W miarę otwierania gospodarek różnych krajów rządy mogą czuć pokusę wprowadzenia “paszportów odporności”, czyli wydawania zaświadczeń o posiadaniu przeciwciał i odporności na koronawirusa. Ma to mieć na celu kontrolowanie rozprzestrzeniania się COVID-19. Osoby z zaświadczeniem mogłyby wracać do pracy i zaczynać normalne życie w społeczeństwie.
Gdzie jest jednak haczyk?O pomyśle wypowiada się m.in. kanadyjski lekarz Kumanan Wilson, który sądzi, że takie cetryfikaty w przyszłości będą wymagane – jeśli nie do powrotu do pracy, to np. podczas przekraczania granicy albo wchodzenia na imprezy masowe.24 kwietnia WHO wydało ostrzeżenie w związku z możliwością używania “paszportów odporności”. Organizacja ostrzega, że nie ma niezbitych dowodów na to, że osoby, które przechorowały COVID-19 nie mogą się powtórnie zarazić. Ozdrowieńcy mają pewną odporność, ale wiedza na ten temat jest ograniczona.Premier Justin Trudeau zadeklarował, że póki co zgadza się z opinią WHO.Można jednak puścić wodze fantazji i zastanowić się, co będzie, jeśli przed końcem pandemii naukowcy opracują skuteczne badania serologiczne i będą mogli określać odporność? Nawet wtedy lepiej może być jednak żyć bez paszportów. Wprowadzenie certyfikatów odporności tworzy bowiem nową barierę między tymi, którzy są odporni, a tymi, którzy nie są. Odpornym chcemy dawać szerokie możliwości, nieodpornym – a także tym, którzy nie mają dostępu do testów – grozi zepchnięcie na margines. Taka sytuacja prowadzi do pogłębienia przepaści ekonomicznej. Co więcej osoby bez paszportów mogą celowo wystawiać się na koronawirusa, żeby tylko przeskoczyć do “pierwszej klasy”, może dochodzić do fałszowania paszportów i stwarzania zagrożenia dla zdrowia publicznego.
Dalej, wprowadzenie certyfikatów stworzyłoby organom ścigania legalną możliwość zatrzymywania i kontrolowania “zwykłych” obywateli. Na takie legitymowanie szczególnie narażeni mogliby być przedstawiciele niektórych grup społecznych – np. osoby wywodzącye się z ludności rdzennej albo ciemnoskóre.
Dopełnieniem paszportów byłby pewnie elektroniczny certyfikat odporności, czyli pojawiłoby się wymaganie monitoringu przy użyciu aplikacji na smartfona, a także przechowywanie i udostępnianie danych dotyczących zdrowia. A stąd już całkiem blisko do naruszenia prywatności.