Szanowni Państwo przedstawiamy publikowany kilka lat temu w Gońcu (i nigdzie indziej) fragment wspomnień Stanisława Zaborowskiego “Pod szczęśliwą gwiazdą” dotyczący sytuacji w Warszawie i stosunku Polaków do powstania w getcie. P. Zaborowski pracował w administracji okupowanej Warszawy.

W związku ze szkalującymi Polaków wypowiedziami Barbary Engelking w telewizji; Kierownik Centrum Badań nad Zagładą Żydów Instytutu Filozofii i Socjologii PAN stwierdziła, że Polacy przychodzili się gapić, a ich najczęstsze komentarze były: „Ż..ki się palą” – cytujemy wspomnienie; Yitzhaka Zuckerman, one of the leaders of the Jewish underground who was on the “Aryan” side when the revolt broke out:

We can say that the Polish street in those days was pro-Jewish. I’m not talking about fringe groups, who were thrilled that the Zhids were burned in the ghetto. …what was happening in the ghetto roused extraordinary respect for the Jewish fighters. The Polish [underground] press was full of excitement and wonder, not just some leftist and liberal leaders, but the simple sympathy of the masses. You had to be a real bastard to enjoy what was happening to the Jews at that time. …the general sympathetic atmosphere in the streets did help us a little; I felt it especially because I didn’t have documents and, all that time, I walked around, usually near the ghetto walls or at the manhole covers, along with a few people I had with me. …

As the ghetto was burning, I would mix with the crowd assembled to watch the ghetto walls. At that time, there was a lot of sympathy and admiration for the Jews, because everyone understood that the struggle was against the Germans. They admired the Jews’ courage and strength. But there were also some, mostly underworld characters, who looked upon us as bugs jumping out of burning houses. But you shouldn’t generalize from that. With my own eyes, I saw Poles crying, just standing and crying. Some days I would go to Zolibórz [Żoliborz, a suburb of Warsaw]. One day the ghetto was shrouded in smoke and I saw masses of Poles, without a trace of spiteful malice. And if I consider the treason carried out against me by individuals, there were just as many Jews among them as Poles. For example, when I was condemned to be executed on April 18, 1942, it was because of a Jewish denunciation

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Yitzhak Zuckerman (“Antek”), A Surplus of Memory: Chronicle of the Warsaw Ghetto Uprising (Berkeley, London and Oxford: University of California Press, 1993), 374, 493.


a poniżej fragment  wspomnień p. Zaborowskiego:

Wkrótce Hahn przeniesiony został do Warszawy, na takie samo stanowisko. Wtedy Albinowski wykorzystał przyrzeczenie i przypomniał się Hahnowi. Hahn dotrzymał słowa i według życzenia Albinowskiego przydzielił mu lokal przy ul. Marszałkowskiej, między Świętokrzyską a Królewską, gdzie dzisiaj prywatne pawilony, oraz drugi lokal przy ul. Tłomackie. Oba te lokale należały przed wojną do Hirschfelda. Jeszcze przed utworzeniem getta doszło do spotkania Albinowskiego z Hirschfeldem, który zaproponował Albinowskiemu, żeby się starał o przydział tych lokali, wtedy Hirschfeld sfinansuje remonty, adaptacje i urządzenia. Inicjatorką tych powiązań była przystojna łodzianka, Żydówka, kochanka Albinowskiego. Tak dokładnie przedstawił mi to wszystko Hirschfeld.

 

        Ale w jakim charakterze mam ja w tym gronie występować? Hirschfeld na to: ma pan „żelazną” przepustkę do getta i za pana pośrednictwem chciałem się kontaktować ze światem po tamtej stronie. Mam do pana pełne zaufanie. Zgodziłem się, jednak pod warunkiem, że to będzie korespondencja wyłącznie ustna. W tej chwili chodziło jedynie o skontaktowanie się z Albinowskim.

 

        Po kilku dniach wpadłem przed południem do „Momusa”, kawiarni przy Marszałkowskiej. Albinowskiego nie zastałem, ale gdy zamierzałem wyjść, zapytała mnie siedząca za długim kontuarem przystojna brunetka w ciemnozielonym kapeluszu o dużym rondzie podwiniętym z prawej strony ku górze, kogo ma zaanonsować. Kiedy podałem swoje nazwisko, rzekła: „Ach, był tu wczoraj pan Czarnecki i uprzedzał pana Albinowskiego, że Pan Dyrektor ma zamiar spotkać się z nim”. Okazało się, że to był mój dobry znajomy Maksymilian Czarnecki, były dyrektor Biura Towarzystwa Akcyjnego „Konwencja Węglowa”, właściciel dwóch kin i członek Komisji Opiniodawczej Podatkowej, która wydawała opinię w sprawach stawek podatkowych, gdy miałem sporną kwestię. W getcie Czarnecki pełnił funkcję pełnomocnika Rady Żydowskiej do spraw opałowych i z tej racji posiadał przepustkę do dzielnicy polskiej dla załatwiania spraw z władzami niemieckimi.

 

        Był Żydem, ale mógł uchodzić za polskiego szlachcica. Wysoki, przystojny, o rysach twarzy Greka z długim czarnym wąsem. Pomyślałem wtedy: o mnie oni już wszystko wiedzą, ja o nich nic, a przynajmniej niewiele. Ich siatka wywiadu działa bezbłędnie. Muszę i ja uruchomić własny wywiad i ustalić, czy mój kontakt z nimi jest bezpieczny. Poprosiłem płk. Ziemskiego, żeby się dowiedział, jaką opinię o Albinowskim mają władze wojskowe podziemia. Niezależnie od tego poleciłem kierownikowi referatu podatku widowiskowego, by w ciągu kilku dni prowadził rozeznanie wśród bywalców tego lokalu ze szczególnym podpatrzeniem bezpośredniego kontaktu z Albinowskim.

 

        Już w dwa dni później doniósł mi Kemka (kierownik referatu), że spotkał w Momusie Janusza Warneckiego, jednego z naszych największych aktorów, który siedział w towarzystwie Albinowskiego i kierowniczki kawiarni (kochanki). Po południu zajrzałem w Al. Ujazdowskie do Kawiarni „Aktorek”. Kierowała nią słynna Mieczysława Ćwiklińska. Był to rodzaj spółdzielni pracy aktorek i aktorów teatrów warszawskich. Tu wszyscy o wszystkich aktorach wszystko wiedzieli. Jak można się było spodziewać, Warnecki cieszył się nieskazitelną opinią. Ćwiklińska zapytała, co mnie skłania do przeprowadzania tego wywiadu. Powiedziałem wprost, że bywanie Warneckiego w Momusie i kontakt z Albinowskim. Okazało się, że Albinowski jest tu bardzo dobrze znany, żyją aktorzy z nim w przyjaźni, jest ich doradcą w sprawach fachowych, a niektórym nawet pomaga finansowo. Ziemski również przyniósł pozytywną opinię władz wojskowych.

 

        Obecnie mogłem spokojnie zawrzeć znajomość z Albinowskim. Spotkanie nasze było przygotowane ze wszech stron. Nie należy się dziwić, że byłem aż tak ostrożny. Wtedy na każdym kroku czekały niespodzianki. Rozmawialiśmy z Albinowskim swobodnie, jakbyśmy się znali od dawna. W rozmowie brała udział także pani Janka Kałczyńska, kochanka, o której też już wszystko wiedziałem – żona przyjaciela Albinowskiego, inteligentna, bystra, znająca wszystkich ważniejszych działaczy i zakres ich działalności. Od tego dnia zacząłem często bywać w Momusie, nie na pogawędkach, chociaż tak też, a w sprawach „ważnych”, jak je nazwał Hirschfeld, dla których tak bardzo chciałem nawiązać kontakt z człowiekiem, który miał łatwy dostęp do szefa Gestapo. Coraz częściej bowiem zdarzały się wypadki aresztowań przyjaciół, kolegów, znajomych, pracowników, nie musiałem o to prosić Albinowskiego, już na pierwszym spotkaniu zaofiarował taką pomoc. Sprężyną był z pewnością Hirschfeld, za co mu jestem bardzo wdzięczny.

 

        Jak wielkie wpływy musiał mieć Albinowski u Hahna, świadczyć mogą nie tylko jego – w moim przypadku – interwencje, wszystkie zakończone pozytywnym wynikiem, ale przede wszystkim rodzaj osobistej ochrony, z której korzystał Albinowski, jak przynajmniej mi się wydawało. Bardzo często bowiem spotykałem u niego pewnego starszego rangą podoficera Gestapo, drania i mordercę, jak twierdził Albinowski, którego wykorzystywał do załatwiania drobnych przypadków, chociaż nie mniej ważnych, tzn. takich, które jeszcze nie trafiły do Gestapo, którym można „po koleżeńsku” łeb ukręcić. Przykładem takim może być casus Hirschfeld. Ilekroć w getcie miała być większa łapanka i wywóz do komór gazowych, ten właśnie gestapowiec przywoził Hirschfelda, a może i innych, o których nie wiedziałem – na Marszałkowską, i w pokoju za sceną w Momusie Hirschfeld przeczekał najgroźniejszy moment, by potem znów wrócić do getta. Dlaczego? Bo w getcie była stała obsada Gestapo i tam można było go chronić.

 

        Ale zdarzyło się, że w większej łapance wygarnięto razem z innymi również Hirschfelda i wywieziono do Treblinki, skąd już żaden Żyd nie wracał. Wieść o tym na drugi dzień dotarła na Marszałkowską i powstał alarm. Był to początek wielkiej akcji likwidacji getta i zarazem Żydów. Natychmiast wyruszyła do Treblinki karetka i ten gestapowiec przywiózł z powrotem Hirschfelda. Jaką siłę miało złoto, brylanty i dolary, jak bardzo Niemcy, nawet Gestapo, byli już zdemoralizowani.

 

        Linia polityczna, zmierzająca do tępienia ludności żydowskiej, została przez władze hitlerowskie jasno i niedwuznacznie wytyczona na długo przed wybuchem wojny. Niemcy pozostali wierni taktyce perfidnego łudzenia swych ofiar i usypiania ich czujności, szafując hojnie przyrzeczeniami i obietnicami, których nie mieli zamiaru dotrzymać. Tak więc parlamentariusze niemieccy podczas pertraktacji o kapitulację Warszawy złożyli przyrzeczenie, iż ludności żydowskiej włos z głowy nie spadnie. To zapewnienie powtórzył – bona fide – prezydent Starzyński przez radio. Co więcej, marszałek polny i naczelny wódz, Walter von Brauchitsch, w przemówieniu radiowym w dniu 24 września zapewniał Żydów polskich, że mogą spokojnie spać, a głównodowodzący armią niemiecką pod Warszawą, gen. Blaskowitz, w odezwie z dnia 30 września 1939 r., rozlepionej na ulicach stolicy, powtórzył to zapewnienie, polecając Żydom powrócić do swoich zajęć.

 

        Nic więc dziwnego, że do roku 1941 wielu Żydów wierzyło, iż mimo okrutnych prześladowań uda się im, a przynajmniej części, doczekać lepszych czasów. Dlatego Żydzi poddawali się niemieckim rozkazom, znosili rabunki, gwałty i upokorzenia, pracowali w zakładach przemysłu wojennego i na żądanie władz składali liczne okupy. Ale począwszy od 1941 r. niemieccy przywódcy poczęli wyrażać przekonanie, że problem żydowski należy rozwiązać w sposób bardziej radykalny.

 

        Wreszcie nadchodzi rok 1942, kiedy to zorganizowano już 4 obozy śmierci: w Treblince II, Chełmnie, Bełżcu i Sobiborze. Obozy te były przeznaczone wyłącznie dla Żydów. Większość skazańców zgładzano tam przy po mocy cyklonu B.

 

        Dnia 22 lipca Niemcy zażądali konferencji z radnymi żydowskimi. Jednocześnie rozpoczęło się aresztowanie wybitniejszych osobistości – właśnie wtedy zabrano Hirschfelda. Po południu Gestapo oświadczyło Czerniakowowi, przewodniczącemu Gminy Żydowskiej, że Żydzi mają być częściowo przesiedleni na wschód. Gmina ma sama dostarczyć dziennie do 10.000 osób, przede wszystkim dzieci. Nie ulegało już wątpliwości, jaki będzie koniec tych „przesiedleńców”. Czerniaków, który dotychczas starał się podtrzymywać ducha ludności, teraz zwątpił i na znak protestu postanowił odebrać sobie życie.

 

        Pierwsza akcja w getcie trwała prawie przez dwa i pół miesiąca. Według oficjalnego raportu generała Stroopa, wywieziono wówczas ponad 300.000 osób, na ogólną liczbę mieszkańców w tym okresie 540.000. Akcja ta odbywała się bez oporu ze strony ludności, całkowicie zmaltretowanej, sterroryzowanej i zdemoralizowanej strachem i głodem. Do walki nie doszło.

 

        Dopiero od tego przełomowego wydarzenia Żydzi w getcie, spodziewając się jeszcze gwałtowniejszego uderzenia, zaczynają z pełną świadomością organizować walkę zbrojną. Powstaje Żydowska Organizacja Bojowa, przeprowadzone zostają kontakty z Polską Podziemną, rozpoczyna się szkolenie bojowe, wyłaniają się władze wojskowe, pomiędzy którymi nie ma ani jednego zawodowego oficera. Zostają rozbudowane bunkry, gromadzi się broń. Wszystkie te przygotowania uchodzą uwagi Niemców. Nie wyobrażali sobie, by Żydzi byli zdolni do akcji zbrojnej.

 

 

 

23

 

Powstanie w getcie warszawskim

 

        Oczekiwane wypadki nastąpiły 18 kwietnia 1943 roku. Getto miało być zlikwidowane na urodziny Hitlera, 20 kwietnia. Dowódca wyznaczył początek akcji na godz. 12.30. W nocy granatowa policja (polska policja pod komendą niemiecką) obstawiła getto, a batalion policji niemieckiej wkroczył na Nalewki. Niespodziewanie padły z okien domów strzały z broni maszynowej. Batalion wycofał się w popłochu. Rano 19 kwietnia na murach getta rozlepiono odezwy wzywające Żydów do zbrojnego oporu. Pojawiły się napisy: „Zginąć z honorem”.

 

        Pierwsze natarcie 19 było słabe. W godzinach popołudniowych rozpoczęła się akcja na Smoczej, Gęsi i Lubeckiego. Niemcy próbowali przełamać opór Żydów metodą zastraszenia. Przeliczyli się. Również natarcia bronią maszynową i pancerną nie dały spodziewanych wyników. Wprowadzono do akcji czołgi.

 

        Wśród młodych czołgistów znalazł się też starszy syn naszego Kunzego. Rano 20 kwietnia, jeszcze przed urodzinowym jublem, odwiedził nas Kunze i opowiedział ze szczegółami, jak został zlikwidowany przez Żydów pierwszy atak czołgów. Oddział czołgów wjechał do getta przez bramę nalewkowską. Żydzi spokojnie odczekali, aż ostatni czołg minął bramę, i brama się za nim zamknęła. Wtedy, na znak wystrzelonej czerwonej rakiety, rozpoczął się ogień – najpierw do ostatniego czołgu, aby zamknąć odwrót, następnie do pierwszego, aby uniemożliwić posuwanie się do przodu. Teraz już spokojnie unieruchomili po kolei czołg po czołgu, obrzucając je butelkami z benzyną, zmuszając czołgistów do opuszczenia czołgów. Nie każdemu udało się dobiec szczęśliwie i cało do bramy i wydostać się z getta.

 

        Następnego dnia Niemcy wystosowali do Żydów ultimatum, zostało ono jednak zlekceważone, walka zawrzała na nowo. Żydzi nie ograniczali się do obrony, przechodzili do ataku. Walczyli z odwagą straceńców, tak mężczyźni, jak kobiety.

 

        Przy ul. Leszno po stronie parzystej, a więc w getcie, stał kościół Najświętszej Marii Panny, odgrodzony murem od getta. Aż do momentu rozpoczęcia likwidacji getta był on ośrodkiem pomocy dla ludności żydowskiej. Kiedy rozpoczęło się niszczenie getta przy pomocy miotaczy ognia, powstała obawa, że płomienie z getta mogą się przerzucić na kościół. Oddelegowano więc jeden oddział straży pożarnej dla zabezpieczenia kościoła przed pożarem. Z wieży kościoła był doskonały wgląd w całe prawie getto. Wiadomości, jakie przynosili strażacy, były tak przerażające, że postanowiłem przekonać się o tych zbrodniach osobiście. Zadzwoniłem więc do kapitana Markowskiego, żebyśmy pojechali na Leszno. Ulokowaliśmy się na wieży i przez lornetkę obserwowaliśmy przez długi czas walkę oddziałów niemieckich.

 

        Większość domów stała w ogniu. Na różnych placach i placykach grupy starych Żydów z dziećmi stały otoczone SS-manami z psami. Czekali widocznie na zakończenie oczyszczania sąsiednich domów z mieszkańców. Mogli ich przecież w tych domach spalić, dlaczego ich wyciągali? Ponieważ liczyli na to, że przy każdym coś wartościowego znajdą. Ulicą Karmelicką w kierunku Leszna posuwała się gromada Żydów, którym SS-mani wydzierali z objęć dzieci i wrzucali w płomienie palących się kamienic. Widać było szamotania się z nimi matek, które kończyły się zastrzeleniem matki i wrzuceniem dziecka w ogień, bądź też chwyceniem za nogę i rozbiciem główki o mur lub bruk.

 

        Nie kłamali strażacy. W ciągu niecałych 10 lat Hitler zdołał zamienić swoich wyznawców w bestie dzikie i okrutne. Dla nich zastrzelenie człowieka było zbyt łagodną śmiercią – musiał ginąć w płomieniach piekielnych, czy też konać w strasznych mękach w komorze gazowej.

 

        Kiedy już wywieźli niebiorącą udziału w walkach ludność do obozów zagłady, przystąpili do niszczenia ogniem i żelazem jeden punkt oporu po drugim. Dzień i noc waliła bezustannie artyleria, samoloty zrzucały bomby zapalające, miotacze ognia niosły śmierć. Ogień niegaszony przerzucał się z domu na dom. Tylko na gruzach spalonych domów osiągnęli Niemcy zwycięstwo.

 

        Krąg płomieni zacieśniał się, wypalone domy zapadały się, grzebiąc trupy i żywych. Ludzie otoczeni płomieniami wchodzili coraz wyżej i wyżej, a kiedy już nad nimi było tylko niebo, rzucali się w dół i ginęli. Matki zawiązywały dzieciom oczy i razem z nimi rzucały się w płomienie. Wracając kiedyś do domu pieszo ul. Bonifraterską, zobaczyłem dwoje młodych, którzy stali na krawędzi dachu palącej się pod nimi chyba sześciopiętrowej kamienicy. Mężczyzna przywiązywał sznurami do siebie niewiastę, a kiedy skończył, objęli się ramionami i w uścisku stoczyli się w dół. Tu było prawdziwe piekło.

 

        Mimo sił tak nierównych, mimo straszliwej przewagi technicznej, ta walka bohaterskich straceńców trwała miesiąc. Prawie wszyscy Żydzi zginęli na miejscu, bądź wywiezieni – w komorach gazowych. Getto zostało zrównane z ziemią. Tragedia polskiego żydostwa dokonała się. Komory gazowe pracowały jednak jeszcze długo – do ostatniego żywego Żyda.

 

        Nie będę wymieniał nazwisk tych kilkunastu osób, które dzięki mnie, a raczej moim staraniom, umknęły śmierci, a co najmniej obozu koncentracyjnego. Wspomnę tylko o dwóch wypadkach. W listopadzie 1943 r. aresztowano grupę wyższych urzędników miejskich, wiceprezydentów Stanisława Podwińskiego, Henryka Pawłowicza, naczelnego radcę prawnego Mieczysława Orlańskiego, dyrektora Wydziału Personalnego Bolesława Szczesniewskiego, wicedyrektora Wydziału Opieki Społecznej Józefa Mazura, naczelnika Wydziału Wodociągów Feliksa Ornowskiego, oraz kierownika mojego Urzędu Egzekucyjnego, Stanisława Rudzińskiego. Wszystkim im postawiono ten sam zarzut, iż, mimo złożonej deklaracji lojalności, oddali się na usługi podziemia.

 

        Nikt im nie mógł nic konkretnego zarzucić, nie łączyła ich też żadna określona więź organizacyjna, jak to po wojnie stwierdzili Pawłowicz i Mazur, jedyni, którzy przetrwali pobyt w obozie do końca wojny. Pozostali zginęli. Wiceprezydenta Podwińskiego wyciągnąłem z pomocą Albinowskiego po dwóch tygodniach z więzienia. Dobrze o tym wiedziała pani Podwińska, która przez ten czas przynajmniej co drugi dzień wyciągała mnie z biura i musiałem z nią jechać do Albinowskiego, żeby wiercić w brzuchu dziurę temu ciągle zagonionemu człowiekowi. Po wyjściu męża z więzienia Podwińska urządziła u siebie dla nas przyjęcie, ściskając i całując nas z wdzięczności za jego wyratowanie.

 

        Dlaczego o tym piszę? W roku 1945 „nasze” władze bezpieczeństwa, niewiele w metodach odbiegające od Gestapo, aresztowały Albinowskiego pod zarzutem kolaboracji z Niemcami. Albinowska zwróciła się m.in. do Podwińskiego, żeby zechciał świadczyć w obronie męża. Odmówił, świnia.

 

        Drugi, przykry dla mnie wypadek. W roku 1942 mój zastępca, Alfons Grajewski, wstąpił z sekretarką Ivanki, Haliną Pronczakową, do restauracji na ulicy Trębackiej. Mieli pecha, bo trafili na „kocioł” – zorganizowaną obławę w upatrzonym miejscu schadzek. U Pronczakowej w pończosze znaleziono gazetkę. Oboje zostali aresztowani. Natychmiast udałem się do Albinowskiego po ratunek. Po tygodniu Albinowskiemu udało się dostać do Hahna, w następnym tygodniu Grajewski został zwolniony, z tym że następnego dnia miał się zgłosić do Gestapo na Szucha po odbiór swojej teczki. Wracając z Pawiaka, Grajewski wstąpił po drodze do biura. Zajrzał najpierw do referatu podatkowego od napojów, który jemu podlegał bezpośrednio i w którym miał wielu swoich kolegów z Ministerstwa  Skarbu. Od nich się dowiedział, że w czasie jego nieobecności wprowadziłem pewne obostrzenia, konkretnie – zakazałem tym panom korzystać z kolacyjek. Dowiedziałem się bowiem od kontrolerów, że oni odwiedzają co wytworniejsze restauracje i każą sobie podawać potrawy i napoje, nie płacąc rachunku. Podobno brał w nich udział również Grajewski. Najprawdopodobniej z tego powodu obraził się na mnie i nie wstąpił do mnie, a byłbym go uprzedził, że należy natychmiast opuścić Warszawę i zaszyć się gdzieś na prowincji. On tymczasem następnego dnia z rana udał się na Szucha, a tam przed zwróceniem mu teczki jeszcze raz przejrzeli zawartość i znaleźli elaborat na temat zorganizowania gospodarki Polski bezpośrednio po upadku Niemiec. Oczywiście posłali go z powrotem na Pawiak, z Pawiaka już po kilku dniach do obozu koncentracyjnego, gdzie wkrótce zginął. Trzeba się było teraz zająć jego żoną i trojgiem dzieci w wieku przedszkolnym. A szkoda tego młodego, bardzo zdolnego i rzutkiego Kujawianina.

 

        W sobotę, 27 czerwca 1942 roku, w godzinach rannych urodziła się nam córeczka. Tym razem poród odbył się w domu. Dziecko przyjęła pani Kurecka, położna ze słynnej kliniki profesora Roszkowskiego przy ul. Karowej, w której od początku jej istnienia nie zdarzył się ani jeden wypadek śmiertelny wśród noworodków – złośliwi twierdzili, że kiedy coś takiego groziło, szybko matkę z dzieckiem wysyłano do domu. Kurecka mieszkała w pobliżu, na naszej ulicy. Z Kurecką był kontakt już od kilku tygodni. Około siódmej zaczęły się bóle – wtedy ja biegiem po Kurecką – a kilkanaście minut po ósmej zakwiliła mała Hania. Mama siedziała rumiana i roześmiana na tapczanie, jakby nic się nie stało. Wspaniała ta moja Małżonka, mogłaby rodzić co miesiąc. Jeszcze weselej i radośniej zrobiło się w domu. Jaka nowa atrakcja dla Maryleczki i Stasia.

 

Idąc do tramwaju, kupiłem po drodze „szmatławca” (Nowy Kurier Warszawski). Na jednej ze środkowych stron duży czerwony nadruk: Panu Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej i Naczelnemu Wodzowi w dniu Imienin najlepsze życzenia – Polska Walcząca, a obok słynny znak kotwicy, symbol Polski Walczącej. Były to życzenia dla Prezydenta Władysława Raczkiewicza i Naczelnego Wodza Wojska Polskiego Władysława Sikorskiego. Gdzieniegdzie do latarń ulicznych i drzew powiewały przymocowane chorągiewki biało-czerwone, na ruinach Zamku Królewskiego duża narodowa flaga. Wszystkie twarze uśmiechnięte, uroczyste, głowy niesione do góry, krok marszowy. Niemcy patrzą i nie wiedzą, jakie to znowu święto ci Polacy obchodzą.

 

        Rzeczywiście, kto w dniu rocznic Konstytucji 3 Maja, Odzyskania Niepodległości 11 listopada, Święta Żołnierza 5 sierpnia i in. przyjechał do Warszawy, musiał odnieść wrażenie, że znajduje się w stolicy wolnego państwa. Biało-czerwone flagi powiewały na latarniach ulicznych, na przewodach wysokiego napięcia, słupach linii tramwajowych, w parkach, na skwerach. Ulice były w taki dzień prawie puste, w wielu domach odbywały się małe konspiracyjne akademie. Dni te były wielkimi świętami narodowymi, tworzyły uroczysty i podniosły nastrój i wzbudzały optymizm. Warszawa umiała żyć nadzieją nawet w najtrudniejszych dla siebie dniach i zarażała bakcylem optymizmu cały kraj.

 

        Pozwolę sobie jeszcze raz powtórzyć przemówienie prezydenta Starzyńskiego przed końcem obrony Warszawy – w najtragiczniejszym dla niej momencie. Powiedział on wówczas: „Chciałem, by Warszawa była wielka. Wierzyłem, że będzie wielka. Ja i moi współpracownicy kreśliliśmy plany, robiliśmy szkice wielkiej Warszawy przyszłości. Gdy teraz do Was mówię, widzę ją przez okno w całej wielkości i krasie, otoczoną kłębami dymów, rozczerwienioną płomieniami ognia, wspaniałą, niezniszczalną, wielką, walczącą Warszawę. I choć tam, gdzie miały być parki, dziś są barykady gęsto trupami pokryte, choć płoną nasze biblioteki, choć palą się archiwa, szpitale – nie za lat pięćdziesiąt, nie za sto, lecz dziś Warszawa broniąca honoru Polski jest u szczytu swej wielkości i sławy.”

 

        Faktycznie – nie było sposobu, żeby zgnębić Warszawę i warszawiaków. Tu właśnie utarło się powiedzenie, że „im gorzej, tym lepiej”, „Czym słonko wyżej, tym Sikorski bliżej”. Niemcy szaleli. Chcąc się odgryźć, nałożyli w lutym 1943 r. na ludność Warszawy nową kontrybucję wysokości 10 mln, z terminem zapłaty do końca marca. 4 mln miały zapłacić gminy pozawarszawskie. Zaczęliśmy narzekać, że to kwota zbyt wysoka, że nie uda się jej ściągnąć, tymczasem gminy pozawarszawskie pośpieszyły się i wpłaciły swoją część przed terminem. W Warszawie w terminie wpłacono raptem połowę. Niemcy uznali ten wynik za zadowalający. Gdy wpłynęła cała kwota, wyrazili nawet zgodę na wiosek Zarządu Miejskiego, by 3 mln pozostało w kasie miejskiej na cele opieki.