Michalinka: Porudziało dookoła

        Taki czas. Rudy. Wszelkich odcieni czerwieni, brązu, wyblakłej zieleni, pomarańczu. Kolory jesieni. Jak je opisać? Najlepiej namalować.

        Wyszłam z domu prosto w rozświetlony słońcem, chłodny już, ranek. Jeszcze nie mróz, nawet nie przymrozek, ale po długim lecie nieprzyzwyczajeni do jedno cyfrowych temperatur, odczuwa się, że zimno. Za kilka tygodni przy takiej temperaturze będziemy zgrabiać liście, i cieszyć się, że to jeszcze nie mróz. W razie czego ubierzemy się cieplej, a na pewno założymy rękawice, żeby ręce nie grabiały przy grabieniu. Może stąd ten czasownik ‘zgrabiały’?

        Poszperałam po książkach i słownikach, poszperałam w Internecie, i faktycznie okazuje się, że to określenie ‘zgrabiałe ręce’ bierze się od grabi, a źródłem jest polszczyzna ludowa. Ha! To tym, którzy grabili w zimnie najbardziej marzły, czyli grabiały im dłonie. W polszczyźnie ludowej, ręka to ręka, a nie dłoń, przedramię, łokieć, ramię. Więc zamiast mówić skostniała mi dłoń, używali określenia ‘zgrabiała mi ręka’. Precyzyjnie, bo nie może zgrabieć łokieć, ani ramię, tylko dłoń. Więc jak powiemy zgrabiały mi ręce, to wiadomo o co chodzi. To ludowe określenie przyjęło się w języku literackim. Te biedne ‘zgrabiałe ręce’ są określeniem powszechnym, i grabieją nawet wtedy kiedy się nie grabi – wystarczy, że jest dłoniom zimno. Zgrabiały mi ręce jest powszechniejsze w użyciu niż skostniały mi ręce.  Takie małe odkrycie językowe wynikające z ciekawości życia i dociekliwości. A jak to rozwija naszą pamięć, umiejętność logicznego myślenia, wyszukiwania odpowiedzi. Warto spróbować i poćwiczyć.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Spoglądam przed siebie, i to co było jeszcze wczoraj ciemno zielone (hunter green) zrudziało. No po prostu zrudziało przez noc. Drzwi mojej starej szopy ogrodowe są pod rudą czapą liści dzikiej winorośli. Trzeba się tym cieszyć póki czas, bo za rogiem przymrozek, a potem mróz i wszystkie liście bez względu na kolor opadną. Na drzwiach zostanie tylko marne wspomnienie lata w postaci mało fotogenicznych gołych łodyg winorośli.

        Po południu byłam umówiona na kolację z jednym takim. Gość poważny, oczytany, no i specyficznie przystojny. Ostatnio zauważyłam, że mu się szpakowata siwizna zmienia w gołąbkowatą śnieżną strzechę. No coż, z biegiem lat, z biegiem dni. O umówionej godzinie  weszłam do restauracji. Rozglądam się. Prawie pusto. Poprosiłam hostessę o stolik dla dwóch osób. Siadłam. Czekam. Żeby się tylko coś złego  nie stało  – odezwała się moja wewnętrzna panikara, bo pan jest raczej punktualny. Po 15 minutach zadzwoniłam. Zadzwonił telefon. Odebrał. Tak jakby pod wodą, bo wszystko słyszałam podwójnie, i w telefonie, i w środku. Nagle jakiś facet z  telefonem przy uchu zaczął do mnie machać z kąta w drugiej stronie sali. Któż to? Czego chce? Ach, to on. Tylko jakiś taki inny, jakby przystojniejszy, choć wyrudziały. Zamiast szpakowatych włosów ma kasztanowe fale. Nie powiem, bardzo mu to pasuje. Akurat byłam u fryzjera, co mi ujęło lekko 10 lat. Jemu też to zrudzenie odjęło wiele lat.

        Kolacja była wyśmienita. Pogadaliśmy o polityce, książkach i o tym, że torontońska opera wreszcie zaczyna nowy sezon. Pewnie się wybierzemy. O ogólnym zrudowaceniu kosmosu nie wspomniałam ani słowem. Czasem tak lepiej.        MichalinkaToronto@gmail.com