Od dawna chciałem tam pojechać – Przesmyk Północny Zatoki Georgian Bay, na północ od Manitoulin Island, to chyba najpiękniejsze rejony tej części Kanady, na dodatek daleko mniej oblegane niż okolice Parry Sound czy nawet Killarney; po prostu, jest tam o wiele dalej od aglomeracji Toronto i mniej ludzi tam dociera. I właśnie dlatego jest to wspaniałe miejsce na samotną wycieczkę; jeżdżenie samemu ma swoje dobre i złe strony – złe, bo człowiek mimo wszystko jest istotą społeczną i lubi dzielić się z innymi wrażeniami, lubi powiedzieć “ale tu pięknie” i mieć do kogo . Ja od jakiegoś czasu polubiłem jeżdżenie samotne – jest w nim więcej adrenaliny zwłaszcza w odległych miejscach, zwłaszcza przy pływaniu nadmuchiwanym kajakiem. Po drugie, więcej jest czasu na myślenie, zwłaszcza to “transcendentne” o tym kim się jest, po co, itd.

Lubię też miejsca, w których można poczuć się wolnym, gdzie nie ma ograniczeń wychodzenia na ląd, bo “teren prywatny” czy też rozbijania namiotu nie w tym miejscu, które wyznaczył nam park prowincyjny. To właśnie tam, na wyspach Przesmyku Północnego jest bardzo dużo połaci należących do “Korony”, czyli po naszemu państwowych, gdzie można biwakować za darmo na okres do 3 tygodni w jednym miejscu. Daje to wspaniałe poczucie “swobody turystycznej” – można przebierać w wyspach gdzie akurat spędzimy noc .

Owszem, jest to daleko, około 5 h jazdy, dlatego postanowiłem jazdę podzielić – wyruszyłem o godzinie 5.00 rano, by po 3 godzinach przespać się w samochodzie po czym, po kawie, znów ruszyć dalej.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Dobrą bazą wypadową na North Channel jest miejska marina w Spanish. Stamtąd jest kilkanaście kilometrów do urokliwych Benjamin Islands i dlatego stamtąd właśnie wyruszałem.

Jak zawsze, zabrałem za dużo rzeczy, a w samochodzie zapomniałem wodę w butelkach i kabelek z C-USB do ładowania mojego telefonu komórkowego, co oznaczało że jestem skazany na żywotność bateryjki w nim, bo zapasowy akumulator i baterię słoneczną mam na zwykły wtyk Mini USB. Z telefonu komórkowego korzystam czytając w nim mapy.

W tym roku mam bardzo dobry kajak INTEX Excursion-Pro szybszy od poprzedniego, a do tego dłuższy i bardziej pakowny. Jadąc od Sudbury czuć było już na samochodzie podmuchy wiatru; pogoda nie była zła, ale na miejscu okazało się, że flaga w marinie łopoce na wietrze, jak szalona – pan kierownik dziwił się czym płynę. Gdy tylko minąłem falochron stwierdziłem, że być może zaraz wrócę – wiatr był tak ostry, że czasami zatrzymywał mnie w miejscu i po 15 min wiosłowania przesunąłem się może o 50 m. Źle to wróżyło, ale postanowiłem, że dopłynę choćby do  najbliższej wysepki, tam się zatrzymam na zawietrznej i zastanowię co dalej.

Upór jednak daje rezultaty i tak trochę boczkiem, boczkiem czyli halsując, nie płynąc wprost pod wiatr zdołałem dotrzeć do tego miejsca. To była w sumie najgorsza część mojej podróży.

Wiatr był silny, powyżej 50 km/h fala krótka, łamiąca się, kilka weszło mi do łódki, na dodatek bałem się, że podmuch wiatru mnie podniesie przy przechodzeniu przez grzbiet fali. Woda jednak w sierpniu jest ciepła więc dużego ryzyka nie ma.
Postanowiłem nie patrzeć na linię brzegową i po prostu wiosłować, nie przejmując się czy mnie cofa czy płynę do przodu. A jednak jakoś posuwałem się naprzód, by dotrzeć do Green Island, w której “cieniu” schowałem się przed wiatrem i wzdłuż brzegu popłynąłem dalej.

W czasie tych moich peregrynacji nie spotkałem nikogo, żadnej łódki, ludzi zobaczyłem dopiero następnego dnia kiedy wiatr przycichł.

Kiedy znalazłem przejście w kierunku Hagarty Islands płynąłem już z wiatrem, a w samym tym przesmyku woda kotłowała się i był prąd jak przy przypływie – silny wiatr spiętrzał wodę z jednej strony i przepychał na drugą stronę, a ja wraz z tą wodą na fali…

Po przepłynięciu niespełna 7,5 km postanowiłem jednak rozbić się na wyspie odpocząć. Padło na Simpson Islands.
Stan wody jest bardzo wysoki i nie ma dobrych miejsc na lądowanie – plaże przestały istnieć, drzewa stoją w wodzie. Tak czy owak zdołałem wrzucić kajak na półkę skalną osłoniętą od wiatru – można było coś ugotować. W zasadzie trudno było po wyspie chodzić. Mieszkał tam chyba jakiś duży orli ptak, znalazłem czterdziestocentymetrowe “typowo indiańskie” pióro. Przez moment sądziłem, że będą nocował na tej półce na materacu przykryty kajakiem, ale ostatecznie rozbiłem namiot na wzniesieniu na rumowisku skalnym. Chodząc trzeba było bardzo uważnie stąpać, żeby sobie nogi nie skręcić. Tym razem miałem dmuchany materac więc kamienie nie dawały mi w kość.
Przywiązałem namiot do krzewów i gałęzi – o wbijaniu śledzi mowy nie było.
Wiatr ustał, ale później w nocy znów zaczęło duć.

Pierwszy dzień moim wyżywieniem były jajka w skorupkach ugotowane w domu na twardo i 2 kabanosy do tego filtrowana woda z jeziora. Wieczorem udało mi się zrobić herbatę. Zasnąłem zaraz, jak zrobiło się ciemno i spałem do rana, choć w nocy różne rzeczy mnie budziły, w tym masowy atak leśnych pająków. Pająki do tej pory kojarzyłem raczej ze starymi strychami.
Niedźwiedzi raczej się nie spodziewałem, choć kto ich tam wie, gdzie dopływają. Jagód mają pod dostatkiem w lepszych terenach.
Gaz miałem ze sobą i tym razem kupiłem też na niedźwiedzie specjalne naboje “wystrzałowe”, a wraz z nimi flary. Tak na wszelki wypadek.
Odludzie odludziem, a wciąż był zasięg w telefonie komórkowym…
Na drugi dzień jezioro było o wiele bardziej spokojne ale postanowiłem wracać do domu. Prognoza mówiła o wiatrach i o ile do Benjamin island płynąłbym z wiatrem to wracałbym dokładnie pod. Popływałem po okolicy i dookoła Green Island i wróciłem do mariny. Łączne zrobiłem jakieś 19 kilometrów. Nabrałem pewności siebie – że jestem w stanie pływać w wietrze po “nieprzewidywalnej” Georgian Bay i być może niedługo wybiorę się albo tam znowu, albo na wyspy Bustard należące do parku French River, na które chcę popłynąć przez Key River.
W sumie piękny czas na North Channel – proszę sobie wyobrazić, że przez ten cały okres, a w końcu był to weekend nie spotkałem ani jednego człowieka na seadoo…
A.Kumor