Na Wołyniu mieszkali 30 km od siebie, przeszli przez wywózkę do Niemiec, poznali się w Kanadzie, przez wiele lat prowadzili zespół Pieśni i Tańca „Biały Orzeł”. O skomplikowanych polskich losach rozmawiamy z państwem Marią i Pawłem Dubickimi.

Paweł Dubicki: – Jestem z Wołynia, mój ojciec miał gospodarkę i miał wiatrak, czyli był tak zwanym kułakiem. Ojciec służył w armii carskiej, a  po wojnie polsko-bolszewickiej my zostaliśmy kilka kilometrów po stronie sowieckiej. W tej kolonii było 20% Niemców, a reszta Polacy,  to się nazywało Nowy Chmeryn, rodzina pochodzi z Karpylowki.

Powiedzieli, że jest kułakiem i dlatego mojego ojca zasądzili na 5 lat zesłania. Matka została sama z 8 dzieci.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        -Jakie to lata były? 20.?

– Lata 30., bo jeszcze w 20. latach to nie było takich represji. Represje dopiero zaczęli przed głodem na Ukrainie.

No i ojciec został zesłany. Budował Kanał Onega – Ładoga. A tak, jak mówił, że on pracował, tak jak dla siebie. A przydział chleba zależał od wyrobionej normy i dlatego on przeżył, a inni mówili, „a ja nie będę dla sowieckiej władzy pracować”. Nie chcieli, a później już chcieli pracować, ale nie mieli już siły; to o ile wiem, on nawet pomagał innym.

Po 5 latach wrócił. Dostał rozkaz, że minimum 100 km od polskiej granicy musi się wynieść, bo został uznany jako element niebezpieczny. Pojechał, znalazł posadę koło Szaszkowa we wiosce Puchaczówka. Tam było kiedyś dwóch właścicieli, jeden się nazywał Mielżyński, było dwóch właścicieli, polskich magnatów i on tam dostał robotę.

W Związku Radzieckim były kołchozy i sowchozy. To była jakaś tam różnica, mnie się wydaje że te kołchozy to były strictly przez państwo prowadzone, a sowchozy były na swoim rozrachunku. Tak samo kontrolowane przez państwo, ale byli na swoim rozrachunku.

No i właśnie tam myśmy mieszkali, jak nas przywieźli, jak ojciec nas zabrał, pamiętam myśmy mieszkali nad sklepem, na górze. Zacząłem chodzić do szkoły. Później przenieśliśmy się do jednej chaty; ojciec pracował, nas było 8 dzieci, jeszcze było dwoje młodszych ode mnie.

W końcu wybudowaliśmy chatę. W tej wiosce były rodziny polskie, ja tylko 2 nazwiska pamiętam; to jest Sumowski, to mieszkali blisko nas i Garlicki, ale było więcej tam rodzin tylko ja jeszcze byłem pędrak i  nie pamiętam. Jak myśmy budowali tę chatę, którą nam później spalili, to wszyscy ludzie przychodzili Polacy czy Ukraińcy, wszyscy się schodzili i budowali. Tam nie było u nas, że to czy tamto, nacjonalistów na Wołyniu nie było, to pochodzi z Podkarpacia.

Według systemu sowieckiego każdy mógł posiadać 400 sotni ziemi, no to my uprawialiśmy tę ziemię; mieliśmy swoje kartofle, wszystko mieliśmy. I tak ludzie żyli. Jak człowiek pracował to sobie jakoś dawał radę, ale jak ktoś pił to nie. I tak było do wojny.

W wojnę przyszli Niemcy. No i było różnie. Ale byli partyzanci sowieccy; partyzanci przyszli do nas w nocy, wszystkich nas na dwór postawili do rozstrzelania, ale później jakoś ten komandir zmienił zdanie czy coś i nas nie rozstrzelali tylko spalili chatę.

Bo oni uważali, że my jesteśmy element, któremu nie można zaufać. Kiedy Sowieci przejęli te tereny, były utworzone trzy tak zwane dystrykty, gdzie były język polski, oficjalne szkoły były; to był Żytomierz, Białowieża i Berdyczów bodajże.

Władza sowiecka chciała przyciągnąć Polaków na swoją stronę. Kiedy się to nie powiodło, wtedy oni zaczęli prześladować. Wszystko zlikwidowali i Polacy to był element, który zagrażał – oni uważali – władzy sowieckiej. Myśmy się tak tułali, ale przeżyliśmy.

Zanim Niemcy zaatakowali Sowietów dwóch moich starszych braci – bo byli po szkole –  Jasiek 11 km do szkoły jeździł w zimie na nartach, a latem na rowerze i Józef najstarszy – zabrali ich do wojska i na oficerkę.

Staszka to nie zabrali, bo on nie miał jednego palca.

Było to tak, że jak mieliśmy wiatrak, mama mówi, zawołaj ojca na obiad, a on poszedł i się rozminęli z ojcem. Zobaczył jak te tryby chodzą chciał spróbować jak to ciśnie i wsadził palec pomiędzy tryby. Ojciec przyszedł do domu mówi gdzie Stasiek, bo ja go nie widziałem.

Za jakiś czas przychodzi Stasiek i chowa ręce… No ale, jak to na wsi kiedyś ludzie wiedzieli, co mają robić. Ojciec siekierką na pieńku obciął to wszystko zgniecione, jodyna i wszystko było w porządku, tylko nie miał palca.

Rosjanie 2 braci zabrali do wojska, jak przyszli Niemcy, to ten Stasiek był najstarszy, wtedy mógł mieć chyba 18 lat.

Jego zabrali do Niemiec na roboty i on zginął, ja nawet nie wiem gdzie, ale tutaj gdzieś w Niemczech Wschodnich nad morzem.

Jasiek zginął ponoć w czasie wojnie w Bułgarii, a Józef był lejtnantem czyli porucznikiem i naturalnie wysłużył się. Dali mu później pozycję w Kazachstanie, dyrektor Masłopromu i on tam i później siostra – bo też była w Niemczech –   i ona kiedy wróciła, a u nas wszystko było spalone, to skontaktowała się z bratem i też wyjechała tam i miała 2 córki, wychowała, wykształciła.

Nigdy drugi raz za mąż nie wyszła, bo mąż zginął w Niemczech. Miała tych amantów, ale nie chciała.

No i później nas Niemcy zabrali i wywieźli do Niemiec. Miałem trzynaście lat, ale musiałem pracować. Wszyscy musieli pracować w fabryce zbrojeniowej, a mieszkaliśmy w takich barakach. Trzy baraki były nad rzeką i zawsze pod strażą do roboty i z powrotem. Kromka chleba i coś co nazywali herbata, dostawaliśmy tyle margaryny na tydzień, co dają tutaj w restauracji, taki kawałeczek.

No ale przyszło bombardowanie; tam były trzy fabryki, my byliśmy mniej więcej pośrodku, a z jednej strony była rzeka i jak ci Amerykanie przylecieli, jak zaczęli walić, rozbili fabryki. Nasze trzy baraki się utrzymały. Myśmy chowali się w tak zwane Luftschutz Graben, wykopany rów, położone takie i trochę ziemi  nasypane. Jak to wszystko rozbili, to nas przenieśli do miasta, do Norymbergi. Po wojnie czytałem, że  miasto miało 450 000 mieszkańców, Berlin miał 3 000 000, ale Norymberga pod względem tonażu zrzuconych bomb była na drugim miejscu.

No, ale myśmy przeżyli. Tylko mój braciszek i siostrzyczka – mam tutaj groby, gdzie są pochowani, bo odnalazłem – zostali zabici. Myśmy byli wtedy w pracy. Mama była z nimi i bomba uderzyła w róg tego Luftschutzgraben, mamę odrzuciło, a dzieci zasypało.

Rodzice pracowali, a tylko parę osób było z dziećmi. Zginęło wtedy chyba ze 20 dzieci i moja mama miała tutaj taką ranę na głowie, która się nie goiła. Ale później, pomału, pomału odzyskała włosy.

Tak że zginęło dwóch młodszych ode mnie. Ja, jako czternastolatek, pracowałem bo gdybym był w domu to kto wie czy bym żył.

W 47. roku wyjechaliśmy do Belgii, mieszkaliśmy w Liège no i naturalnie do pracy. Poszedłem do szkoły trochę, ale języka nie znałem to poszedłem i pracowałem w słynnej fabryce Fabrique Nationale. Oni produkowali między innymi broń; pracowałem na maszynach sprowadzonych ze Stanów z Cincinnati, automatyczne tokarki.

Tam byłem z rodziną była mama, ojciec i 3 braci bo Bolesław – czwarty – on z Niemiec uciekł do Włoch i był ranny i znalazł się w 2. Korpusie i z 2. Korpusu przyjechał do Wielkiej Brytanii tam zaczął chodzić do szkoły.

Później, jak przyjechał do Kanady, to naturalnie była dyskryminacja, z takim nazwiskiem trudno było, dlatego Śmiech zmieniał na Smith i tak dalej; pozmieniali, żeby dostać się na studia. On dostał się w Halifaksie na studia, skończył i był general surgeon. Ja go nazywałem rzeźnikiem i to był dobry rzeźnik; on operował takich ludzi, że żaden z tych specjalistów nie chciał już operować; bo im chodziło o sławę, a on operował.

W Belgii było nam dobrze, ale ojciec się bał. W Belgii po wojnie wszystko mieli. W Kongo  posiadłości – tam były minerały, wszystko. Tak że było bardzo dobrze, ale ojciec sądził, że będzie wojna przyjdą Sowiety, no to wybraliśmy dalszą emigrację.

Ja nie wierzę wielkim mocarstwom, bo nikt nie dochodzi do potęgi przez charytatywną pracę tylko przez przemoc, przez siłę, przez morderstwa i wszystko co gorsze.

Dlatego myśmy wybrali Kanadę, bo to jest mniej więcej taki kraj jak Polska; nigdy nie napadał nikogo. Przyjechaliśmy do Kanady, wylądowaliśmy w Halifaksie w 51. roku.

Wtedy byli rodzice, Bronisław, Piotr i ja, z tym że Piotrek jakoś mu się udało, nie wiem jak, trzy miesiące wcześniej przyjechał i kiedy my przyjechaliśmy, to on już nawet mieszkanie miał, nad sklepem naprzeciwko szpitala Western Hospital. To był taki stary dom, że go potem rozwalili. Ja, jak wstawałem rano to musiałem chodzić koło ścian, nie mogłem na środek stanąć, bo skrzypiało.

Jak myśmy przyjechali, od razu zapisaliśmy się do parafii świętego Stanisława no i naturalnie, ja od razu zacząłem w harcerstwie; do harcerstwa należeć. Był zespół harcerski, później był zespół folklorystyczny. Tak że ja byłem bardzo aktywny od razu we wszystkim.

        – A gdzie Pan pracował?

– Z początku dorywcze roboty tylko były, ale  my w parafii, jak byłem w kościele, zawsze siadaliśmy na balkonie u św. Stanisława. Chodziłem do unemployment office na Spadina powyżej Queen i zawsze się chodziło rano stawało w kolejkę czy jest robota.

Pewnego razu, ja jestem tam no i ktoś tam do mnie macha – podszedł do mnie, co się okazuje, ten chłopak  24 lata, on mnie poznał z kościoła, no i podchodzi do mnie, jak ta kolejka przeszła pyta, co jest, a ja mówię, no co, roboty nie ma. A on mówi do mnie przyjdź po południu no i ja poszedłem po południu i on mi dał kartkę. Poszedłem, dostałem pierwszą pracę McFarlane Manufacturing Co; oni wyrabiali wózki, sanki, drabiny. Tutaj jest sklep to jeszcze widzę tę drabinę, co ją kiedyś robiłem. Dostałem  $1.25 na godzinę, a na akord to wyrabiałem $1.45 to ja byłem najwięcej zarabiający w całej rodzinie.

Tam pracowałem, później oni tę firmę wynieśli do Belleville, ale ja poszedłem malować u kontraktora, a później w 2 wspólników zaczęliśmy interes, a potem się uniezależniłem i kontraktorkę sam prowadziłem.  5 i pół roku roku zaliczyłem w Oakville u Forda.

Jak poszedłem na swoje, to chłopaki mi mówili, ty głupi, tutaj jest dobra płaca, ubezpieczenie i wszystko. A ja mówię, słuchajcie, jak ja będę na taśmie robił, to ja będę głupi, bo głowa nie ma co robić.

Ci, co tam pracowali, to tam porno oglądali, te magazyny, w karty grali, jak była przerwa czy coś, a mnie to nie interesowało.

        – Jak się Państwo poznali?

– Wtedy nie było jeszcze  regularnego zespołu, tylko jak były jakieś święta, uroczystości, to młodzież się organizowała i przygotowywała i ona robiła Wesele Krakowskie, chłopaków brakowało, ktoś powiedział, że znają tam jednego, przyjdzie i zatańczy.

Przyszedłem tam na próbę , a po tej próbie pytam, czy ja mogę cię do domu odprowadzić, a ona mówi, tak. Ja przygotowany na dłuższy spacer, a przeszliśmy jedną przecznicę i ona mówi, tu mieszkam. I tak się zaczęło, w 57 wzięliśmy ślub.

Do parafii przyszedł ksiądz Musielski; co za ksiądz!, urodzony we Francji!, i on przyszedł tutaj i od razu  on mnie namawiał, żeby zespół zorganizować.

Tak mnie mordował chyba ze 3, czy 4 miesiące, w końcu się zgodziłem, ale ja tylko w Belgii raz wiedziałem polski folklor i należałem do harcerstwa i do zespołu w Belgii nic nie wiedziałem o choreografii, ale dostałem 2 książki, zacząłem studiować.

        – A jak Pani się znalazła tutaj?

Maria Dubicka – Ja też jestem z Wołynia, ale dopiero, jak jechaliśmy męża rodzinę odwiedzać na Kazachstan, to wtedy  szukaliśmy na mapie, gdzie będziemy jeździć i zobaczyliśmy że byliśmy przed wojną 30 kilometrów od siebie, a w Kanadzie żeśmy się poznali.

Tam w Niemczech w zespole zaczęłam, z dziećmi małymi robiliśmy Wesele Krakowskie przed wyjazdem do Kanady, więc ja miałam te słowa i wszystko i przywiozłam to ze sobą i zaczęłam robić właśnie to Wesele Krakowskie. Tam są tańce, w tym mi brakowało chłopaka, to wtedy przyszedł mój mąż.

Ja miałam 5 lat, jak Niemcy zabrali całą rodzinę na roboty.  Tam więcej rodzin zabrali bo  uciekaliśmy od Ukraińców, bo nas Ukraińcy napadali i mordowali. Tata wziął co można było na wóz i do lasu. My tak uciekaliśmy do lasów w głąb Polski. Niemcy zapakowali nas na wagony i do Niemiec do fabryki na przymusowe roboty. Tam właśnie  nie mieliśmy co jeść i nic dlatego teraz mi lekarze mówią, że moje zdrowie jest takie, bo ja ani nie wiedziałam, co to jest mleko, co to są owoce, czy jarzyny.

Tak że jak przyszli Amerykanie to zabrali nas już do obozu, gdzie były tam takie bloki, tam był jeden z największych obozów nazywał się Wildflecken tam było przeszło 25 000 ludzi, sami Polacy i tam już się zaczęła szkoła, ale jeszcze I klasy nie było, ale mi starsza siostra, bo nas było 7 dzieci, starsza siostra mnie tak trochę uczyła, więc umiałam trochę czytać, z kuzynką chodziłem do IV klasy, żeby słuchać. To do dzisiaj pamiętam, jak na tablicy było napisane „Jaka piękna jest Warszawa”.

Ja lubiłem wierszyki mówić, jak trzeba było dla któregoś nauczyciela życzenia składać to zawsze mnie wysyłali. Tak że teatr później zrobili, bo tam było tyle Polaków, to mieliśmy teatr, to też tam dzieci było potrzeba w tym teatrze, byłam w tym zaawansowana i później, jak już zaczęli rozwozić ten obóz, jak i inne obozy likwidować, jak zlikwidowali ten obóz  to kazali nam nawet walizek nie rozpakowywać tylko wozili nas tak z obozu do obozu i ostatnio byliśmy koło Monachium. Tam był taki kierownik którego babcia była baleriną, tańczyła i to on to bardzo lubił z nami robić i grał na akordeonie, założył zespół, robił takie przedstawienia, różne obozowe plotki,  myśmy nie mieli strojów, ale Caritas z Ameryki przysyłał różne rzeczy, on był tam pierwszy wybierał materiały, co było potrzebne, przycinał, kroił i myśmy, sama młodzież, szyła.

Miałam wtedy 15 lat szyliśmy sami stroje, wyszywaliśmy wszystko, tak że zespół był na dobrym poziomie i jeździliśmy po tych kompaniach wartowniczych z występami, a później było załatwione do Włoch, no i tam w różne miejsca. Wróciliśmy z powrotem szykowaliśmy się do Francji, ale część grupy już do Ameryki wyjechała, część do Kanady, ale jeszcze ten kierownik, dyrektor, zrobił Golgotę, to też brały udział inne narodowości, a ja ponieważ miałem długie włosy to odgrywałam Magdalenę. A przed samym odjazdem zrobiliśmy właśnie to Wesele Krakowskie, jak przyjechałam później do Kanady to  przyjechaliśmy do Montrealu; z Montrealu brat pojechał do Sudbury, ja tutaj do ciotki, a młodsze siostry do Sault Ste. Marie.

Nie chcieli nas puścić do Kanady; mama chora,  to kto się dziećmi będzie zajmował – pytali. No bo jeszcze w Niemczech przez te ciężkie roboty ojciec zachorował i zmarł.

Tak że mama nas miała 7, nie chcieli mamy do Kanady puścić, bo kto będzie dzieci utrzymywał, mama niezdrowa i  dlatego jak my przyjechaliśmy do Kanady  w Montrealu każdy pojechał w swoją stronę. Płakaliśmy, bo języka nie znaliśmy, a musieliśmy się porozdzielać, ale później żeśmy się odwiedzili. Siostra przyjechała do Toronto i brat przyjechał do Toronto i ja jak przyjechałam do Toronto do ciotki, to od razu byłam przy kościele.

I tak żeśmy się właśnie poznali u św. Stanisława. I to myśmy 6 lat prowadzili zespół, a po pół roku zespół już występował w międzynarodowym festiwalu i  dostaliśmy drugie miejsce. Mieliśmy 5 par, a Krakowiaka zaczęliśmy z flagą, jedna para wychodzi i dookoła tańczy z flagą, a później reszta.

        – To był już zespół Biały Orzeł?

– Nie to była młodzież ze św. Stanisława. Ja od razu zaczęłam dzieci uczyć i potem, jak mąż  przyszedł na próbę, a one mówią, pani to za trudne, więc ja szukałam łatwiejszych rzeczy dla nich, ale jak przyszedł mąż to od razu mówi nie ma łatwiejsze, tylko muszę się uczyć.

No i zaczął mi tam troszkę podpowiadać z dziećmi, a później jak się ksiądz uwziął, żeby zespół założyć, na to myśmy razem zakładali ponieważ wyszłam za mąż i przyszła trójka dzieci jedno po drugim, musiałam usunąć się, stroje tylko szyłam, a on już ten zespół sam prowadził. Przez 6 lat prowadziliśmy w parafii świętego Stanisława

Jak zespół już się dobrze zawiązał to wtedy poszedł na Claremont do Związku Polaków i pyta się czy możemy używać sali, bo jest grupa, nie mamy gdzie ćwiczyć, tułamy się po różnych miejscach, no i związek się zgodził i tak powstał Biały Orzeł.

Paweł Dubicki: Dlaczego myśmy od Stanisława odeszli? – bo przyszedł inny ksiądz Musielskiego przenieśli, on bardzo to przeżył. Przyszedł inny ksiądz i mówi, młodzież to już sobie sama poradzi.

A ksiądz Musielski to nakładał trampki ćwiczył razem z nami wszędzie jeździł, akordeon wziął zagrał, a ten drugi ksiądz już nie interesował się tym. A to już wielka grupa była, która musi być jakąś opieką.

Na Claremont był prezesem pan Baranowski z którym ja właśnie to załatwiłem że zespół może ćwiczyć i że dali nam pomieszczenie na stroje i później też zespół jak Clermont i kupili Lakeshore to zespół urzędował na Lakeshore…  (spisał ak)