Kartka od późniejszego generała Józefa Olszyny Wilczyńskiego do Heleny Kramarskiej, matki Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Ksiażki Babci.
Kartka od późniejszego Generała Józefa Olszyny Wilczyńskiego do Heleny Kramarskiej, matki Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Ksiażki Babci.
Wuj Generał Józef Olszyna-Wilczyński. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.
Generał Józef Olszyna-Wilczyński. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci

Mamusia (Helena Wilczyńska-Kramarska) wybrała się do zrujnowanego miasteczka i w gruzach rozbitej apteki znalazła smoczek dla Maryny, jako artykuł pierwszej potrzeby.

Chłopcy przynieśli jaj z rozbitego pociągu, już mieliśmy się układać do snu w kącie stacji, gdy rozeszła się pogłoska, że podstawiono pociąg do Chełma. Udało nam się do niego dostać i w środku nocy znaleźliśmy się w Chełmie, gdzie wszystkich skierowano do świeżo zbudowanych a jeszcze nie zamieszkałych domów dyrekcji kolei i tam na golutkiej podłodze z radością ułożyliśmy się spać.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Rano mamusia wybrała się do Jagodnego na poszukiwanie Zochy i jej rodziny. Jakaż to była radość, kiedy spotkała wszystkich naszych chłopców, to znaczy trzech moich braci i trzech Florczyków, którzy zdążyli dojść do Kowla (sypiali w marszu), Marian utopił jedyną broń jaką posiadali na sześciu, mały rewolwerek, w Bugu i wrócili. Do armii nie mogli się zaciągnąć, bo właściwie już nie istniała w tamtych stronach.

W Chełmie rozdzieliliśmy się znowu. Pięciu chłopaków: Adam, Leszek, Stefan, Wiesiek i Czesiek od razu wyznaczyli sobie kierunek Kraków i zamierzali wykorzystać wszystkie napotkane środki lokomocji, aby do niego dotrzeć. Marian z Zochą wydobyli z rowu jeden z porzuconych samochodów, bardzo ładną, dużą limuzynę, przypadkowo napatoczył się kierowca. Stryj Zochy z wojskowych zapasów nalał nam benzyny i wyjechaliśmy z Chełma na północ w chwili, kiedy wojska radzieckie zajmowały miasto. (I być może, dzięki temu, Babcia, jej dwie małe córki, jej mama i siostra nie zostały wywiezione na Syberię, jak miliony Polaków z tamtych okolic, w tamtym czasie. (Przyp. najstarsza wnuczka)

Chcieliśmy po raz trzeci w tej wędrówce dotrzeć do Michowa, w nadziei, że dowiem się czegoś o Jachurze. Ale nie tak łatwo było tego dokonać. Do Bugu dochodziłam już prawie o żebraczym chlebie. Ludzie nie przywiązywali pieniądzom wartości, więc prosząc o żywność przedstawiałam się kim jestem, podawałam adres i zapewniałam rewanż, jeżeli spotkamy się po wojnie. Teraz mieliśmy prowiant, natomiast Maryna została bez butów. Pamiętam, na jednym biwaku Marian się zdenerwował, jak jej malutkie piętki zanurzały się w trawie; uciął kawałek kocyka i szedł od domu do domu, aż gdzieś pozwolono mu uszyć na maszynie buciki kapcie dla Maryny.

Nie mieliśmy żadnego dowodu własności samochodu, a kraj zajęty był przez Niemców i oni zaczęli już swoje rządy. I znowu byliśmy blisko Michowa, ale nie mogliśmy przemycić naszego wehikułu przez Wieprz, bo wszystkie mosty były strzeżone, a samochód napakowany ludźmi zwracał uwagę. Aż dziw, że zmieściliśmy się w tym Buicku w dziewięć osób (dwoje małych na kolanach). Po długim szukaniu udało nam się znaleźć most na ławach, taką większą kładkę, której pilnował tylko jeden żołnierz. Za osełkę masła pozwolił nam przeprowadzić auto na drugą stronę Wieprza. Most był tak słaby, że wszyscy musieliśmy wysiąść, aby zmniejszyć ciężar. Na drugim brzegu poczuliśmy się bliżej swoich, ale do Michowa nie mogliśmy już wracać, bo szukając przejazdu oddaliliśmy się bardzo na południe, benzyny ubywało, a przecież właśnie z powodu braku benzyny ludzie zostawiali auta w rowach przydrożnych. Należało jak najprędzej ciągnąć do Wisły. Jeszcze raz nocowaliśmy między Wisłą a Bugiem. Dzieci były tak wygłodniałe, że na widok jadła oczy wychodziły im na wierzch, a od miski z zupą mleczną, a raczej polewką wodno mlekową nie dały się oderwać. Dawniej tak trudno szło z karmieniem, szpinakiem pluły dookoła, dziewczyna jako dodatek do pensji dostawała suknię, jeżeli dzieci przybyły na wadze. Teraz każda potrawa była znakomita, głód najlepszy kucharz. Natomiast mnie coś zaszkodziło, zachorowałam na czerwonkę i od tego miejsca wieziono mnie jak tobołek bez prawa głosu; dosłownie byłam ledwo żywa, nawet mama miała wątpliwości, co do mojego wyzdrowienia w tych warunkach.

Wreszcie dojechaliśmy do Zawichostu. Po okazaniu dokumentów pozwolono nam jechać na drugą stronę Wisły. Trzeba dodać, że dokument musiał być z fotografią, wszyscy oni mieli dowody, ja świadectwo maturyczne, mieszkałam przecież na wsi, a tam nikt nie kładł nacisku na posiadanie dowodu, ale Marianowi mówiącemu po niemiecku udało się mnie jakoś przemycić. Znaleźliśmy się w ziemi sandomierskiej.

Na wieczór dojechaliśmy do Staszowa. Godzina policyjna zaskoczyła nas na ulicy, gdy jeszcze nie znaleźliśmy sobie noclegu. Na widok Niemca na koniu patrolującego ulicę wpadliśmy do pierwszej otwartej bramy, aby uniknąć z nim spotkania. Nikt nie wiedział, jak się sprawa skończy. Okazało się, że jesteśmy w malutkim, biednym żydowskim sklepiku, do którego przylegało równie maleńkie i ubogie mieszkanko. Stary Żyd przyjął nas bardzo serdecznie, dzielił się tym, co miał najlepszego, chociaż naprawdę miał niewiele. Uścielił nam spanie na osiem osób na jednym snopku słomy, więcej nie posiadał, częstował szabasowym plackiem i winem. Ja spałam połową ciała na piecu trzęsąc się z zimna, choroba okropnie dawała mi się we znaki i wyobraźcie sobie, ten Żyd patriarcha wyszedł z łóżka i odstąpił mi swoje miejsce. To był Człowiek.

W dalszej drodze, gdy wzrastała nadzieja na bliski koniec podróży, przed Stopnicą, zabrakło nam benzyny, auto pociągnęły konie. Tu już były znajome strony. Przecież z Solca do Stopnicy jeździło się na mniejsze zakupy, na większe my jeździliśmy do Krakowa, a inni do Kielc. Mieliśmy tam znajomych. Zaraz pospieszyli z nowinami, że Niemcy wzywają wszystkich mieszkańców Krakowa do powrotu, pod groźbą utraty posady i że w działaniach wojennych spalił się doszczętnie dom dr Anyszka w Solcu.

Wtedy musieliśmy się rozdzielić. Marianowie, Janeczka i matka Zochy okazjami pojechali do Krakowa, Mamusia, obawiając się, czy mnie żywą dowiezie do Solca, postarała się o lekarstwa w szpitalu stopnickim i jechała dalej, bo chciała się czegoś dowiedzieć o Jachurze. Niestety, od wyjazdu nikt go nie widział. Ugościła nas p. Maria Buczkówna (ta, która kąpała Ewę przez sześć tygodni). Nasz dom rozniosły pociski niemieckie, bo przez kilka godzin kwaterowało w nim polskie wojsko, na szczęście Niemcy spóźnili się i żołnierzy w nim już nie było, ale chyba był to jedyny dom, który wtedy spłonął.

Maleńkie resztki, jakie mam dotąd z mojego pierwszego mieszkania, łącznie z pościelą, zawdzięczam troskliwości panny Marii. Usiłowała ratować nasz dobytek, a że jej się nie udało, to już trudno. Wiele ludzi jeszcze wtedy nie powróciło do Solca, ale była już apteka i mamusia znowu mogła przynieść dla mnie lekarstwa.

Nie było Jachura, nie było domu, więc zostało właściwie jedno wyjście: wrócić do domu rodzinnego do Krakowa. I tak zrobiłyśmy. Po dwóch dniach jazdy, dzień był krótki i obowiązywało zaciemnienie, takimi drogami, że w niektórych miejscach idącemu obok woźnicy błoto sięgało do kolan, bo już zaczęły się jesienne pluchy. Grupa z Marianem była już w Krakowie, a bracia zjawili się zaraz po nas. tylko o Jachurze słuch zaginął. Mamusia zajęła się zorganizowaniem życia w warunkach wojennych i leczeniem mnie, ja poszukiwaniem męża, nawet przez prasę.

Wreszcie dowiedzieliśmy się, że wrócił do Solca, ale jest zmęczony, musi trochę odsapnąć, bo czego nie dokonał wysiłek fizyczny, to osiągnęło zdenerwowanie. Okazało się, że z Kowla dotarł do Łucka. Tutaj zgromadziła się wielka ilość oficerów. Samych lekarzy było w szpitalu 400 i zapadały różne decyzje. Wielu przekroczyło granicę rumuńską i wróciło po latach albo wcale. Jachur pamiętając o obowiązkach rodzinnych sam wybrał się w powrotną drogę, ułatwiało mu sytuację to, że był w cywilnym ubraniu. We wszystkich mijanych wsiach dopytywał się o nas opisując nasz wygląd, szukał żywych albo martwych, nigdzie nie trafił na ślad. Wreszcie doszedł do Michowa, okropnie sterany i stamtąd również szukał bezskutecznie, sam i wynajmował chłopców na rowerach, którzy objeżdżali okolicę. Wszystko bez wyniku. Wtedy okazjami przesuwał się do Solca. W Stopnicy znajomi powiedzieli mu o naszym przejeździe i mojej chorobie. Nerwy puściły, odbył drogę około 400 km prawie pieszo. Musiał nabrać sił. W Solcu znalazł małe mieszkanko, umeblował je sprzętami pożyczonymi od dobrych ludzi i odpocząwszy nieco przyjechał po nas do Krakowa, oczywiście końmi.

Musieliśmy gospodarkę zaczynać od nowa. Cała rodzina oddawała nam zbędne części ubrań i bielizny. Tylko jedno dziecko miało koszulkę, bo drugą w drodze uprałam i powiesiłam na krzaku, a potem w czasie strzelaniny zapomniałam zdjąć. Dużą pomoc okazała nam ciocia Sawicka (siostra generała Józefa “Olszyny” Wilczyńskiego – przyp. wnuczka), zawsze była szczodra, a przy tym dobrze sytuowana. Po prostu składali się na pogorzelców. Długo jeszcze w każdej paczce od mamusi i Janeczki przychodziły różne potrzebne w domu przedmioty; śmiałam się, że biorę z domu drugą wyprawę, jakkolwiek pierwsza była bardzo obfita. Zabawki przysłała Irka, córka wujcia Kazia, ogromnie serdecznie interesująca się swoimi siostrzenicami.

Wracaliśmy znowu przez dwa dni, nocleg wypadł nam we dworze w Śmiałowicach. Przyjechaliśmy do Solca i zaczęliśmy życie osiadłe wieść od nowa, bogatsi o dużo doświadczeń i znajomość kraju ojczystego, po odbyciu tak dalekiej wycieczki krajoznawczej.

Teraz wszystko było inaczej. Mieszkanie małe, wilgotne, prymitywne, wyposażenie bardzo skromne, ale pożywienie mieliśmy zawsze wystarczające. A co najważniejsze, byliśmy wszyscy razem. Było ubogo, ale chędogo. Żyliśmy jak w tym wierszyku

Kochać to znaczy żyć zapomniana w cichym zakątku, byleś Ty był ze mną.

Chcę nad kołyską naszemu dzieciątku nucić w noc ciemną.

Zajmowaliśmy dwa pokoje z kuchenką bez żadnych przynależności, sanitariaty były daleko w podwórzu, a gabinet w zupełnie innym domu. Naszą własnością był jedynie mały kuchenny kredensik, odkupiony od kogoś na wsi, całkiem ładny sprzęcik, z mnóstwem szufladek i półeczek, oraz dziecinna huśtawka, zawieszona między pokojami. O tej huśtawce zabawnie opowiada Ewa. Gdy ona się huśtała, Maryna krzykiem domagała się swojej kolejki, a gdy sama zasiadała na huśtawce, śpiewała „Pójdźmy wszyscy do stajenki”.

Zbigniew Florczyk. Ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

Tak mieszkaliśmy przez pół roku. Ze świata przychodziły coraz bardziej ponure wieści, rodzina poniosła tragiczne straty. Zginął w walce wuj, generał Józef Olszyna Wilczyński, brat cioci Sawickiej, ppor Zbyszek Florczyk przepadł bez śladu, o innych nie było wieści.

W dalekich stronach toczyły się boje, my, Polacy weszliśmy w tak zwaną w obecnej literaturze „złowrogą noc okupacji”. Jako naród zostaliśmy przeznaczeni na wyniszczenie.

Wuj Generał Józef Olszyna-Wilczyński. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

 

Generał Józef Olszyna-Wilczyński. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

http://znadniemna.pl/19525/wspomnienia-alfredy-olszyna-wilczynskiej/

http://znadniemna.pl/19571/wspomnienia-alfredy-olszyna-wilczynskiej-czesc-2/

Z katalogu wystawy Instytutu Pamięci Narodowej zatytuowanej Od Wojny do Zwycięstwa 1939-1989. Zamordowanie generała Józefa Olszyny Wilczyńskiego w pierwszych dniach II Wojny przez sowietów jest tu umieszczone jako symbol i jeden z przykładów sowieckich zbrodni wojennych.