

***

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Kolejny głaz ze stosów “bieżączki”. Bogumiła Berdychowska, w kontekście Rzezi Wołyńskiej: “W dającej się przewidzieć perspektywie nie jesteśmy w stanie uzgodnić wspólnej, polsko – ukraińskiej wersji historii pierwszej połowy XX wieku”. Zaznaczam, by dodać: pani ta najwyraźniej wypiera z rozumu podstawy. Czy tam skądś tam. Dopóty dowolną wersję “historii wspólnej” przyzwoici Polacy trzymać będą głęboko poniżej najniższej części kręgosłupów, dopóki Ukraina zakazuje poszukiwań oraz ekshumacji szczątków Polek i Polaków pomordowanych na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Zakazywanie czynów, do jakich w sposób naturalny zobowiązuje udział w cywilizacji łacińskiej, to nic innego jak sprzeniewierzanie się fundamentalnym wartościom tej cywilizacji. Tak postępuje barbaria, a nie człowiek biały aspirujący do cywilizacji i wartości Zachodu. Z kim tu, i na dobrą sprawę co, mielibyśmy uzgadniać?

***

        Co wydaje się najważniejsze w życiu? To, bez czego żyć się nie da. Bez czego nie da się? Bez siebie. Bez “ja” pod własnym sklepieniem. We własnej łepetynie. Nigdy tego nie próbujcie, nie wyjdzie. To tak, jakby chcieć wyobrazić sobie “nic”. Natomiast jeśli o mnie chodzi, urodziłem się, by tak rzec: osobiście, trzeciego sierpnia 1961 roku. Co raz na zawsze odmieniło kształt ludzkich czwartków.

        Dawno temu znaczy się urodziłem: mamuty i dinozaury pasące się za oknami jaskiń, w jaskiniach ogień i cienie pełgające po ścianach, z dołu pną się stalagmity, z góry mokre coś kapie ze stalaktytów, czy tam na odwrót, tu i tam trafi się stlagnat jak się patrzy, bo i czemu nie spojrzeć, a przy ognisku Platon z kumplami. Czyli to generalnie, co Ligęzy lubią najbardziej: starannie dobrane towarzystwo oraz grzane piwo z sokiem malinowym. Dokładnie te klimaty. Plus kiełbasa z szablozębnego, pieczona na patyku, palce lizać. No jakże.

        Między innym dlatego (dlatego, że dawno to było) wyznać mogę, co wiem: nigdzie nie odnajdziemy tylu pokładów jadu kiełbasianego teraźniejszych oraz przyszłych ludzkich nieszczęść, co w konsekwencjach niegdysiejszych wyborów pań i panów człowiekowatych. W konsekwencjach tychże wyborów, rozciągniętych nieodmiennie pomiędzy czynem a zaniechaniem. I może jeszcze w naszych charakterach indywidualnych i w tożsamości wspólnoty, która nas ukształtowała.

        Ale nie o wszystkim naraz – to raz, i nie o wszystkim raz, dwa – to dwa. Proszę na samym początku utrwalić również w pamięci, że podmiot liryczny występujący w opowieści to nie zawsze ta sama postać, co twórca tegoż podmiotu.

…Mamy to? Dobrze.

***

        Pojawiłem się na tym padole zwanym od łez, nie domyślając, jaki ów padół faktycznie złowieszczy. Zwodniczy. Zakłamany.

        Weźmy to jedno: do ukończenia 65. lat, wieku pozwalającego niewolnikowi współczesnemu… Wróć. Do ukończenia 65. lat, wieku pozwalającego ubiegać się o emeryturę, zostały mi trzy lata. Wcale przesądzone nie jest, że dożyję. W Polsce “średnia dalsza przeżywalność” mężczyzn po udzieleniu im zgody na pobieranie emerytury, maleje od paru lat. Ciekawy wątek? Pewnie. Choć do rozwinięcia – innym razem. W każdym razie zaś, 65 lat ukończywszy, za sobą zostawię 34.187.040 minut, 569.784 godziny, 23.741 dni, 3.392 tygodnie oraz 780 miesięcy. Pytanie w charakterze szekspirowskie zabrzmi wtedy głośniej, niż dzwon niejeden wszystkim nam bijący na co dzień: czy za wartość dodaną, oceniając rzecz całą w bilansie, minione trzeba będzie uznać, czy raczej za marnotrawstwo, co wychodzi niemal zawsze i niemal każdemu, gdy oferowany czas trafia na przepadłe? W istocie bowiem mało kto daru tego nie roztrwania, choć wielu pod nóż dałoby gardła, że u nich wyszło inaczej. Czy wyszłoby, gdyby to czy tamto. Co z kolei uważam za czcze przechwałki. Takie tam rozmaite skwarki-ogarki.

        To znaczy nie wątpię, że gardła daliby, a ja musiałbym wówczas te gardła rezać. Żadne takie. Pacyfista ze mnie, choć zracjonalizowany do bólu kości. Konkretnie: do bólu “ossa membri superioris” (później wyjaśnię skąd te kości, później).

***

        Klawiatura pozwala palce od siebie oderwać zaskakująco niechętnie, z drugiej strony papier niespecjalnie daje się rozciągnąć. Stąd przerywając w tym miejscu, obiecuję wracać do wątku i formuły, powiedzmy: raz w miesiącu. Wbrew czynom indywiduów owładniętych złą wolą, będziemy próbowali przetrwać. Odwojować przyszłość, stłamszoną w teraźniejszości rozjeżdżanej bezlitośnie gąsienicami ideologicznych buldożerów. Przy okazji zakochując w każdej kolejnej nocy. Do szaleństwa prawdziwie, z księżycem czy bez. I niech nam Bóg dopomoże.

        …Tym bardziej, gdy za tydzień w tym miejscu kosztować będziemy czekolady z prosa.

Krzysztof Ligęza

Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl