W starym (polskim) kinie – „Wraki”

Każdy na jakieś mniej lub bardziej uzasadnione lęki, które nie wiedzieć czemu towarzyszą nam przez całe życie. W moim przypadku to strach przed utonięciem, przed głęboką wodą. Psychoanalityk tudzież specjalista od wędrówki dusz pewnie uzasadniłby to moim któryś poprzednim życiem w którym się utopiłem, albo ktoś mnie utopił.

Zostawmy to wszakże im, a mnie przypomniał się stary polski film z 1956 roku „Wraki”, w którym napięcie z tegoż to powodu mógłbym jedynie porównać z tym aplikowanym mi później w dobrych filmach akcji. Tak się składa, że to już drugi film Czesława Petelskiego o jakim piszę w tym cyklu i dzieje się tak bynajmniej nie dlatego, że uważam go za genialnego reżysera.

Petelski, który tym razem – podobnie jak we wszystkich pozostałych swoich filmach – korzystał ze współpracy swojej żony Ewy – nie umywał się do talentu Wajdy, Munka czy Kawalerowicza, ale był niewątpliwie sprawnym twórcą i świetnym manipulatorem co w świecie PRL-u było zawsze wysoko cenione.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Ogólnie rzecz biorąc, popularność filmu konstytuują najczęściej temat, ciekawa intryga, dobre dialogi i świetna obsada i tych wszystkich elementów nigdy nie zabrakło w obrazach Petelskich. To w końcu dla nich współtworzyli scenariusze Hłasko, Czeszko, Stawiński, Gerhard, Meissner, to u nich często grali najlepsi polscy aktorzy tworząc kreacje życia (Gołas, Seniuk, Karewicz, Niemczyk) i to oni dostawali zielone światło na poruszanie spraw, które do tej pory nosiły etykietkę „tabu”. Były to więc realia pracy w Bieszczadach, walka z banadami UPA, niełatwe życie emigrantów zarobkowych, czy – jak w przypadku „Wraków” – odzyskiwanie zatopionych statków.

Zapewne praca nurków głębinowych wygląda dzisiaj zupełnie inaczej niż w latach 50-tych i szczerze mówiąc nie mam o niej najmniejszego pojęcia. Zakuwanie człowieka w ciężki skafander, wkładanie mu na głowę kulistego hełmu, ubieranie butów z ołowianymi podeszwami budzi we mnie, jak już wspomniałem, przerażenie i nic na to nie poradzę. Tak wyekwipowanego nurka spuszczało się na głębokość ponad 100 metrów, a z bazą na powierzchni łączyły go kable wtłaczające powietrze oraz umożliwiające dwustronną komunikację. Powtarzam, tak to wyglądało we wczesnych latach PRL-u kiedy to nasz przemysł stoczniowy był w powijakach i wydobywanie wraków z dna morskiego po czym adoptowanie ich do właśnie powstającej floty miało głęboki sens.

W tym konkretnym przypadku chodziło o wrak niemieckiego statku „MS Seeburg”, który zatonął koło Jastarni 2 grudnia 1944 roku. W filmie mowa jest oczywiście o innym statku i inaczej zatopionym, ale to akurat nie ma większego znaczenia. Istotne jest to, że w ekipie wydobywającej są dwaj nurkowie uderzający do tej samej kobiety. Ten starszy, Antoni Barnat (Zbigniew Józefowicz) ma dość skomplikowaną przeszłość (konspiracja, więzienie) ale niewątpliwie jest mistrzem w swoim fachu, zaś ten młodszy, Rafał Grabień (Zbigniew Cybulski) to dopiero adept nie zawsze podejmujący najmądrzejsze decyzje. Pomiędzy nimi lawiruje Teresa (Urszula Modrzyńska, pamiętna Jagienka z „Krzyżaków”), która zdaje się mieć kompleks dziewczyny z piosenki o Jarzębinie (dla niewtajemniczonych, nie wie którego ma wybrać).
Tak oto toczy się akcja pełna nieoczekiwanych zwrotów, wypadków i nawet efektów specjalnych, co na one czasy było w polskiej kinematografii niezwykłe. Warto tutaj dodać, że film konsultowali zawodowi nurkowie oraz kapitan żeglugi Witold Poinc, współtwórca przedsiębiorstwa Polskie Ratownictwo Okrętowe.
Petelscy kończą „Wraki” dwuznacznie, jak gdyby brakło im konceptu, a może i pieniędzy na coś ciekawszego. Skoro zaś film oparto o wydarzenia prawdziwe wspomnę jeszcze, że „MS Seeburg” w końcu podniesiono, wyremontowano i nazwano imieniem Dzierżyńskiego. Przez lata całe był to największy statek polskiej żeglugi handlowej.

Janusz Pietrus