Gestapowiec skamieniał. Chwilę siedział i patrzył na pieniądze, a potem rzekł sucho:

– Herr Frey – teraz już jest za późno. Za późno!

Siedzieli naprzeciwko siebie. W drugim pokoju Kriminalassistant Schielke stukał na maszynie. Za oknem słychać było gwar na rynku, turkot furmanek i szczekanie psów.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

A złoto przyniesione przez pana Franciszka błyszczało w promieniach czerwcowego słońca…

– Herr Frey… Proszę poczekać…

Pan Franciszek odwrócił się od drzwi. Serce łomotało mu jak młot.

-Widzi pan – pański syn jest już w Tarnowie i moje ręce są tam za krótkie, ale mamy tu kilkunastu więźniów i tych mógłbym uwolnić, ale doprawdy nie wiem, czy to by pana interesowało…

W pół godziny potem pan magister schodził na dół postarzały o wiele lat, ale nie złamany! Nie złamany!

W aptecznym pokoju czekała na niego drżąca z przerażenia żona. Gdy go zobaczyła, nie musiała o nic pytać. Objęli się w milczeniu i przesiedzieli tak całą noc. To był czerwiec 1940 roku.

W tym czasie Staszek Frey był w drodze do Konzentrationslager Auschwitz, a stamtąd nikt nie mógł już go wyrwać. Parę dni później stał się „własnością” SS-Hauptscharfuhrera Gerharda Palitscha i jego trzydziestu bandytów, którzy zostali pierwszymi obozowymi funkcyjnymi, czy jak się przyjęło mówić – kapo.

Zdaję sobie sprawę, że znowu bardzo odbiegłem od tematu, ale wszystkie zdarzenia 1950 roku, wizyta oficerów UB u magistra Freya, ich pytania dotyczące napadu na aptekę i zainteresowanie biurem gestapo w mieszkaniu nad apteką, miały swoje źródło w tamtych wojennych wydarzeniach.

Wszystko to nie było ani proste, ani jasne, ani jednoznaczne, bo życie w czasach „ucisku, troski i strapienia” obnaża prawdziwe człowieczeństwo ze wszystkimi jego słabościami, małościami i wielkościami.

Dopiero wtedy gdy śmierć czai się tuż tuż, a terror odbiera czucie i rozum, człowiek staje się nagi i prawdziwy. Prawdziwy aż do bólu!

Jest oczywiste, że w 1950 roku wydarzenia z początków wojny były bardzo żywe w ludzkiej świadomości. Cóż znaczyło te dziesięć lat? Wszystko było świeże i zapach krwi nie ulotnił się jeszcze z mogił pomordowanych Żydów, Ukraińców i Polaków.

Czego nie zmieniła wojna, zmieniła następująca po niej władza ludowa i jej żelazny aparat tak zwanego bezpieczeństwa.

W dzikich, bieszczadzkich ostępach i na Pogórzu, cały czas zdarzały się rzeczy,  których niby nikt nie mówił, a o których wszyscy wiedzieli. Złe rzeczy.

Po wyjeździe oficerów urzędu bezpieczeństwa pan Franciszek Frey siedział tak zmęczony jakby miał za sobą jakąś niesłychanie ciężką pracę. Czuł, że te rozmowy i półpytania krążą wokół jakiejś sprawy z przeszłości. Zachodził w głowę co by to mogło być. Ostatecznie mogło chodzić o wszystko, bo bardzo często UB działało po omacku, byle tylko gdzieś zaczepić i w stosownej chwili zaszantażować lub uderzyć.

Czuł, że ta nowa władza wciska się w każdy zakamarek ludzkiego życia i drąży tak długo, aż wyssie z ofiary ostatnią kroplę krwi i wydusi ostatnie tchnienie.

Późnym popołudniem zjawił się Kalter, żeby podziękować za załatwienie protekcji ze strony Jacka Woźniaka.

-Co tam, co tam – obruszył się pan Franciszek – jakżeż bym miał nie pomóc? Kalter, Kalter – nie pamiętacie ileśmy to razem przeżyli? Czy mógłbym nie pomóc jak mogłem? Bogu dzięki, że ten Jacek jest…

-Zawsze dziękuję…

Kalter przysiadł na krześle.

-Dać wam czego? Może wódki?

Kalter nic nie odpowiedział, ale pan magister wstał z fotela i przyniósł karafkę.

-Co by nie powiedzieć, panie Frey, to pan jest od Boga posłany. Dziś mi pan pomógł…a przedtem ileż panu zawdzięczamy… Ojca mi pan uratował – mówił cicho – i przecież nie tylko jego jednego… I zawsze był pan tam gdzie pana potrzebowano…

-E tam, nie mówcie tak Szymonie… Mogłem to pomagałem. Szczęśliwie się składało, że mogłem. Wtedy – w czterdziestym – ciężki to był czas Szymonie, ponad miarę ciężki. Sami wiecie. Jak mojego Staszka wywieźli to myślałem, że wszystko skończone. Ale nie mówcie, że to, że wasz ojciec wrócił to tylko moja zasługa, bo tak nie było. Daliście przecież i wy…

-Co tam ja?! Oni by nawet gadać ze mną nie chcieli, a co dopiero wziąć ode mnie złoto…

I w tym momencie przyszło na starego aptekarza olśnienie. Tak! O to tym diabłom z UB chodziło! O to chodziło! I aż zaniemówił z wrażenia.

Kalter pochylił się szybko, wziął pana Franciszka za rękę…

-Panie magistrze, panie Franciszku – co panu jest? Może zawołam kogo?

Ale pan Franciszek ocknął się, machnął ręką i spojrzał przytomniej.

-Nie, nie, to nic. Zmęczenie. Zrozumiałem o co tym burkom z UB chodziło. Złota szukają!

-Cicho, cicho panie Frey, na miły Bóg cicho… O tym teraz nie wolno mówić! Jacek był u mnie przed wyjazdem i mówił, że przygotowywana jest ustawa o zakazie posiadania złota. Jak u kogoś znajdą, to szubienica! Jacek mówił żebym panu powiedział, bo on nie chciał żeby ci co z nim przyjechali coś podejrzewali.

-A więc to o to chodziło! Ale na Boga – skąd mogli wiedzieć, że Oehlers wziął ode mnie to złoto?! Kto to mógł wiedzieć? Oehlers zginął w 45-tym, to wiem na pewno. Zresztą Niemcy nigdy nie przyznaliby się do wzięcia pieniędzy za uwolnienie więźniów! Co to to nie!

Tak, tak – mój Staszek był już poza ich zasięgiem, ale zgodzili się zwolnić kilkunastu, których przetrzymywali. Oehlers łakomy był na to złoto… To właśnie wtedy wrócił Israel, a także zwolnili Ryfkę Mendlową, która pojechała gdzieś w światy i dopiero teraz napisała, aż z Palestyny… Stara Kokunicha pokazała mi ten list. Zacna Ryfka. Wdzięczna Żydówka!

-Tak, tak – Szymon nachylił się do rąk starego aptekarza – uratował pan ludzi… uratował pan mojego ojca, Ryfkę i tylu innych… Całe szczęście, że Staszek przetrzymał Auschwitz i też wrócił. Późno, bo późno, ale przecież wrócił…  Pyta pan, kto mógł wiedzieć? Kto to wie? Może ktoś widział? Pan wie jak to u nas jest…To małe miasteczko! Najważniejsze, że to złoto nie poszło na marne, tylko uratowało ludzi…uratowało mojego ojca…

I w tym momencie Szymon Kalter osunął się na kolana i tak klęczał, a jego ręka cały czas obejmowała ramię pana Freya.

Na stole stała nieruszona karafka z nalewką i cisza była, tylko z oddali słychać było szczekanie psów i turkot wozów, a przez otwarte okna dochodziło brzęczenie chrabąszczy.

-Kalter, Kalter… –  zaczął cicho Frey, ale nic więcej nie powiedział, bo głos jakby uwiązł mu w gardle.

W tym momencie do pokoju weszła pani Wanda, ale ujrzawszy ich,  cofnęła się i cicho zamknęła za sobą drzwi.

Kalter podniósł się z kolan, usiadł na chwilę na krześle i wypił mały łyk z kieliszka. Pan Franciszek siedział zamyślony.

Minął maj i czerwiec otoczył świat wspaniałą, letnią pogodą. Znów jak co roku nadrzeczne pola zabieliły się i zazłociły margerytkami, które  zakwitają koło św. Małgorzaty, od której wzięły swoją nazwę.

Wszędzie słychać było szum i gwar, bo wszystko co żyło w lesie i na polu wywodziło swoje młode i cieszyło się rodzinnym życiem. Święty czas. Nikt nie polował, nie zastawiał sideł i w całej naturze panowała łagodność.

W miasteczku życie szło zwykłym torem, ale czuło się jakieś podskórne napięcie, może echa wojennej konspiracji, może niepewności co przyniesie przyszłość.

Cały czas, a szczególnie w dni targowe czy święta widziało się młodych ludzi ubranych na okupacyjną modłę – w bryczesach, długich butach i marynarkach. Stali grupkami, palili papierosy otaczając je dłonią i rozmawiali półgłosem. Tak jakby chcieli zatrzymać tamten, miniony czas – czas walki, chwały i sławy, kiedy wszystko było proste i dobre, bo wróg był jeden i wszystkim chodziło o to samo – o Kraj i Wolność.

W Warszawie, Śląsku, Pomorzu czy na tak zwanym Zachodzie, czyli Ziemiach Odzyskanych, wrzała praca przy odbudowie, emocjonowano się etosem ciężkiej pracy, budową nowego systemu i nowym życiem. Tu – na Podkarpaciu – największymi zniszczeniami były zniszczenia w ludzkich sercach, a te nie odbudowywało się tak łatwo.

Jasne, że wojna przetoczyła się przez ten sielski-anielski, górzysty, ciepły kraj łagodniej niż gdzie indziej i nie pozostawiła dymiących ruin, ale kalecząc ludzką świadomość dokonała czegoś więcej… Te rany miały się goić przez dziesięciolecia.

Tu i tam tliły się jeszcze zgliszcza wiosek i gospodarstw, ale to wciąż nie bolało tak bardzo jak rany  w sercach, uczuciach i umysłach.

W czerwcu 1950 roku trwały ostatnie wywózki w ramach osławionej Akcji Wisła, która ciągnęła się od trzech lat i ociekała łzami wysiedlanych. Ludzie wyli z rozpaczy, bo oto musieli zostawiać rodzinne strony, gospodarstwa i wszystko to w czym wzrośli.

Na nic nie zdawały się prośby, podania, petycje i składanie wiernopoddańczych deklaracji. Na nic nie zdawały się protekcje, powoływanie się na dawne zasługi, wieczną lojalność, czy śmiertelną chorobę. Nic nie miało znaczenia!

Władze były bez litości.

Pierwszym i najważniejszym zadaniem było bowiem wyrugowanie i wypalenie rozżarzonym żelazem tak zwanych banderowców, co w rozumieniu władz oznaczało zlikwidowanie band.

A było ich jeszcze sporo. Władze nazywały je „banderowcami”, bez zastanawiania się nad tym czy były to niedobitki Ukraińskiej Powstańczej Armii, czy też pododdziały nieokreślonego autoramentu i proweniencji – utworzonych z resztek dawnych czarnosecińców /o ile w ogóle tacy byli/ i ukrywających się hitlerowskich zbrodniarzy z SS-Galizien .

Nikt nie wiedział kto kim jest. Wiedziano tylko to, że dopóki ma się w garści parabellum, a w stodole parę granatów, to w razie czego ma się czym bronić domu i chudoby.

Czas więc był dziwny i niepewny, ale trzeba było pracować i pchać swoje taczki życia niezależnie od tego jak ciężkie.

Po owej okropnej ubeckiej wizycie w maju, pan Franciszek Frey nie mógł dojść do siebie. Coraz częściej polegiwał, albo drzemał w swoim fotelu. Aptekę prowadził Karol – najstarszy syn – w czym pomagała mu jego piękna żona – Roma z Dornickich.

Pan Franciszek siadywał w ogrodzie patrząc na San, falujące wzgórza i pokrywające je lasy. Wiosna minęła i lato już było w pełni. Upał stał nieruchomy, bezwietrzny, prawie nie do zniesienia.

W taki to właśnie czas, pod wieczór, przyszedł do starego aptekarza jego przyjaciel, a teraz już powinowaty – były właściciel dorniewskiego majątku ziemskiego – pan Eustachy Dornicki – teść Karola.

Miły gość, letni wieczór i wiele wspomnień z dawnych, odległych, młodzieńczych lat.

Siedzieli pod rozłożystym orzechem i pan Franciszek zaczął nabijać swoją fajkę, gdy nagle od strony domu podeszła pani Wanda.

-Przepraszam panów…

Pan Dornicki podniósł się szarmancko z miejsca.

– Rączki pani dobrodziki uniżenie całuję – pan Eustachy chylił się w ukłonie.

-Dobry wieczór panu, dobry wieczór… i naprawdę przepraszam, ale Kalter przyszedł i usilnie chce się widzieć z Franiem.

-No to proś go Wandziu, proś… Pozwolisz Eustachy? – pan magister zwrócił się do przyjaciela.

Kalter zbliżył się niosąc ze sobą dużą torbę i pan Frey pomyślał, że chce iść z mięsem do lodowni, ale Kalter podszedł do obu panów, zrobił ruch jakby się chciał ukłonić i nagle osunął się ciężko na ławkę. Twarz miał bladą i na czoło wystąpił mu obfity pot.

-Co wam Kalter? Co wam jest???

-Nic, nic – chory jestem i słabuję, ale muszę pana prosić o rozmowę… Muszę!

-To może jutro, co? Widzisz, gościa mam…

Kalter spojrzał na pana Dornickiego, ale po chwili wahania odrzekł:

-Nie, nie, to nawet lepiej…Kto wie? Może to i lepiej.

-Co wam jest Kalter???

-Widzi pan, chory jestem bardzo i coś mi się widzi, że chyba zemrę, to chcę sprawy pozałatwiać, żeby do Boga z czystym sercem iść. Widzi pan,  dziabłem się tasakiem przy robocie, mięso niedobre było i teraz chorzeję. Ręka paprze się od tygodnia i czernieje…

– Tasakiem? Przy robocie? Taż pokażcie! Jak trzeba, to do szpitala!