Nie jestem pewna, czy któryś naród przeżywa różnego rodzaju rocznice, mniejsze i bardziej ważne, tak jak my, nie wiem, czy któryś kraj stawia tyle pomników i wmurowuje tyle tablic ku czci bardziej zasłużonych lub mniej, jak Polska.

Jednym słowem, żyjemy przeszłością chlubną, ale częściej bolesną i tra­giczną. Mam wrażenie, jestem przekonana, że poszczególnym pokoleniom przyświecają słowa mickiewiczowskiego bohatera, Jana Sobolewskiego: „Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie”.

Nie zapominamy!

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

W ostatnich latach stanął w Warszawie pomnik o niezwykłej wymowie symbolicznej, tragiczny w swym wyrazie! Przy ulicy Muranowskiej naszą uwagę przykuwa niecodzienny widok.

Między jezdniami usytuowany jest Pomnik Poległych i Pomordowanych na Wschodzie. Ma formę platformy kolejowej, na których deportowano Polaków w głąb Związku Radzieckiego.

Na platformie znajduje się stos krzyży, większych i mniejszych, które bez­radnie wznoszą swe ramiona w niebo, jak gdyby tam szukały pomocy. Krzyże są oznaką cierpienia i śmierci setek tysięcy Polaków wywiezionych podczas II wojny światowej na Wschód. Dzieło to, przypominające o zbrodniach ludobój­stwa nam i następnym pokoleniom, zaprojektował Mirosław Biskupski, a odsłonięto je 17 września 1995 r., w 56 rocznicę napadu ZSRR na Polskę.

Proces deportacji rozpoczął się już od I rozbioru Polski i trwał przez dziesiątki lat. Wywożono podejrzanych o udział w spiskach, uczestników powstań i ludzi, których winą było to, że byli Polakami.

Zatem od kilkuset lat Syberia kojarzy się nam z miejscem zsyłki i kaźni setek tysięcy rodaków. Pierwsze grupy znalazły się tam w okresie Konfede­racji Barskiej i Powstania Kościuszkowskiego.

Wzmożoną deportacje w historii narodu polskiego zapoczątkowała zaś agresja 17 września 1939 r.

Niedługo nadejdzie rocznica pierwszej zsyłki, która miała miejsce 10 lutego 1940 r. Deportowano wtedy 220 tys. osób, jak podaje Wojciech Rosz­kowski w swej „Historii Polski 1914-2004.”

Druga wywózka odbyła się w kwietniu 1940 r. i objęła 320 tys. osób. Na przełomie czerwca i lipca tegoż roku wywieziono ponad 250 tys. ludzi.

Ostatni raz przed końcem wojny, tj. w dniach 20 – 22 czerwca 1941 r. deportowano 200 tys. Ogółem wywieziono w czasie II wojny światowej jeden- milion 700 tys. ludzi, w tym 70% Polaków, pozostałych narodowości – 30%.

•••

Zima 1940 r. była bardzo mroźna. Zamieszkaliśmy w Przemyślu, gdzie znalazła się moja rodzina po tzw. „uciekinierce” przed Niemcami, w czasie której to tułaczki byliśmy świadkami IV rozbioru Rzeczypospolitej, kiedy 17 września 1939 r. pod Tarnopolem patrzyliśmy z przerażeniem, jak wojsko sowieckie bezkarnie przekroczyło granicę i maszerowało na Zachód.

Wtedy nasze plany ucieczki do Rumunii spełzły na niczym, trzeba było zawrócić do Lwowa, a następnie do Przemyśla, w którym na Sanie ustalono już granicą, jak się później dowiedzieliśmy – na mocy porozumienia Ribben- trop-Mołotow. Pozostawało więc zabiegać o przepustkę i czekać.

Mróz 40-stopniowy malował na szybach izby, w której znaleźliśmy schronienie, przepiękne kwiaty i liście, jakby na ironię i na przekór bie­dzie, jaka zapanowała. Zapasy się wyczerpały, pieniędzy nie było, kolejki za chlebem, mróz coraz silniejszy i nadzieja coraz bardziej nikła na powrót do domu.

Wbrew wszystkiemu Mama codziennie prowadziła mnie za rękę do katedry (3 km), aby modlić się u stóp Matki Bożej siedzącej na srebrnym tronie z Dzieciątkiem na kolanach, zwanej Jackową, gdyż jak głosi legenda przywiózł Ją Jacek Odrowąż uchodzący z Kijowa przed Tatarami. Prosiłyśmy Ją o powrót do domu, tymczasem pojawiły się pogłoski o wywożeniu Polaków w głąb Rosji. Zapanowała atmosfera stra­chu i niepewności.

„I przyszedł wreszcie ów czerwiec 1940 r. Jeszcze jeden wywóz, tyle że ofiarą padają tym razem sami uchodźcy. Na tych powodzią wojny przypad­kiem naniesionych tu (Lwów, Przemyśl) ludzi, na tych nieszczęśliwych rozbitków, którzy tyle już gorzkiej poniewierki znieśli i przeżyli – wali się oto najcięższy z dopustów: deportacja” – pisze Beata Obertyńska, poetka, sybiraczka w swej wspomnieniowej książce „W domu niewoli”.

Moją rodzinę los zesłańców ominął w cudowny sposób, wierzę, że dzięki ingerencji Matki Bożej z katedry przemyskiej.

W tym samym czasie moja rówieśnica Jasia Nikiel, którą miałam poznać po 20 latach, mieszkająca w polskiej osadzie, położnej 60 km od Lwowa, w woj. tarnopolskim, uczęszczała do I klasy. Dnia 10 lutego 1940 r., uzbro­jeni NKWD-ziści otoczyli kordonem dom jej rodziców, odczytali dekret, na mocy którego władza radziecka przesiedla całą rodzinę i kilka innych. Pole­cono wziąć ciepłą odzież, pościel i żywność na miesiąc.

„Przed dworcem kolejowym miejsce na placu, na peronach, jak daleko sięgnąć okiem, gęsto wypełniali ludzie. Tu i ówdzie dojeżdżały kolejne sanie. Towarowe, bydlęce wagony z zakratowanymi, małymi okienkami przeznaczone dla nas już stały na peronach. Na kilku wagonach umieszczone były karabiny maszynowe” – relacjonuje Jasia.

W wagonie były piętrowe prycze, które musiały pomieścić 60 osób; na środku żelazny piec. Okna zabito deskami. Pociąg ruszył, słychać było płacz, słowa modlitwy i pieśni religijne. Zaczynała się gehenna długich, często wielotygodniowych podróży.

„W transportach tych, wśród mrozów i upałów, pragnienia, głodu, brudu, chorób, nieludzkiego traktowania rodziły się dzieci, umierały niemowlęta, dogorywali starcy… Cała licząca ok. 1,5 miliona rzesza aresztowanych roz­płynęła się w niezliczonych więzieniach, obozach i miejscach przymuso­wego osiedlenia” – pisze Roszkowski.

„Czy przeżywałaś podobne sytuacje?” – pytam. „Tak. Od czasu do czasu wpadali żołnierze, wyciągali zamarzniętych i wyrzucali na zewnątrz. Matki kurczowo trzymały swe maleństwa, których ciałka już dawno zesztywniały” – stwierdza moja rozmówczyni.

Dalszy etap podróży odbywał się na saniach. Niekończący się sznur sań, przy 40-stopniowym mrozie sunął po zamarzniętej rzece Dwinie, na północ. W ten sposób realne kształty przybierały słowa z „Widzenia ks. Piotra” („III cz. Dziadów”, scena V):

Co widzę? – długie, białe dróg krzyżowych biegi,

Drogi długie – nie dojrzeć – przez puszczę, przez śniegi.

Wszystkie na północ! – tam, tam w kraj daleki,

Płyną jak rzeki.

„Wreszcie po długiej poniewierce, mękach i udrękach, dotarliśmy na miejsce przeznaczenia. Podzielono nas na grupy – mówi Jasia – rozloko­wano w dorzeczu Dwiny, w tajdze, w archangielskim obwodzie”.

Wrażliwość i pamięć dziecka jest wyjątkowa, rejestruje najdrobniejsze szczegóły i przeżycia, toteż będąc 8-letnią dziewczynką doskonale wszystko zapamiętała.

„Ciągle było ciemno, zimno, nie tylko na zewnątrz, ale również w baraku. Pościel a nawet odzież i włosy przymarzały do ściany. Przez środek baraku biegła duża sień. Pamiętam ciągle stojące tam trumny, bo ludzie umierali często. Potem chowano już bez trumien”.

Katorżnicza praca mężczyzn, kobiet, jak i dzieci, niedożywienie, mróz, wszystko to sprzyjało chorobom. Zachorowała też moja rozmówczyni. „Wysoka gorączka, kłucie w klatce piersiowej. Zapalono przy mnie świece, modlono się. Cicho, bezgłośnie płakałam. Bardzo bałam się śmierci. Rato­wano mnie na miarę wiedzy i tamtejszych warunków. Wyzdrowiałam”.

Głód dokuczał wszystkim, dorosłym i dzieciom. „Usypiało się z uczu­ciem głodu, myśląc o jedzeniu. Bardzo często śnił się świąteczny stół obficie zastawiony” – relacjonuje Jasia.

W końcu zaświtała nadzieja na zmianę. Wybuch wojny niemiecko-radzieckiej 21 czerwca 1941 r. oraz podpisanie układu między Władysławem Sikorskim a rządem ZSRR spowodowały amnestię dla jeńców kampanii wrześniowej, aresztowanych przez NKWD oraz deportowanych w głąb Rosji.

„Ludzie wyrażali swe uczucia spontanicznie, cieszyli się i płakali, rzucali się w objęcia, śpiewali, modlili się, szaleli ze szczęścia”.

Rodzina Jasi, bliższa i dalsza wyruszyła w nieznane. Wędrówka pocią­gami trwała kilka tygodni. Postoje na bocznych torach, koczowanie na dwor­cach, przesiadki, to przykłady bałaganu i braku organizacji. W dziecięcej pamięci utkwiły z tej trasy nazwy: Czelabińsk, Karaganda, Samarkanda, Buchara, Taszkient.

Zgodnie z danymi Ambasady Polskiej w Kujbyszewie za 1942 r. osa­dzono w południowych republikach amnestionowaną ludność zesłańczą dla doraźnych celów gospodarczych.

A gdzie was skierowano? – pytam. „Do Taszkientu, gdzie przez kilkana­ście dni zżęłyśmy już zamarzniętą pszenicę”. Następnym miejscem pobytu był Uzbekistan. Tato małej Jasi zgłosił się do Armii gen. Andersa, gdzie wkrótce po przebytej czerwonce zapadł na tyfus i zmarł. Pozostali członko­wie rodziny, mimo tej tragedii i bólu, musieli pracować, aby żyć.

„W tym gorącym i suchym klimacie wszystko szybko dojrzewa i wysy­cha. Bezkresny step, pokryty wyschniętą trawą, tu i ówdzie grube łodygi, które zbieraliśmy – wspomina była sybiraczka – jako opał na zimę dla koł­chozu i dla nas”.

Ostanie cztery lata pani Nikiel wraz z trójką dzieci przebywała w połu­dniowym Kazachstanie. Wszyscy pracowali w kołchozie. Głód i choroby w dalszym ciągu dawały się we znaki. Uniknęli jednak śmierci dzięki temu, że cała trójka – dwaj chłopcy i dziewczynka – dostali się do Polskiego Domu Dziecka w Sajramie, i tym samym rozłączyli się z matką. „Dom Dziecka to inny świat – stwierdza Jasia – to kawałek wytęsknionej Polski. Tu polska mowa rozbrzmiewała wszędzie cały dzień, tu polska atmosfera, polska modlitwa, polska pieśń”.

W połowie 1946 r. rozpoczęły się przygotowania do wyjazdu. Po długich staraniach, zabiegach, pokonaniu trudności ze strony rządu radzieckiego dzieci z Domu Dziecka w Sajramie wyjechały.

Jak wyglądało powitanie Ziemi Ojczy­stej? „Po kontroli granicznej w Brześciu, już po polskiej stronie, pociąg zatrzy­mał się w lesie. Wszyscy z bijącymi sercami wybiegliśmy, aby własną stopą dotknąć upragnionej ziemi. Każdy z nas spontanicznie, odruchowo, ze czcią pochylił się głęboko i ucałował ziemię, a serce jeszcze mocniej zabiło”.

Jasia i jej dwaj bracia zatrzymali się w Domu Rozdzielczym dla Dzieci Repatriowanych z ZSRR w Gostyniu, tu znaleźli się w ramionach swej matki, która przyjechała wcześniej, a która bohatersko walczyła o przetrwa­nie, zdrowie i życie swych dzieci.

To jej i innym cichym bohaterkom należy poświęcić wiersz Mariana Jonkajtysa:

To dla Was Bezimienne,

Polskie Matki To dla Was

Sybirackich wspominek notatki W niezdarnych ułożone słowach.

O Was

Kruchych i słabych A tak mocnych przecież,

Gdy chodziło o Polskę,

Rodzinę i dzieci!

Gdy chodziło o Boga.

Z panią Jasią N. pracowałam w latach 1957-1961. Była osobą niezwykle skromną, życzliwą dla ludzi i zawsze uśmiechniętą. O swej przeszłości nic nie mówiła, milczała. Dopiero niedawno na zjeździe absolwentów usłysza­łam o jej „drodze przez mękę”, o zesłaniu, represjach i tragicznych przeży­ciach na Sybirze i w Kazachstanie.

Napisała: Michalina Pięchowa-Bochnia

Współpraca: Maria Szpara