Ofiarą padła muzyka, ku wielkiemu żalowi jej pierwszej nauczycielki, która odkryła u niej duży talent i przy każdym spotkaniu pierwsze pytanie dotyczyło zawsze postępów w grze na fortepianie. Ale Ewa niestety nie powróciła już nigdy do grania, po prostu nie wystarczyło jej czasu. Studia miała ogromnie czasochłonne, bo chociaż matematyka nie sprawiała jej żadnych trudności, ale rysunek techniczny musiała jednak doganiać; inne studentki były po technikum budowlanym i miały to za sobą.

W tym czasie odnowiliśmy dwie stare, ale bardzo miłe znajomości. Odwiedził nas szofer, towarzysz odwrotu wojennego, z którym rozstaliśmy się w Stopnicy w 1939 roku, gdy zabrakło nam benzyny, a ja byłam ciężko chora i mama przede wszystkim zajęła się moim ratunkiem. Tenże szofer przyjechał na kurację do Buska, odnalazł nas i tak się cieszył, że widzi mnie w kwitnącym zdrowiu, jakbym należała do jego najbliższych. Wzruszyła mnie  ogromna życzliwość, która biła z jego oczu i płynęła w słowach. Opowiedział nam, że jednak nie udało mu się przyprowadzić tego Buicka jako zdobycz wojenną do domu, chociaż w miasteczku dostał trochę beznzyny. Dopóki auto było pełne (8 osób) Niemcy przepuszczali je wolno, kiedy zobaczyli pusty wóz, oczywiście od razu go zarekwirowali; dobre i to, że szofera nie wzięli i szczęśliwie dotarł do Wodzisławia. Zaprosiliśmy go na kolację, akurat byli także Marianowie, ucieszyliśmy się wzajemnie i obdarowali go serdecznie, szczęśliwi, że chociaż jednej osobie, która nam w tamtych czasach pomogła, mogliśmy się choć trochę odwdzięczyć.

Drugą osobą, która nas wtedy odnalazła, była Józia, nasza podopieczna. Od 1943 nie wiedzieliśmy, co się z nią dzieje. Nie poznałabym jej, bo zapowiadała się na rosłą kobietę, a stała przede mną szczupła, drobniutka dziewczyna, ale jak zobaczyłam te sarnie oczy, od razu krzyknęłam „Józka!”. Skończyła szkołę pielęgniarek i dostała nakaz pracy do sanatorium milicyjnego w Busku Zdroju. Dom nasz przypadł jej do gustu. Zaczęła bywać codziennym gościem, młodzież wciągnęła ją prędko do swojej gromadki, znalazła rodzinę zastępczą, staliśmy się wujkiem i ciotką. Najczęściej zastawałam ją klęczącą przed etażerką z książkami i wyszukującą dla siebie lektury. Wszystkie chciała przeczytać naraz, nadrabiała zaległości. Mały Piotrek kiedyś w przypływie czułości, powiedział jej: Ty jesteś taka mała, mała Fifinecka. Odtąd przylgnęło do niej to imię, dobrze dobrane dla jej filigranowej figury, i teraz to nawet niektórzy nie wiedzą, jaki jest jej właściwy patron, a to taki wielki święty. Kiedyś w sklepie zwróciłam się do niej przez „Fifka”, bo też ją tak nazywamy, i jeden z obecnych zapytał mnie, od jakiego imienia to jest zdrobnienie, a ja natychmiast podałam mu, że od Fifina, zdziwiona, jak można tego nie wiedzieć. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że niewiele chyba zrozumiał.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

W marcu 1953 urodził się u Adamów Kramarskich drugi syn Marek. Gdy rodzina powiększy się szczęśliwie, wszyscy są zadowoleni, tak też było i teraz. Jedynie Andrzej, syn Marianów, wniósł z tego powodu pretensje do matki. Przygotował na tapczanie kocyk i zdecydowanie orzekł: “Jutro rano na tym kocyku ma być maleńka dziewczynka, bo Majaśka ma już drugiego brata, a ja co?”. Dzieci lubią żyć gromadnie.

W 1953 r. w sanatorium nastąpiły zmiany. Zenek został nagle przeniesiony do Krynicy, a do Jachura dolatywały słuchy, że w dowództwie coś zaczyna się dyskutować o jego osobie. Wyciągnął z tych pogłosek najbardziej dla siebie przyjemny wniosek, że pewnie pójdzie do cywila, bo był starszy i od Kazika i od Zenka. Poszła wieść po rodzinie. Zocha zajęła się kupnem materiału na cywilny garnitur, który, nawiasem mówiąc, leży do dzisiaj, a minęło już 28 lat. Święta Wielkanocne obchodzone były w bardzo licznym gronie, niby pożegnalne w Busku, a w głowie już świtał Kraków, jako miejsce pobytu, a tu od 1 maja Jachur dostał przeniesienie do Gliwic na stanowisko ordynatora szpitala wojskowego z kwaterą w szpitalu. Nieznana ręka zrobiła ruch na szachownicy, trzech przyjaciół: Anyszek, Bieńkowski i Wiciński zostało rozproszonych po Polsce. Czy miało to komuś przynieść korzyść, nie wiem, w naszym życiu nastąpił zupełny przewrót.

Rodzinę rozdzielono na dwie części. Jachur przez pół roku, w każdym tygodniu w sobotę, odbywał podróż, z trzema przesiadkami, trwającą pół dnia, aby spędzić w domu pół dnia wypełnione mszą św. i niedzielnym obiadem, który przez to nabierał charakteru uroczystego, zobaczyć się z pacjentami podlegającymi niedokończonemu jeszcze leczeniu i znowu wracać kilka godzin, w nocy znaleźć się w Gliwicach i od poniedziałku zaczynać od nowa. Prosiłam, żeby zaprzestał tych jazd, zdrowie miał przecież nadszarpnięte. Tłumaczyłam, że jestem pod opieką dwóch zaprzyjaźnionych lekarzy, że każda z sióstr zawsze pospieszy z pomocą mnie i dzieciom, że chociaż jestem zdetronizowaną komendantową cieszę się ogólną sympatią załogi, i że będziemy cierpliwie czekać, aż zdobędzie dla nas mieszkanie, bo nie może żyć bez chwili wypoczynku, ale Anyszek to przecież Kozioronek (wizerunek Kozioronka od lat stoi w mojej biblioteczce). W każdą sobotę wieczorem zjawiał się w domu, w każdą niedzielę po południu rodzina hurtem odprowadzała go do autobusu. Pozostawałam sama na straży domowego ogniska, mówiąc w przenośni.

W maju Ewa zdała maturę z odznaczeniem. Przyszła zadowolona z sukcesu i uznania grona nauczycielskiego dla jej rzetelnej i systematycznej pracy, bo na samych zdolnościach jeszcze nikt daleko nie zajechał. Kolega czekał na nią z kwiatami. Zachwycony tatuś przyjechał i odpowiednio ją obdarował, a zabawnie było patrzeć, jak Maryna skrzętnie wszystko notowała w pamięci, aby, gdy na nią przyjdzie kolej, w niczym nie została pominięta. Ewa nic nie zhardziała z powodu swojej dojrzałości. W ramach relaksu uszyła lalce mnóstwo wymyślnych, pięknie wykończonych sukienek, zrobiła masę artystycznych cacek, a na moją propozycję, aby wskazała, czym mogłabym jej zrobić przyjemność, aby się odwzajemnić za bardzo miłe chwile, które przeżyłam dzięki niej, poprosiła o białą futrzaną kozę z CePeLii, naprawdę ładną, ale jakże dziecinne wymaganie. I jak tu takie dziecko puszczać w świat ludzi dorosłych.

Od matury Ewy w 1953 weszłam w serię matur: w 1955 Maryna, 1962 Jola, 1965 Kryśka, 1967 Piotrek. W okresie nauki moich dzieci jako mama tzw. „niepracująca” służyłam władzom szkolnym w komitecie rodzicielskim, urządzałam wieczorki, robiłam kanapki, pitrasiłam dania do bufetu, wydawałam śniadania uczniom i nauczycielom; praktykę miałam nielichą, aż wreszcie przy maturze Piotra, woźny widząc mnie niosącą pełną tacę ze suteryny na piętro, zdziwił się głośno: Nie mogli wziąć młodszej? Rozśmieszył mnie tym wielce, jeszcze nikt nie powiedział mi tak szczerego komplementu. Przypomniał mi się jeszcze jeden, nie tyle szczery, co nieudany komplement. Poprosił mnie do tańca w Busku pacjent Jachura, który znał mnie sprzed wojny ze Solca i mówi z ukłonem: Świetnie się pani trzyma, odpowiedziałam bardzo grzecznie: Jeszcze się popiół ze mnie nie sypie.

Pamiętam, jak Maryna niosąc comber zajęczy na Sylwestra do liceum (Ewa niosła sałatkę) wyciągnęła się jak długa na śniegu, ale półmisek z zającem postawiła przed sobą, nie zmarnowała mojej pracy. Wreszcie dosłużyłam się emerytury, ale wtedy do tego było jeszcze daleko. Maryna była dopiero w dziewiątej klasie, a Jola w drugiej, młodzi nie zakosztowali smaku nauki. Ewa dostała się na architekturę; wakacje upłynęły na przygotowaniu wyprawy dla niej na studia. Jachur ciągle nie mógł w Gliwicach znaleźć mieszkania. Nadszedł czas wyjazdu Ewy do Krakowa, rodzina podzieliła się na trzy: Gliwice, Busko Zdrój i Kraków. Nigdy bym nie przypuszczała, że tak mocno to odczuję, gdy pierwszy ptak będzie wylatywał z naszego gniazda, przeżyła to kiedyś moja mama. Janeczka, moja siostra, po maturze wyjeżdżala do Dobczyc na posadę nauczycielską w szkole powszechnej. Potem podniosła kwalifikacje i uczyła w szkołach średnich handlowych w Dąbrowie Górniczej i w Skarżysku stenografii i pisania na maszynie.

Mama autorki “Książki Babci” Helena Wilczyńska-Kramarska (1882 – 1955) z najstarszym synem Marianem. Zdjęcie zrobione koło roku 1910.

Zainstalowałam Ewę u babuni (w Krakowie) i wiedziałam, że jej tam będzie dobrze. Babunia była bardzo kontaktowna, bez względu na wiek, a przy tym we wszystkich wzbudzała zaufanie i ogromnie kochała swoje wnuki. Nagle stała się rzecz straszna. W niedzielę 20 września, gdy Jachur gościł w domu, otrzymałam wiadomość telefoniczną o śmierci Mamusi. Zmarła nagle z powodu wylewu krwi do mózgu. Miała 71 lat. Straciłam matkę, wydawało mi się, że dopiero teraz przestałam być dzieckiem. W jednej chwili postarzałam się. Była moją najlepszą przyjaciółką, rozumiałyśmy się tak, że wystarczyło wzajemnie na siebie popatrzeć, miałyśmy te same upodobania i jednakowe usposobienie.
Kiedyś komendant stwierdził, że do Krystyny, to znaczy do mnie, przyjechała starsza siostra (mówił o Mamie). Miała być pierwszym gościem u nas w Gliwicach, wiedziałam, że moja radość z tego powodu bardzo jej pochlebia. Na nic moje marzenia. Zmarła jako ostatnia z rodzeństwa; przeżyły ją bratowe Zofia Kramarska i Stanisława Wilczyńska i szwagrowie dr Piotr Florczyk i inżynier Franciszek Rutkowski.

Na pogrzeb jechałam z Buska z dziećmi, a właściwie pod opieką Maryny, bo nawet nie bardzo wiedziałam, co się ze mną dzieje. Maryna, ten trzpiot, okazała mi wielkie zrozumienie i była dla mnie podporą. Ewa w Krakowie przeżyła śmierć babci, Jachur jechał z Gliwic. W powrotnej drodze Jola zatarła sobie skaleczoną wargę, przyplątała się infekcja i ciężka choroba. Musiałam oprzytomnieć do życia. Nie darmo Asnyk powiedział „Nie pomogą próżne żale, ból swój niebu trza polecić, a samemu wciąż wytrwale trzeba naprzód iść i świecić”. Czasem zmieniam to ostatnie słowo na śmiecić, bo ciągle koło człowieka pełno niepotrzebnych drobiazgów, myśli, i musi wśród tego brnąć.

Przy okazji choroby Joli zrobiono jej i Marynie morfologię krwi. Lekarze byli zdumieni ilością czerwonych ciałek prawie idealną, widocznie pod względem zdrowotnym Busko dobre było dla dzieci. Kryśka zaczęła chodzić do szkoły, należało wdrażać ją do nowego trybu życia. Ewie po tym wielkim wstrząsie zmieniły się na gorsze warunki „stancji”. Musiałam właściwie prowadzić trzy domy, a jeszcze zdawało mi się, że opieka nad Stefanem przypadła mi w spadku, przypuszczam, że takie było życzenie Mamusi. Chciałam podołać wszystkiemu, ale utrudniały mi życie częste bóle głowy, aż wreszcie skierowana do okulisty do Krakowa wróciłam jako „okularnik”. Szybko zdarły się moje oczy, przecież byłam jeszcze młoda.

Jachur wreszcie wykołatał mieszkanie i wykonał w nim potrzebny remont. Z początkiem grudnia wywiózł dzieci do Krakowa, gdzie u rodziny miały czekać, aż będzie przeprowadzka. Ponieważ pobyt ich tam wypadł w okresie św. Mikołaja, Ewa postarała się, by dzieci nie przeżyły rozczarowań i włączyła je do tradycyjnej uroczystości w ochronce na Półwsiu. Już druga moja dziewczynka (przedtem Maryna) stanęła na wysokości zadania. Wykazały, że mogę na nie liczyć, a w tym wypadku, że cenią domowe tradycje i nie chcą ich zatarcia. Przeprowadzka odbywała się 5 grudnia. Nastąpił nowy etap naszego życia w Gliwicach. Jachur otrzymał rozkaz, a wiadomo, że rodzina powinna być razem. Istniejąca tymczasowość męczyła nas. Wprawdzie nowy komendant nie potrzebował tego mieszkania w Busku, ale przecież nie było mowy, aby Jachur miał wrócić na poprzednie stanowisko. A więc, wszystko jedno gdzie, byle razem. Niespodziewanie w opozycji stanęła Maryna. Chciała pozostać w internacie w Busku aż do matury, a był dopiero początek klasy dziesiątej. Nie mogliśmy się na to zgodzić, przecież chodziło nam o zlikwidowanie istniejących trzech domów, a w ten sposób byłyby dalej trzy, tylko w innym układzie. Maryna uległa woli rodziców, ale odchorowała to w Gliwicach półpaścem. Maryś, jeśli będziesz to czytać, zrozum, że nie mogliśmy inaczej. To był trudny okres w naszym życiu. Zależność od innych i niepewność na jak długo i dokąd znowu? Chcieliśmy w miarę możności mieć was przy sobie. Wszystkich nas przesadzono w obcy grunt. I teraz patrząc z perspektywy lat widzę, jaki to był ogromny skok w dół, chociaż z początku byłam zadowolona, że nie jestem już znaną wszystkim panią doktorową, ale zwyczajnym, szarym przechodniem. Gdybyśmy nie zakosztowali życia w Busku, nasza sytuacja w Gliwicach wydawałaby się nam naturalna, przecież wiele rodzin tak bytuje, w dużym mieście. Ale nam brakowało tu przestrzeni, swobody, kontaktu z naturą, byliśmy jakby odseparowani od ludzi, choć kamienica miała cztery piętra i dużo lokatorów. Nasze mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze i było o wiele rozleglejsze od buskiego, ponad 120 metrów kwadratowych. W tym pięć pokoi, kuchnia ze spiżarnią, łazienka i WC razem, i duży przedpokój. Miało dwa balkony betonowe robiące wrażenie grobowców, a ogrzewanie etażowe: piec etażowy w kuchni, wskutek czego kuchnia, mieszcząca dwa piece i mały gaz była nieproporcjonalnie mała do tak dużego mieszkania.