Rozdział 1

Za żywopłotem

Dom stał głęboko w ogrodzie i z drogi widać było tylko szczyt jego dachu. W gruncie rzeczy wszystko zasłaniał wysoki żywopłot z tui, który wyrastał na parę metrów, gęsty i nieprzebyty, a przy tym wiecznie zielony. Z całą pewnością stanowiłby wystarczającą zaporę przed jakimkolwiek intruzem, ale wyglądało na to, że właścicielowi domu nie wystarczał,  bo zaraz za tą tujową ścianą  rósł drugi –  głogowy. Niezwykle gęsty, najeżony kolcami, splątany, groźny – nie do pokonania.

Krzaczyska były stare, kolce ogromne, a gałęzie grube i twarde prawie jak żelazo. Czy w dawnym zamyśle tak to miało wyglądać trudno powiedzieć…Całkiem być może, że roślinny mur rozrósł się z biegiem lat, a nie przycinany wybujał jak chciał. Jedne gałęzie dusiły drugie, inne wrastały w pozwijane, najeżone kołtuny i wszystko było jedną masą kolców.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

W maju, ten głogowy mur, pokrywał się całą masą białego kwiatu, który sprawiał wrażenie, że to późny śnieg pokrył żywopłot. Kwietne kiście zwieszały się aż do ziemi, nieprzebrane mnóstwo pszczół pracowało w pocie czoła nad ich zapylaniem i wszędzie słychać było brzęczenie owadów, furkot ptasich skrzydeł i wiosenny ruch w interesie. Życie wchodziło na szybkie tory otulając się odurzającym zapachem,  który unosił się nad całą okolicą i szedł daleko poza rzeczkę w kierunku miasta. Byli tacy, którzy utrzymywali, że czuć go nawet na samym rynku.

Tujowo-głogowy mur otaczał całą, dość sporą, posiadłość i od strony drogi ciągnął się na przestrzeni kilkuset metrów. Sama droga biegnąca  wzdłuż jednego boku posiadłości była tylko odrobinę czymś więcej niż dróżką i koń z furą ledwo się na niej mieścił. O wyminięciu się z jadącym z naprzeciwka nie było nawet co myśleć, a jeśli zdarzyło się, że dwie furmanki, z dwóch stron spotykały się oko w oko, łeb w łeb, czy dyszel w dyszel, to jedna była tylko wtedy ucieczka – zjechanie na pobocze – które w gruncie rzeczy było urwiskiem nad rzeczką.

To jednak było bardzo ryzykowne i zdarzyło się parę razy, że nierozważny woźnica zsunął się wraz z wozem i koniem po pochyłości wprost do wody. Po drugiej stronie drogi miejsca nie było, bo tujowa ściana była nie do ruszenia.

W razie takich spotkań musiano liczyć na wzajemną uprzejmość i jakąś współpracę, bo wiedziano czym to grozi. Niemniej bywało, że  furmankowe spotkanie na wąskiej drodze przeradzało się czasami w kłótnię z krzykami, a nawet groźbami, co parę razy skończyło się nawet  bijatyką.

-Usuń się! Poszedł na bok!

-Moje prawo! Pierwejem przyjechał!

Inna rzecz, że takie wzajemne nieuprzejmości były rzadkie. Ludzie wiedzieli czym to zjechanie z drogi grozi, i że  takie awantury narażały na niebezpieczeństwo zniszczenia wozu, może nawet utratę konia i w ogóle były mitręgą nie wartą ryzyka.

Pomimo niebezpieczeństwa stoczenia się z wozem i koniem po skarpie do rzeczki, zdarzało się, że próbowano, bo droga wzdłuż żywopłotu była najkrótszym połączeniem z przysiółkiem Stanowa.

Z miasta do Stanowej szedł wygodny, twardy gościniec – zwany „cesarskim” – ale był dużo dłuższy, w dni targowe dość ruchliwy i zapchany wozami, a zimową porą saniami.

Co prawda nikt nie musiał się śpieszyć na jakieś terminowe spotkania! Ostatecznie to był rolniczy kraj i żyło się według słońca, a nie „co do minuty”, ale mimo to zawsze znajdywali się tacy, których coś goniło, chcieli szybciej. W takich razach próbowali tej krótszej drogi – nad rzeczką –  czyli jak mówiono – wedle „kociej wiary”.

Wedle „kociej wiary”!

Tak właśnie nazywano opasaną wielkim żywopłotem posesję, jej właściciela i wszystko to co krył kolczasty, tujowo-głogowy mur.

A nazywano tak dlatego, że właściciel był inny niż inni, do kościoła nie chodził, w mieście nie bywał i żył jakby poza społecznością.

Akurat to wiedziano, ale tak po prawdzie niewiele ponad to.

Określenie „kocia wiara” wrosło jednak w miejscowy słownik.

Mówiono tak:

-Droga koło „kociej wiary” rozmokła…

albo

-Leć koło „kociej wiary” – będzie prędzej,

albo

-Ale tam od „kociej wiary” kwiaty pachną!

I tak zawsze. „Kocia wiara” to, „kocia wiara” tamto. Mówiono to zwyczajnie, bez żadnej złośliwości czy chęci obrażenia, ale kto wie – bo sam wydźwięk nazwy przywodził jakby cień niechęci czy może nawet pogardy. Nigdy nie wypowiedzianej, ale chyba odczuwanej, a na pewno przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Chociaż „kocia wiara” mieszkał  w swoim, ukrytym w ogrodzie domu nieomal od zawsze, to mimo to – ciekawa rzecz – był uważany za obcego. Po prostu był inny. Cały jego dom z obejściem był inny niż inne, a to że był dobrze ukryty za żywopłotami, a jego właściciel nigdzie nie bywał ani się nie pokazywał, wzmagało jedynie jakąś mimowolną niechęć, podejrzliwość czy może nawet obawę.

Nikt go nie odwiedzał, ani nie zapraszał.

Mówiono, że właściciel miejscowego majątku ziemskiego – pan Eustachy Dornicki – próbował swego czasu nawiązać kontakt i nawet został podobno wpuszczony na teren „kociej wiary”, ale zdaje się, że na tym się skończyło.