ŚRODA; 4 STYCZN. ‘89

        Na lotnisku. Kołomąt, bałagan i nerwy z tego powodu i nieodzowne „Pan tu nie stał!” Udaję, że nie rozumiem. Ustępuję, jakbym zupełnie nie znał tutejszych realiów. To się nazywa: „rżnąć głupa”. Idę na sam początek kolejki i o dziwo, ci z przodu jak zahipnotyzowani nie reagują, tylko ta z tyłu wrzeszczy, żeby mnie nie przepuszczać, bo byłem za nią. Udaję, „Niewidzialnego Człowieka”. W ręku mam kanadyjski paszport. Bez problemu przechodzę przez odprawę. Nie płacę $7 za każdą dobę pobytu, opłaty obowiązującej cudzoziemców.

        Samolot opóźniony jest dwie godziny. (9:05). Co będzie później, nikt nie wie. Chciałbym coś zjeść, ale nie ma gdzie usiąść. Rezygnuję z jedzenia. W sklepie wolnocłowym kupuję whisky za $8.50 i papierosy „Benson & Edges” za $8.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Słonecznie.

                Mimo iż ciągle jestem w dworcowej poczekalni, czuję się już prawie w zawieszeniu między ziemią a niebem.

        MARZEC

SOBOTA; 25 MAR. ‘89

        Mimo, iż od powrotu z Polski minęły prawie trzy miesiące, nie mogę się z tych wszystkich wrażeń otrząsnąć. Nie znalazłem też czasu na zrobienie choćby krótkiego zapisu od tego czasu. Telefony i praca. Może to i dobrze, bo bezczynne siedzenie i rozpamiętywanie tego wszystkiego, z pewnością sprawiłoby mi jeszcze większy ból.

        Tamta ponura, zakisła rzeczywistość w kleszczach Przodującego Systemu – okrutnego żartu Historii, wtłoczyła miliony istnień ludzkich w jakąś pokrętną formę egzystencji, na temat której tak wiele już napisano, a wciąż jest to dla mnie, i nie tylko dla mnie niepojęte, że pod pozorem „uszczęśliwienia” milionów (zwanych „masami”), zniewolono, a tym samym unieszczęśliwiono tak wielu na tej ziemi.

        A czyż  szczęście na tym padole łez, ma  w ogóle rację bytu? – zapyta ktoś. To samo można by odnieść i do wolności i dalej, dywagować w stylu tych Wszystko-lepiej-wiedzących, Pokrętnomądrych.

        Najgorsze jednak było to, że z O. nie mieliśmy chwili dla siebie, bo „ciągle ktoś i ciągle coś”. Bo trzeba było „interweniować” w administracji (ADM) w sprawie zimnych kaloryferów, a to „siadło” koło w samochodzie, zepsuł się piecyk w łazience, kran w ubikacji… Ktoś telefonicznie poszukiwał O. właśnie, kiedy On także poszukiwał, niekoniecznie tego kogoś, ale czegoś…

        No i ta straszna pustka po M-e, która już odeszła na zawsze. Kalendarz wiszący w kuchni z notatkami zrobionymi Jej dłonią z wciąż wiszącą kartką z datą 25-go listopada, bo żaden z nas nie miał odwagi jej zerwać…

        I mógłbym jeszcze długo rozciągać te bolesne dla nas trzech, wspomnienia. Ale, kiedy patrzyłem na ponad osiemdziesięcioletnią Ol-kę czy nawet na O., mimo wszystko nie pozbawionego wigoru, to jakże żałosne jest to całe moje mazgajstwo z powodu bólu nogi czy głowy.

        Chodziliśmy z O. po Łowiczu, także dotkniętym liszajem tej ogólnopolskiej (i nie tylko polskiej) zarazy – pauperyzacji i O. wspominał: „Tu było kiedyś moje gimnazjum. A tu na tym podwórku stał trzepak i my kilkunastoletni robiliśmy na nim ćwiczenia gimnastyczne… Tam dalej, tam gdzie jest ta na wpół otwarta brama, był pies, ogromny wilczur. Wszyscyśmy się go bali. Miałem wtedy siedem lat…” Szybko przeliczam w pamięci. Dwudziesty pierwszy rok. 68 lat temu. Bagatela! „Tam mieszkali dziadkowie, moi dziadkowie… Jak ci chyba wiadomo, przez jakiś czas mieszkałem u nich i któregoś dnia wyszedłem tu, na to podwórze w wyglansowanych na najwyższy połysk butach i wszedłem do płynącego ścieku, i zrobiłem sobie świetną zabawę, tupiąc rozpryskiwałem te brudy…” O. musiał za to dostać niezły „opeer” albo nawet i „wciry”, bo akurat o tym wydarzeniu słyszałem od Niego nie wiem, który to  już raz.

        Potem odwiedziliśmy groby naszych najbliższych, „drogich nieobecnych”.

        W samolocie. W przeciwieństwie do poprzedniego, nocnego lotu, teraz lecimy w pełni dziennego światła. Gość siedzący obok, przewozi w podręcznym bagażu kilkanaście butelek alkoholu. Proponuje najpierw po jednym, drugim i… „na trzecią nogę”. Myk! Siup! Cyk! Na jego kolejną propozycję grzecznie odmawiam. Trzymam bestię na uwięzi i zaraz, na szczęście, przysypiam w tej całej podniebnej jasności.

        Schodzimy do lądowania. W dole widać już autostradę „427”. Jedną nogą jestem w domu! Po wylądowaniu, ponad godzinę czekamy na bagaż, który utkwił gdzieś za zamarzniętymi drzwiami.

        Przyjechał po mnie J. O czwartej z minutami jesteśmy na miejscu. Jak tu widno, jakie te ściany czyste, w tym naszym ogromnym mieszkaniu! – stwierdzam ze zdziwieniem, mając wciąż w pamięci to, co pozostawiłem już za sobą.

        I TU jest ten sam, jak i TAM, wizerunek milczącej Matki Boskiej Jasnogórskiej o smutnej twarzy naszej M-y.

        Święta Wielkanocne. Wielki Tydzień. Święta Zmartwychwastania Pańskiego wśród swoich najbliższych, drogich obecnych! Tylko O. został tam sam… Zaraz do Niego zadzwonię…

KWIECIEŃ

NIEDZIELA; 9 KWIET. ‘89

        Na balkonie. W świergocie ptaków, w szumie przejeżdżających samochodów – w budzącej się niedzieli. Pada śnieg, a raczej już tylko śnieżek niekończącej się zimy.

        Kot-Dakota na posterunku. Wpatrzona w okno przeżywa męki, widząc i słysząc ptaki, których nie może dosięgnąć. Strzyże uszami obserwując przelatujące gołębie. Czujna, zwarta i gotowa do skoku, oddzielona od tamtego świata grubą szybą i wysokością 20-go piętra, musi przeżywać straszne męki, kocie tortury, nie mogąc upolować żadnego z tych ptaków.

        Kot-niewolnik. Kot-żywa zabawka naszego egoizmu.

        Za to, A. pozwala jej czasami ogryzać liście palmy. Czasami bierze Dakotę na ręce i wtedy ta, łapczywie rzuca się na coś zielonego. Pozbawiona możliwości bywania poza ścianami mieszkania, przeżywa swój koci dramat, jakże jednocześnie ludzki. A tam, na to wszystko, co jest na zewnątrz, prószy beznamiętnie śnieżek w tej kończacej się, pierwszej dekadzie kwietnia.

        Wczoraj wypożyczyłem film Stanley’a Kubricka „Mechaniczna pomarańcza”. Jeszcze jeden przykład na bezradność wobec panoszącego się zła. Nasza bezsilność, gdy bezkarny zbrodniarz paraduje wśród nas, a my udajemy, że go tu nie ma. Nierzadko „pogodzeni”, bierzemy się za ręce (kat i ofiara) i razem, w imię szlachetnej zgody, zmierzamy ku równi pochyłej…

        Po drugiej w nocy telefon od J. K-s (Jotki). Bo. został zatrzymany przez policję za jazdę po pijanemu. No i trzeba by go odebrać. Ale musiałem jej odmówić, bo wcześniej też wypiłem małe „co-nieco”. Może być mi to poczytane za umywanie rąk.

NIEDZIELA; 16 KWIET. ‘89

        H. i jej mąż B. M-cz zaprosili nas do siebie. Przy butelce „finlandii”, popijając a la polonaise z małych kiliszków wdaliśmy się w tzw. szczere rozmowy, kiedy to B. przyznał się nagle, że jego tatuś był ubowcem. Niby cóż on jest temu winien, a jednak zaraz powstaje we mnie wewnętrzne „zjeżenie” się. I czar prysł. I oni, a może tylko H. to wyczuła, i wiedzieliśmy już, że jest to nasze ostatnie spotkanie. Tak to bywa.

        „Szczurowisko” na ukończeniu. Coraz mniej we mnie nadziei, że to ma choćby jaką taką wartość. A z drugiej strony, gdzieś tam w głębi duszy, tli się mała iskierka nadziei, że może jednak… Bodajże to Kazimierz Brandys powiedział, że każdy utwór pisany przez niego jest debiutem. Nigdy się nie wie, co z tego wyjdzie. Radosny bzdet czy wiekopomne dzieło.

        Zby. w wieku „chmurnym i durnym”. Nie zrobił, co powinien był zrobić, „ściągnął” mi moje rzeczy czyli pożyczył sobie bez pytania, nie umył wanny… Ja też kiedyś miałem, jak on, siedemnaście lat, tylko, że już zapomniałem o tym, a teraz odezwał się we mnie ojcowski instynkt.

        Senność wiosennego popołudnia. Po wyjsciu z kościoła jakaś „natchniona”, chrześcijańska dusza opieprza faceta blokującego jej samochód. Użyła pod jego adresem jakże pogardliwego – „wieś tańczy i śpiewa” i jeszcze to o „słomie wyłażącej z butów” na co ów strofowany przez nią „kmiotek” wykazał się spokojem i przyjął milczeniem te jej „wielkopańskie” zaczepki. Poszła jak zmyta! Co znaczy siła pokory, którą wykazał się ten człowiek!

        Jakże budujący przykład, szczególnie dla mnie, osądzającego innych z pośpiechem i gwałtownością! Ja chrześcijanin i na dodatek katolik!

        Ksiądz zrobił szybką ankietę, kto z nas chciałby, aby dodatkowa niedzielna msza była rano, a kto chciałby, żeby w sobotę wiweczorem lub w niedzielę wieczorem. Przegłosowano za mszą niedzielną poranną i w południe. „Vox populi, vox Dei”!

        Gdyby tak przegłosować, kto z nas przychodzi do kościoła z czystego przyzwyczajenia, bo wypada, a kto z gorącej potrzeby, a kto z miłości do Pana Boga. Odpowiedź zbędna, oczywiście wszyscy jesteśmy tu z „gorącej potrzeby” ale czy z „miłości do Pana Boga”?

        Wieczorem wybieramy się do kina na „Rain Man” z Dustinem Hoffmanem i Tomem Cruise.

        Trochę ciszy, ale tylko trochę, na tyle, żeby się nią zacząć delektować i zaraz odzywa się nachalnie dzwoniący telefon. To Zby., że jednak mimo najszczerszych chęci, nie będzie o piątej, ale dopiero o siódmej. Ulegam, przypominając mu o niezwróconych filmach. A. z sypialni nakazuje mu wrócić i oddać filmy.

        Życie rodzinne, bujne, prawdziwe aż do bólu – tylko w niedzielę.

        Wciąż slonecznie, ładnie i tak bardzo niedzielnie. Przedsmak lata, kąpieli w jeziorze   Ontario. Jeszcze tylko czegoś brak. A. ma gotową odpowiedź: pieniędzy! Z sypialni  przeniosła się na balkon, gdzie też robi porządki użerając się ze zwierzątkiem futerkowym – Dakotą.

SOBOTA; 29 KWIET. ‘89

        Z wycieczki zaplanowanej aż na Florydę – nici. W poniedziałek A. idzie do szpitala i wróci we wtorek po południu. Dokucza jej ten nieustający ból ręki, którą, mimo siedzenia w domu wciąż nadwyręża praniem, sprzątaniem, zakupami itp.

        W najgorszym wypadku, pojedziemy do Waszyngtonu, albo gdzieś na Wschodnie Wybrzeże popatrzeć na ocean, by potem wrócić do codzienności.