W okresie międzywojennym Małaczewskiego znano i czytano, głównie jego wiersze i opowiadania ze zbiorku „Koń na wzgórzu”, gdzie zamieścił opowieść o wspomnianej tu już niedźwiedzicy, która naszym żołnierzom towarzyszyła dzielnie od Syberii do Warszawy, a potem w komunistycznej Polsce nakazano to wszystko zapomnieć.

Z twórczością Eugeniusza Małaczewskiego (1897-1922) zapoznałem się przed kilkudziesięciu laty, kiedy to pisałem do encyklopedycznego słownika „Morze w literaturze polskiej” (umowę z Wydawnictwem Morskim podpisałem w kwietniu 1988 roku) hasła blisko dwudziestu autorów, których los zetknął z naszym Wybrzeżem i którzy marynistyczną tematyką się zajmowali. Czasu zeszło na to wiele, a kiedy zmieniła się polityczna sytuacja i Wydawnictwo Morskie, jedyne tego rodzaju Wydawnictwo na świecie li tylko marynistyką się zajmujące, w nowym ustroju nie wytrzymało konkurencji i padło, a nikt z ówczesnej władzy nie zechciał go ratować, cała praca poszła na marne. Ostały się oczywiście zredagowane hasła, a wśród nich właśnie poświęcone Małaczewskiemu, który w okresie międzywojennym był bardzo ceniony i zwany drugim Słowackim.

Kiedy zaczęły się ukazywać te utwory, których w komunistycznym czasie nie można było wydawać, pojawił się zbiór opowiadań Małaczewskiego „Koń na wzgórzu” (1991). Wtenczas mogłem wreszcie dać o nich i ich autorze rozdział „Inferno wojny i bolszewickiego zła w opowiadaniach E. Małaczewskiego Koń na wzgórzu” do zbiorowej książki, a kiedy ostatnio zaistniała kolejna okazja, powiedzieć o jednym z tych opowiadań, o którym to w okresie międzywojennym uczono się nawet w szkołach z wypisów, czyli o Eugeniusza Małaczewskiego „Dziejach Baśki Murmańskiej”.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

***********

Gdy w „Dzienniku Łódzkim” (2007, nr 245) przeczytałem artykuł  o maskotce II Korpusu Polskiego gen Andersa – misiu „Wojtku”, o którym nie tylko Wiesław Lasocki napisał niewielką książkę „Wojtek spod Monte Cassino”, ale także Maryna Miklaszewska opowiedziała w powieści „Wojtek z armii Andersa” i Maria Dłużewska zrobiła dzięki kanałowi „Discovery Historia” o tym niedźwiedziu film, przypomniała mi się historia opowiedziana przez Eugeniusza Małaczewskiego, nieznanego już dzisiaj pisarza, a jak już powiedziałem w międzywojniu wielce uznanego, o białej niedźwiedzicy, zwanej Baśką, która też towarzyszyła naszym żołnierzom na ich bojowym szlaku, tylko że wcześniej i nie na południu ale na północy, bo podczas wojennych zmagań Polaków z bolszewikami w okolicach Archangielska i Murmańska w roku 1918 i 1919.

 

We wspomnianym artykule z „Dziennika Łódzkiego” Grażyny Kuźnik „Ku chwale ojczyzny”, przedrukowanym nawet w „Angorze” (2007, nr 43), pisano, że miś Wojtek przeszedł z żołnierzami II Korpusu Polskiego od Iraku do Anglii, uczestnicząc aktywnie m.in. w bitwie pod Monte Cassino. Był małym niedźwiadkiem, kiedy zginęła jego matka i sprzedał go w Iranie naszym żołnierzom jakiś chłopiec. Aby kiedy można było go żywić i nim się zajmować, został zakwaterowany jako szeregowiec i otrzymał książeczkę wojskową wypisaną na Misia Wojtka. Miał więc wikt i opiekę. A zapamiętano go nie tylko dlatego, że był niedźwiedziem, ale że pił piwo, łykał palące się papierosy, bo nie tyle chciał je palić, co niszczyć, ponieważ jak każde zwierzę dymu nie lubił, czuł się doskonale w szoferce wojskowej ciężarówki i nawet dzielnie nosił pod ogniem wroga skrzynki z amunicją. Kiedy znalazł się z polskim wojskiem w Edynburgu, Szkoci nie mogli się nadziwić, jak defilował na dwóch łapach. Natomiast gdy skończyła się wojna, umieszczono go w edynburskim ZOO, gdzie pozbawiony przyjaciół-żołnierzy bardzo posmutniał, ożywiając się tylko na dźwięk polskiej mowy, i w klatce zakończył swój dzielny żywot.

„Dzieje Baśki murmańskiej”, opowiedziane przez Eugeniusza Małaczewskiego, były oczywiście inne, chociaż zarówno brunatnym niedźwiedziem z Iranu jak białą niedźwiedzicą z Archangielska zaopiekowali się nasi żołnierze i  towarzyszyły im dzielnie swoim w wojennych bataliach, a potem zarówno jeden jak drugi zyskały pełne prawa pobytu w jednostce i bez wojskowego wiktu nie mogły już żyć, nauczyły się chodzić defiladowym krokiem, a na koniec ich los okazał się podobnie nieszczęsny. Ponadto opisano ich żywot – misia Wojtka we wspomnianych wyżej kilku książkach, a niedźwiedzicy Baśki w opowiadaniu, którego autorem okazał się Eugeniusz Małaczewski. Oczywiście, w pierwszym i drugim przypadku uczyniono to z autopsji, co przy tym ostatnim autorze z racji naszego zainteresowania niedźwiedzicą Baśką wymaga już szerszego omówienia, bo dzięki Małaczewskiemu zachowała się o murmańskiej Baśce pamięć.

Jak bowiem misia Wojtka z armii Andersa pamiętali jeszcze dwaj żyjący żołnierze, tak przynajmniej było przed ponad dwudziestu laty, tak z tamtego czasu, kiedy żyła murmańska niedźwiedzica Baśka, nikt już się nie ostał.

Najpierw jednak trzeba cokolwiek powiedzieć o wskazanym tu Małaczewskim, którego młodzieńczy i wojenny zarazem etap życia z losami białej niedźwiedzicy się skrzyżował.

Eugeniusz Małaczewski jako czternastoletni chłopak wstąpił najpierw do rosyjskiej piechoty, a potem mając siedemnaście lat trafił do polskiego wojska, bijąc się na Ukrainie, w Rosji i Polsce – najpierw pod rozkazami gen. Józefa Dowbora-Muśnickiego i gen. Eugeniusza Henninga Michaelisa, a potem gen. Józefa Hallera, pełniąc nawet funkcję jego adiutanta. Kiedy III Korpus Michaelisa został rozbrojony, Małaczewski dotarł po wielu przygodach (kilkakrotnie przez bolszewików aresztowany i nawet skazany na rozstrzelanie) z wieloma naszymi żołnierzami do Archangielska, by potem z Murmańska, po półrocznych zmaganiach z bolszewikami wyruszyć morzem do Anglii i znaleźć się ostatecznie w Paryżu, a stamtąd z gen. Hallerem powrócić do Polski. Choroba nerwowa i gruźlica nie pozwoliły mu jednak długo żyć. Zmarł 19 kwietnia 1922 roku w Zakopanem.

Wojenne losy Małaczewskiego opowiedział sugestywnie jego przyjaciel i towarzysz walki, Zdzisław Chrząstowski w „Legendzie murmańskiej” (1935), skąd możemy się dowiedzieć, jak to po przegranych podczas ostatniego roku I wojny światowej bitwach tęsknota za wolną Polską rzuciła kilka tysięcy naszych żołnierzy do Archangielska i Murmańska, gdzie zdziesiątkowani przez bolszewików trafili do oddziałów Ententy, które starały się dotrzeć do Moskwy. Sytuacja polityczna tak się jednak zagmatwała (kiedy zwyciężyli bolszewicy, upadł carat i potem rząd Kiereńskiego, a akcja z Denikinem i Kołczakiem też okazała się nieudana i nie można było przebić się do tego ostatniego przez obstawioną przez bolszewików linię Kotłas-Wołogda), że desant Ententy i nasi żołnierze mogli tylko prowadzić działania wywiadowcze i obronne, by ostatecznie się z Murmańska wycofać.

Tak więc, chociaż „cały ten Murman” okazał się pomimo rycerskiej postawy naszych żołnierzy wielkim i chybionym błędem, to dowodził raz jeszcze naszego polskiego utęsknienia wolności. I jeżeli nawet „konkretnym pożytkiem” można by zwać wykorzystanie Murmańska do koncentracji naszych rozbitków z II Brygady i Korpusu bobrujskiego, to cena tego była zbyt wielka, bo zanim tam dotarli, wielu zginęło. Była to dla nich istna Kalwaria, której stacjami męki okazywały się „wszystkie lochy czerezwyczajki na linii Kijów-Moskwa-Wołogda”, jak pisał w recenzji opowieści Chrząstowskiego Bolesław Dudziński („Wiadomości Literackie” 1936, nr 27). Do Polski udało im się jednak powrócić z armią Hallera! I chociaż dzisiaj o tym murmańskim epizodzie polskiego żołnierza niemal wcale się nie mówi, to powinien być godny takiej samej pamięci jak nasze największe batalie, bo przecież dla wolnej Polski nasz żołnierz tam walczył i ginął. Dlatego słuszne były wtenczas słowa recenzenta, że w tej kwestii najważniejsza powinno być przekonanie, że „suma zysków moralnych, przewyższała zyski wojskowe”. I wtenczas przypominam sobie, jak bolszewicko brzmiały przed laty słowa oburzenia któregoś z czytelników, prowadzonego przeze mnie „Gryfa Kościerskiego”, kiedy w tym piśmie przypomniałem wiersz Małaczewskiego z tej murmańskiej batalii. Powróćmy jednak do Małaczewskiego i jego opowiadania o „Dziejach Baśki Murmańskiej”.

W okresie międzywojennym Małaczewskiego znano i czytano, głównie jego wiersze i opowiadania ze zbiorku „Koń na wzgórzu”, gdzie zamieścił opowieść o wspomnianej tu już niedźwiedzicy, która naszym żołnierzom towarzyszyła dzielnie od Syberii do Warszawy, a potem w komunistycznej Polsce nakazano to wszystko zapomnieć. Że zapomniano skutecznie, dowodzi najlepiej przypadek misia Wojtka jako maskotki w naszym wojsku, który odpomniano i o którym obecnie mówi się wiele, natomiast o Baśce milczy. Dzisiaj nie dzieje się to już za przyczyną polityki, chociaż to właśnie polityka poprzedniego ustroju kazała nam uważać II wojnę światową za wartą pamięci nie tylko dlatego, że była bliższa, ale by I wojnę i przede wszystkim tak bliską jej wojnę polsko-bolszewicką dość skutecznie w naszej pamięci wyciszyć.

Ale o Baśce miało tu być… o Baśce jako białej niedźwiedzicy, której losy Małaczewski opowiedział i niewiele lub wcale ich nie zmyślił, chociaż w opowiadaniu miał do tego prawo. Rozpoczął zaś, że „Zanim Warszawa ujrzała ją na placu Saskim (maszerowała z żołnierzami w defiladzie – T. L.), dzieje żywota jej były epickie jak wędrówka „kaniowczyków” do kraju przez Murmań, a rozgrywały się na tle egzotycznym, tam, gdzie foki są czymś tak rozpowszechnionym, jak w Polsce zwyczajne prosięta” (s. 44). Otóż, Baśka urodziła się na wielkiej krze, na Oceanie Lodowatym. Gdy jednak kra się rozpadła i nie mogła już unieść mamy niedźwiedzicy z dopiero co narodzonym małym, trzeba było dopłynąć do lądu, gdzie Baśka musiała się nauczyć samodzielnie żyć i sobie radzić.

Oczywiście, Małaczewski tego nie zmyślił, miał bowiem doskonałą okazję poznać w Archangielsku żywot białych niedźwiedzi i z tego umiał skorzystać. Najpierw więc dowiemy się, jak mały niedźwiadek płynął, uczepiony matczynej sierści, potem jak mając trzy miesiące, musiał się już uczyć pływać i także polować na foki. Mogłoby się zdawać, że dla białego niedźwiedzia to przecież nic prostszego, bo na śnieżnej bieli wcale go nie widać i może podejść do fok jak najbliżej, a potem tylko do nich dopaść. Ale dla Baśki jako białego niedźwiedzia była to rzecz najtrudniejsza. Bowiem byłoby to łatwe, gdyby była absolutnie biała, ale ona jak to u niedźwiedzi miała przecież czarny nos, który każda foka mogła już dostrzec z daleka. Jak wobec tego sobie z tym radziła?

 

Gdy kudłaty myśliwy (chodzi tu o białego niedźwiedzia – T. L.) zbliży się do swej ofiary na kilkadziesiąt stóp (a robi to kołując, z miną z głupia frant, jakby go foki całego świata nie obchodziły, ba! jakby o istnieniu ich nigdy nic nie słyszał), dalej poczyna czołgać się na trzech łapach, a czwartą nos zasłania sobie chytrze (s. 48).

Tę sztukę Baśka opanowała, podobnie jak pływanie szło jej bardzo dobrze. Nauczyła się również pływać na plecach, poddając się tylko morskim prądom i robiąc chryzantemę, jak nazwał to pisarz. A kiedy poczuła się już samodzielna, popłynęła przed siebie, w nieznane, korzystając z morskich prądów, które zaniosły ją na nieznany jej brzeg, gdzie natrafił na nią Samojed i postanowił sprzedać na archangielskim targowisku.

Tam kupił ją niejaki Walenty Karaś, polski żołnierz, i odtąd już jej losy, podobnie jak dzieje murmańczyków, okazały się nam dzięki Małaczewskimu znane, co podczas opowieści o Baśce tak przedstawił:

W przedwiośniu roku 1919 Archangielsk nad Białym Morzem był okupowany przez Ententę, która pod kunktatorskim dowództwem Anglików i na ich wikcie zamierzała zdobyć Rosję od północy, powywieszać na latarniach ówczesnych czerwonych władców Kremla, a przede wszystkim zrobić dobry interes na eksploatacji bogactw naturalnych tego kraju. Koniec wyprawy był mniej świetny niż początek. Ententa wyszła na tym kupiecko-militarnym interesie jak nasz przysłowiowy Zabłocki na mydle. Ale stało się to dopiero w sześć miesięcy później.

W czasie zaś kiedy zaszły wypadki, o których mowa niżej, Archangielsk był mocno obsadzony załogami wojskowymi niemal całego świata. Oczywiście nie brakło i Polaków, bo gdzie tylko dwóch się bije, tam zawsze Polak trzeci chętnie łba nadstawi.



Natomiast naszą białą niedźwiedzicę, jako bohaterkę tej opowieści narrator i autor zarazem ujrzał któregoś razu na archangielskiej ulicy wśród spacerujących angielskich, francuskich, amerykańskich, serbskich, kanadyjskich i włoskich żołnierzy Ententy. Prowadził ją na łańcuchu polski żołnierz, a chociaż miała wtedy zaledwie kilka miesięcy, to jako dziką i już groźną trzeba było najpierw oswoić, co było wcale niełatwe. Kiedy któryś z żołnierzy chciał ja pogłaskać, to gdyby szybko nie cofnął ręki, już by jej nie miał. Oczywiście, podchorąży Walenty Karaś był z niej wielce dumny. Kupił ja specjalnie na archangielskim targowisku, by popisać się przed pewnym włoskim żołnierzem, często spacerującym z wiadomej przyczyny z błękitnym lisem pod domem pewnej dziewczyny. Trzeba było jednak obronić honor całej polskiej armii (s. 54)! Oczywiście, Małaczewski spotkanie Włocha z Polakiem opowiedział w tak doskonałej humorystycznej konwencji, że lepiej samemu to przeczytać. Tym bardziej że finał okazał się taki, iż lis, wystraszony zbliżającym się niedźwiedziem, uciekł, przewracając tokującego włoskiego kapitana bersalierów, Baśka rozerwała mu przy tym na niechlubnym miejscu spodnie, a owa dama, do której tak wzdychał włoski Romeo, zbiła z tego wszystkiego szybę w oknie i wystraszona darła się wniebogłosy (s. 57).

Podobnie można się uśmiać, kiedy białą niedźwiedzicę zauważył buldog angielskiego generała i zapałał do niej psim uczuciem. By jednak dać szansę Małaczewskiemu i dowieść, że tak doskonale umiał sycić swoje opowiadania humorem, jakby to były staroszlacheckie gawędy, w tym miejscu trzeba już jego pomocy. Bo chociaż cała ta przygoda skończyła się tragicznie, i dzisiaj niejedną miłośniczkę czy miłośnika psiej rasy mogłoby przyprawić o palpitacje serca, to trzeba pamiętać, że działo się to wszystko na wojnie, kiedy niejedno zdarzenie pomimo dosadnego dramatyzmu zyskiwało dość często anegdotyczną aurę. Ponadto można by tę niefortunną przygodę białej niedźwiedzicy z generalskim buldogiem odnieść jeszcze do naszej ludzkiej sytuacji, bowiem opowieści Małaczewskiego pozwalają zawsze na wiele interpretacji, co o artystycznym ich poziomie najlepiej świadczy. Ale posłuchajmy już słów naszego barda:

 

Dnia tego zażywał przechadzki również angielski generał, naczelny dowódca wszystkich wojsk koalicji na Murmanie, który chodził zawsze w towarzystwie buldoga. Generał podążał właśnie w stronę zbiegowiska wywołanego zajściem Baśki z Włochem. Buldog szedł o kilka kroków przed panem. Był to pies stary, spasły, mrukliwy i warkliwy, ślepy na jedno oko, z wieczną nitką plugawej śliny zwieszającą się z brodawkowatych psich warg niedomkniętych nad spróchniałymi szczękami. Słynął z tego, że na ulicy ustępował z drogi tylko cywilom, wojskowym nie ustąpił nigdy. Bo wiedział, że jest psem generalskim, i każdy spotkany człowiek w uniformie wojskowym musi przed nim i przed jego panem salutować pierwszy i usunąć się z drogi.

Milord – takie miał imię ów pies – nie pospolitował się zawieraniem ulicznych znajomostek z innymi psami. Długi i rozpustny żywot wyszlamował go ze swawolnych żądz. Nawet w lipcu, który jest miodowym miesiącem psów, nie doznawał on zbytnich upałów krwi. Obecnie zaś był to dopiero początek lutego.

Jednakowoż na widok nieskalanej śnieżnej Baśki poczuł, jak psi animusz pęcznieje mu we wszystkich członkach. Lube ciągoty zaczęły biegać niby mrówki po kościach wyschniętych ze szpiku. Krótko mówiąc, zachciało się Milordowi psich figlów.

Poskoczył więc ku zdumionej taką bezczelnością Baśce i jął poczynać sobie obcesowo, jak gdyby tu, w zimie, pod biegunem północnym, zapanował nagle najgorętszy lipiec.

Baśka aż zawyła ze zgrozy na te zaloty bezzębnego uwodziciela, który nadto zabierał się do rzeczy z niedołęstwem godnym zgrzybiałego starca. I w obronie swej cnoty polarnej zadała łapą tęgi cios na odlew.

Milord wyleciał w górę jak z procy, skręcił się w powietrzu, padł skrwawionym łbem na bruk, Aż coś mu trzasło w apoplektycznym karku i wybulgotał z siebie sprośną duszę, zanim nadbiegł jego pan (s. 58).

Tak skończyła się kolejna przygoda Baśki w świecie ludzi. A ponieważ był to pies generała, więc odesłano jego zabalsamowane zwłoki torpedowcem do Anglii, a podchorążego Karasia zamknięto na dziesięć dni w pace. Natomiast sprawczyni tego nieszczęsnego zajścia wyszła na tym najlepiej, ponieważ przydzielono ją wedle odpowiedniego rozkazu do Baonu Wojska Polskiego stacjonującego w Murmańsku i nominowano z wiktem na „córkę regimentu” w kompanii karabinów maszynowych. Zaś jej opiekunem został kapral z odpowiednim do tej funkcji nazwiskiem – Smorgoński. Dowództwo bowiem uznało, że dla „niedźwiednika” będzie ono najlepsze i uda mu się wytresować Baśkę na żołnierza. Taki otrzymał rozkaz… i udało mu się tego dokonać. Biała niedźwiedzica nauczyła się „maszerować na dwóch łapach, krokiem strzeleckim, w takt muzyki przygrywającej do marsza ceremonialnego” (s. 60). A wreszcie, to on nadał jej imię „Baśka”, uznając ją oczywiście za niedźwiedzicę, z czym miał nawet kłopoty, bo nie wszyscy żołnierze byli tego samego zdania. Trzeba więc było aż ginekologicznych oględzin, aby uwierzono, że „Baśka jest panną” (s. 62).

 

Chociaż odtąd dano Baśce spokój, to nie skończyły się jej przygody. Najpierw przyszło jej popłynąć ze swoim opiekunem i naszymi żołnierzami z Murmańska do wolnej już Polski, a konkretnie do Gdańska (niemal cała błękitna armia Hallera wróciła do Polski koleją przez Niemcy – T. L.). Tam murmańczycy pobili się wieczorem w jakimś portowym szynku z niemieckimi policjantami z Grensschutzu, w czym oczywiście dzielnie pomagała Baśka, ale był to mało znaczący incydent. Tymczasem następnego dnia rano wyjechali pociągiem do Modlina, gdzie pobyli kilka tygodni, by wyruszyć do Warszawy na defiladę, oczywiście z Baśką. Tam biała niedźwiedzica przeszła z trzystuosobowyn Baonem Murmańskim z Dworca Wiedeńskiego na plac Saski, gdzie po mszy polowej i przemówieniach przemaszerowała przed trybuną:

Podczas defilady Baśka wywołała w tłumie widzów prawdziwy entuzjazm: piękny był to widok, gdy szła na tylnych łapach dorównując wzrostem Smorgońskiemu, krok w krok za nim i reszta oddziału, zaś w momencie przepisanym ustawą zwróciła łeb do naczelnika, salutując go dziarsko jak szeregowy żołnierz w marszu (s. 68).

Natomiast po defiladzie powróciła ze swoim oddziałem do Modlina, gdzie było jej dobrze. Każdego dnia wyprowadzano ją nad Wisłę, by mogła sobie popływać. Woda w rzece nie zamarzła, a tylko płynęły nią kry, co sprawiało białej niedźwiedzicy tym większą frajdę. Kiedyś jednak zachciało się jej przepłynąć Wisłę. Podczas wieczornego spaceru zatęskniła za swoją północną krainą i kiedy zdało się jej, że rzeka zatoką morską, gdzie się niegdyś pływać nauczyła, urwisty brzeg i pola w barwnym świetle – murem lodozwałów, siny las – oceanem daleko, daleko szumiącym… (s. 69), urwała się z łańcucha, skoczyła do wody i popłynęła na przeciwny brzeg. Najpierw pobiegła ku widniejącej na horyzoncie sinej linii lasu, który zdał się jej oceanem, ale przyzwyczajona przez dwa lata do ludzi, ostatecznie ruszyła do pobliskiej wsi. Widząc na polu chłopów, rozrzucających akurat gnój, podążyła z ufnością ku nim. Ci słyszeli już cokolwiek o Baśce – że przywieziono ją z Murmańska, że Piłsudski ja przywitał, – ale kmiotkom w ich prostackiej głupocie zamarzyło się z niej futro i kiedy tylko Baśka, niczego nie podejrzewając, podbiegła bliżej, Wawrzon i jego trzech synów zakłuli ją widłami. Zanim nadbiegli żołnierze, Baśka już nie żyła! Chłopom za bestialstwo i głupotę solidnie od żołnierzy się dostało, bo nie dosyć, że ją zabili, to jeszcze uznawali, że mieli do tego prawo, jeżeli znalazła się na ich polu i zabrali się nawet za ściąganie z niej skóry. Oczywiście, tak haniebnie zamordowaną Baśkę zabrano do jednostki i zameldowano dowódcy, jaki spotkał ją los.

 

I tak oto biała niedźwiedzica, która urodziła się pod Gwiazda Polarną i swoją młodość przeżyła pod znakiem Marsa, zginęła na podwarszawskich polach nie od kuli, ale od chłopskich wideł, bo darząc pełnym zaufaniem człowieka, ani przez myśl jej nie przeszło, że ją skrzywdzi. Co prawda, dzisiaj już o niej zapomniano, bo jakże miałoby być inaczej, jeżeli z murmańskiego oddziału już nikt nie żyje, ale dzięki temu, że „dzieje Baśki murmańskiej” opowiedział Eugeniusz Małaczewski, pamięć o niej się ostała.

Tadeusz Linkner

Tekst cokolwiek obszerniejszy ukazał się po raz pierwszy w „Życiu Kaszub: (2008, nr 3-5).