Święta i już po, ale nie całkiem, choć całkiem dobrze się te święta udały – nikt na nic nie zachorował. Po świętach pojechaliśmy na wieś, bo nie było śnieżycy, nie było gołoledzi, ani ulewnego deszczu, ani trzaskającego mrozu. Trochę wiatru, ale nie porywało samochodów z autostrady. Nie było też zmory grudnia: marznącego deszczu.

W mojej rodzinie prawie wszyscy, są wirtualni. Więc udało się, nawet w takim odległym zakątku Ontario – w Polsce nazywało to się zadupie – połączyć z rozsianą po świecie rodziną na zoomie (taki program na videokonferencję) i złożyć sobie życzenia. Krótko, więc nikt nie zdążył się z nikim pokłócić. Szczęśliwcy ci, którzy potrafią korzystać z dobrodziejstw elektroniki. Jest to szczególnie chwalebne dla tych, którzy pamiętają czasy, kiedy telefon był luksusem (nie tylko finansowym, ale przede wszystkim nie można było dostać abonamentu na numer, bo taki telefon i niekontrolowane rozmowy mogły być groźne dla komunistów). Potem przez długie lata graniczyło niemal z cudem, aby dostać międzykrajowe połączenie telefoniczne w czasie świąt, bo wszystkie łącza szły przez kabel na dnie oceanu, który miał limitowaną przepustowość. Potem się poprawiło za sprawą połączeń satelitarnych – tylko był znaczny pogłos (opóźnienie) utrudniający rozmowę. A obecnie prawie nie ma problemu. Dzwonimy i już. Często na kartę telefoniczną, która wykorzystuje bezprzewodowe połączenia internetowe (VoIP – voice over IP i fale wi-fi).
Jak już wszyscy się bardzo świętami zmęczyli, przyszedł czas by wracać do Toronto. Jak zwykle jedzenia było za dużo. Tak wychodzi, że święta są o jedzeniu i prezentach, a przecież to nie tak. Przynajmniej tak być nie powinno. Do Toronto wracaliśmy na dwa samochody. No i masz babo placek! Jeden samochód się zepsuł. I gdzie go naprawisz na terenie prawie niezamieszkałym? Jedyny mechanik w pobliżu miał kaca. Powiedział, że przyjedzie za dwa dni. Jakoś musimy sobie poradzić i wracać jednym autem. To, co miało jechać, zostało z powrotem wypakowane do chaty. No i okazało się, że jednak jedna osoba się nie zmieści do tego jednego, już i tak po brzegi zapakowanego auta. Zgadnijcie na kogo padło? Na mnie. No dobra, nic pilnego akurat nie miałam, a za trzy dni ktoś po mnie przyjedzie, a może i unieruchomiony samochód odholują do mechanika?

Rodzina postanowiła także, żebym nie siedziała samiuteńka z wyjącymi za drogą wilkami, bo to strachno, podwieźć mnie (około 20 km) do odległego kuzyna. Z bólem się zgodziłam, bo za kuzynem nie przepadam na dłuższe posiedzenia, ale cóż robić? Kuzyn nawet się ucieszył, że będzie miał w zimie towarzystwo. Nawet podjechał po mnie, bo droga od niego do szosy była jeszcze przejezdna, i mnie zabrał. Najbardziej cieszył się nie ze mnie, tylko z wałówki na trzy dni. Zdaje mi się, że on za mną też nie przepadał na dłuższe posiedzenia. Rodzina pojechała do Toronto, a ja do buszu. I tu się zaczęło! Jeśli tak ma wyglądać mój nowy rok, to ja dziękuję. Ale o urokach przebywania z polsko-ontaryjskim TV buszmenem to za tydzień.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

MichalinkaToronto@gmail.com

Toronto, 3-ci stycznia, 2022